Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wierzył, że mu się uda, że wojna jest pomyłką, a Putin – racjonalnym przywódcą, z którym wystarczy porozmawiać. Że Ewangelia jest jednoznaczna i żaden chrześcijanin nie poprze bratobójczej wojny. Że watykańska dyplomacja znów okaże się skuteczna – byleby tylko nikogo publicznie nie napiętnować i szanować racje obu stron. Że modlitwa (zawierzenie Rosji i Ukrainy opiece Matki Bożej) i symboliczne gesty (wspólne niesienie krzyża przez reprezentantki tych krajów) poruszą niebo i ziemię.
Dziś wie, że się mylił. Co do Rosji – hołubionej za wierność duchowym wartościom i przeciwstawianej „starej, bezpłodnej Europie”. Co do moskiewskiej Cerkwi, szukającej religijnego alibi dla wojennych zbrodni. Co do watykańskiej dyplomacji, której rangę sam zresztą obniżał nieprzemyślanymi wypowiedziami o szczekającym NATO, bezbronnej Darii Duginej czy Cyrylu, ministrancie Putina. I co do gestów, które niczego nie zmieniają, bo są niezrozumiałe.
Może nie zrobił wszystkiego, ale za wszystko, co zrobił, zapłacił autorytetem. Dwa wydarzenia spinają miniony rok – gdy w lutym szedł do rosyjskiej ambasady (głowy państw nie odwiedzają ambasadorów, co najwyżej wzywają ich do siebie) i gdy w grudniu Watykan przepraszał Rosję za jego słowa (o wrodzonym okrucieństwie Czeczenów i Buriatów).
Dziś już wie, że nawet upokarzając się, wojny nie zatrzyma. Pozostaje współczucie dla ofiar, solidarność i wsparcie, których nigdy nie szczędził. I bezsilny płacz, jak na Piazza di Spagna, 8 grudnia, który nie pozwolił mu dokończyć modlitwy za Ukrainę. A który pokazał, jak długą drogę papież przeszedł: od radykalnego pacyfizmu i naiwnego symetryzmu aż po poczucie przegranej. Także osobistej. ©℗