Dług

Czy można na raty, ale precyzyjnie niczym jubiler naprawiać zepsute ogniwa w gospodarczym łańcuchu? Ekonomiści zarzucają rządowi, że lawiruje między pozorowaną dbałością o spokojne życie obywateli a rzeczywistą troską o ich ekonomiczną przyszłość.

21.09.2010

Czyta się kilka minut

Polski dług publiczny rośnie. Rośnie za szybko. Obawy, że wkrótce przekroczy dopuszczalny konstytucyjny poziom 55 proc. PKB albo, co gorsze, 60 proc., nabierają realnych kształtów. Dzwonków alarmowych jeszcze nie słychać, ale przezorni ekonomiści straszą konsekwencjami i rysują wizje ponurej przyszłości, gdy one już zabrzmią.

Czarny scenariusz

Niepokoi ich nie wielkość samego zadłużenia, ale dynamika jego wzrostu. Jeśli nic nie zrobimy, aby ją powstrzymać, najpierw pożegnamy lepszą przyszłość: trzeba będzie zrezygnować z inwestycji prorozwojowych, które do niej prowadzą, zabraknie więc pieniędzy na budowy dróg czy rozwój intelektualny.

Jeżeli konstytucyjny nakaz zniwelowania deficytu budżetowego okaże się krokiem niewystarczającym, bo np. samorządy sporo więcej pożyczyły albo złoty mocno się osłabi, wówczas zacznie się realizować czarny scenariusz: wydatki, w tym np. płace sfery budżetowej, będą boleśnie cięte, prawie na oślep, vide: Estonia. Do tego mogą dojść gwałtowne wahania złotego, co wywoła palpitację serca u kredytobiorców. Wreszcie z rozmachem zatrzasną się przed nami drzwi do strefy euro, i to na bardzo długo. A inwestorzy z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością zażądają wyższego oprocentowania naszych papierów skarbowych, a to oznacza rosnące koszty obsługi długu. Pożyczanie potrzebnego do rozwoju kraju kapitału może być więc bardzo niebezpieczne.

Jednocześnie jednak, aby na śmierć nie przerazić zwykłych śmiertelników, którzy o stanie gospodarki wiedzą tyle, ile wyczytają ze stanu swoich kart i rachunków bankowych, ekonomiści zapewniają, że możemy uniknąć turbulencji pod warunkiem rozpoczęcia reformy finansów publicznych. Reformy mają jednak nie być doraźnym rozwiązaniem problemów finansowych państwa, ale długofalową, systemową zmianą, wymagającą prawnych rozstrzygnięć.

Od lat ratowanie płynności finansów odbywa się - nie tylko w Polsce - w ten sam sposób: przez zaciąganie nowych zobowiązań, kosztem równowagi makroekonomicznej w przyszłości. Czasem też wzrasta fiskalizm, o czym świadczy choćby obecnie zapowiadana podwyżka VAT o 1 pkt proc.

Polityka równowagi

Za sztywnym ekonomiczno-administracyjnym zwrotem "reforma" nie kryje się dla obywateli oczywiście nic miłego: cięcia wydatków, czyli odbieranie przywilejów, zmniejszanie zatrudnienia w urzędach publicznych, jednym słowem: wszystko, co wyhamuje dynamikę wzrostu wydatków socjalnych.

Ekonomiści przekonują, że reforma to nic innego jak przywracanie sprawiedliwości społecznej: że pieniądze publiczne mają trafiać tylko do tych, którzy naprawdę ich potrzebują albo powinni je mieć dla dobra ogółu. Dziś blisko 80 proc. wszystkich budżetowych pieniędzy przeznaczane jest na tzw. wydatki sztywne, czyli chronione prawem. Obojętne jaki jest stan kasy państwowej, na nie muszą się znaleźć środki. Równocześnie wiadomo, że choć ta góra pieniędzy idzie w znacznej mierze na szczytne społecznie cele - np. na pomoc dla biednych czy chorych - to trudno znaleźć w Polsce kogoś, kto obecny system uzna za właściwy i wart kontynuacji. A jednak obywatele w dużej części nie wierzą w reformy, nie ufają, że przyniosą one pożądane efekty.

Reformy oznaczają zabieranie, zaciskanie pasa. Co dają w zamian? Niższy deficyt finansów publicznych, czyli mniejszą presję na wzrost podatków - zadowoleni więc powinni być ci, którzy je płacą. Mniejszy fiskalizm korzystnie wpływa na rynek pracy, co z kolei winno się podobać osobom mającym trudności ze znalezieniem zatrudnienia. W sumie sprawniejsze i efektywniejsze państwo - tyle że z obywatelami, którzy bardziej niż dotąd będą musieli sami zadbać o siebie, a ta wizja nie nęci zbyt wielu. Wstrzymuje to polityczne decyzje o podjęciu reform, za którymi optują ekonomiści.

Rządzący nazywają to utrzymaniem równowagi społeczno-politycznej, mówiąc wprost: chodzi o wygranie kolejnych wyborów. PO ma swojego prezydenta i premiera, ale kulą u nogi jest brak większości sejmowej, a jej rządowy koalicjant, PSL, łatwym partnerem w reformowaniu kraju nie jest. Jego elektorat w znacznej mierze wymaga opieki państwa, nawet najmniejsze zmiany w obecnych przywilejach, m.in. KRUS, budzą w nim grozę. Dlatego obecny rząd nie zapowiada szybkich reform.

Urzędowy optymizm

Odpowiedzialni za ekonomię ministrowie zapewniają, że można wolniej, na raty, ale precyzyjnie niczym jubiler naprawiać zepsute ogniwa w gospodarczym łańcuchu. Za ich postawą przemawia fakt, że w czasie pokryzysowym zbyt ostre cięcia wydatków publicznych mogą prowadzić do recesji. Jednak jest różnica między twierdzeniem, że mocne cięcia wydatków ograniczając dług znacząco wspomogą wzrost i zniwelują ich negatywne skutki społeczne, a naiwną pewnością, że wszystkie kłopoty same się z czasem rozwiążą, może przy delikatnych tylko korektach.

Wielu ekonomistów zarzuca rządowi, że opanował w sposób mistrzowski sztukę lawirowania między pozorowaną dbałością o spokojne życie obywateli a rzeczywistą troską o ich ekonomiczną przyszłość. Zadają przy tym pytanie, czy na pewno wystarczy czasu, zanim przyjdzie zmierzyć się z twardymi realiami rynków finansowych, zaniepokojonych rosnącym poziomem naszego zadłużenia. Czy ekipa rządząca nie łudzi się nadzieją, że w okresie naprawy nie nastąpi kolejne spowolnienie gospodarcze, bo wtedy znów nasz dług urośnie?

Prawdą jest, że katastrofy w polskich finansach nie ma. - Ale za kilka lat problemy mogą się pojawić - ocenia prof. Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PricewaterhouseCoopers, zasiadający w Radzie Gospodarczej premiera Tuska.

Wielkość długu jest ważna, ale trzeba też brać pod uwagę jego strukturę, szczególnie to, ile wierzytelności znajduje się w rękach zagranicznych inwestorów. Ekonomiści przyjmują zasadę, że jeśli do 60 proc., jest raczej bezpiecznie, powyżej rośnie ryzyko katastrofy niewypłacalności, a dług mocno ogranicza możliwości rozwoju gospodarczego. W Polsce znacząca część długu pozostaje w kraju, do inwestorów zagranicznych należy tylko 20 proc. To nas różni od Grecji, gdzie te relacje są odwrócone - 70 proc. długu ma zagranica.

Gierki z Gierkiem

Nie byłoby dziś w Polsce tak emocjonalnej dyskusji o wielkości długu publicznego - czy obecny jego przyrost to "dwa Gierki", jak utrzymuje dr Krzysztof Rybiński z SGH, były wiceprezes NBP, czy pół, jak wylicza prof. Stanisław Gomułka, ekspert BCC, były wiceminister finansów - gdyby politycy czasem słuchali ekonomistów i stosowali się do ich zaleceń, a równocześnie ograniczyli swoje zaloty do wyborców.

Od dawna ekonomiści namawiają do prowadzenia polityki antycyklicznej. Chodzi o to, że gdy mamy koniunkturę, powinniśmy ograniczać wydatki, oszczędzać, bo kiedy nadejdą gorsze czasy, trzeba będzie wspomagać wzrost większymi wydatkami państwa. W ten sposób unika się nadmiernego zadłużenia.

Problem w tym, że - jak wiadomo - politycy to dobrzy ludzie, którzy bardzo lubią rozdawać obywatelom pieniądze. Koniunkturę lat 2003-2007 zwyczajnie przespaliśmy, politycy PiS byli przyjaciółmi obywateli, wydawali pieniądze, nie oszczędzali; w efekcie urósł deficyt strukturalny.

Szkoda, bo jak twierdzą ekonomiści, właśnie w tamtym czasie cięcia mało by bolały społecznie. A teraz mamy nie tylko deficyt strukturalny, ale i ten wynikający z nie najlepszej koniunktury. W naszym przypadku koniunktura nie tylko nie wyzwoliła gospodarki z zadłużenia, ale skłoniła polityków do większego wydawania publicznych pieniędzy. Stąd trudno liczyć, że w kolejnym okresie wzrostu gospodarczego historia się nie powtórzy.

W Europie zasadę antycykliczności stosuje od lat Szwecja. Tamtejsze prawo wymaga, by w okresie prosperity nadwyżka budżetowa w stosunku do PKB wynosiła 1 proc.

Pożyczka co środę

Skoro zmian boją się obywatele, a politycy obawiają się ewentualnych skutków tej niechęci, manifestowanych przy urnie wyborczej, to pozostaje i tak jeden problem. Skąd wziąć pieniądze - skoro oszczędności krajowe są mizerne - na rosnące wydatki społeczne, utrzymanie starych przywilejów, a równocześnie finansowanie kosztownych wyzwań przyszłości, w tym zdolności do uczestniczenia w obiegu informacji, budowania konkurencyjności gospodarki już nieopartej głównie na taniej sile roboczej?

Odpowiedź jest banalna - najlepiej potrzebne pieniądze samemu zarobić. Jednak wystarczy rzut oka na statystykę długu publicznego w Polsce, by się przekonać, że od lat żyjemy ponad stan. Zarabiamy mniej, niż wydajemy, brakujące pieniądze w naszym imieniu pożycza rząd, kolejny zresztą. Oczywiście gros z nich idzie na rozwój, jednak już dziś każdy Polak, jak wyliczyli ekonomiści, jest winny wierzycielom ponad 20 tys. zł. Każdy, czyli niemowlak i stulatek, bezrobotny i pracownik etatowy. Dla znacznej części społeczeństwa to kwota znacząca, zwłaszcza przemnożona przez członków rodziny daje wiele do myślenia.

Wielkie pożyczanie odbywa się co środę. Na aukcji bonów skarbowych toczy się cichy bój ministerstwa finansów z inwestorami. Potyczka dotyczy oprocentowania albo, inaczej mówiąc, rentowności tych papierów. Resort finansów chce sprzedać bony nisko oprocentowane, inwestorzy odwrotnie: liczą, że na nich dobrze zarobią. Sprzymierzeńcem strony rządowej jest stan gospodarki - im lepszy, tym łatwiej utargować korzystną cenę. W tak nadzwyczajnych czasach, zaledwie dwa lata od wybuchu kryzysu i upadku wielkiego amerykańskiego banku Lehman Brothers, miernikiem stanu gospodarki danego kraju jest nie tylko tempo wzrostu, ale właśnie poziom jego zadłużenia.

Walcząc ze skutkami finansowego krachu, rządy wielu państw wydały na ratowanie swoich banków i instytucji finansowych zagrożonych upadkiem kwoty przyprawiające o zawrót głowy. Wydały, czyli znacznie powiększyły swoje zadłużenie. Dług publiczny Francji szacowany jest na ok. 80 proc. PKB, Wielkiej Brytanii na blisko 100 proc., a Stanów Zjednoczonych na 70 proc. Rocznie państwa te muszą pożyczać niebagatelne kwoty - między 300 a 500 mld euro. Odsetki płacone od długu są równie olbrzymie, Amerykanie w tym roku mają wydać na nie blisko pół biliona dolarów. Choć od dekady zegar na Times Square wyświetlał im stan zadłużenia kraju, to przerażenie, które wywoływał, nie przekładało się na decyzje o ograniczaniu nowych pożyczek ani też nie zniechęciło inwestorów - głównie Chińczyków - do kupowania obligacji USA.

Amerykańskie papiery mimo kryzysu, który zdziesiątkował tamtejszy system bankowy, wciąż uznawane są za najbezpieczniejsze, co oznacza, że Stany pożyczają pieniądze wyjątkowo tanio. Dzieje się tak, bo przewaga USA nad innymi krajami jest gigantyczna - począwszy od wytwarzanego bogactwa i tego zgromadzonego, do potencjału militarnego i intelektualnego.

Wielkie zamiatanie

Ameryka to jednak nie reguła, lecz wyjątek. Inne zadłużone po uszy państwa muszą zabiegać o swój wizerunek, starają się więc robić wszystko, by nikt ich nie wiązał ze spiralą długu.

Dlatego bogate i zadłużone ponad miarę kraje UE zobowiązały się w najbliższych trzech-czterech latach do zredukowania swoich deficytów budżetowych i w dalszej kolejności długu publicznego do poniżej 60 proc. PKB, tego bowiem wymaga od nich powszechnie łamany traktat z Maastricht. Ponieważ mało kto przewiduje, aby gospodarki szybko zaczęły znowu rosnąć, a wraz z nimi dochody podatkowe, więc unijne rządy uznały, że jedynym sposobem ograniczenia długu publicznego pozostają cięcia wydatków i zmiany systemowe, w tym podniesienie wieku emerytalnego. W Europie ruszyło wielkie sprzątanie problemów od dawna zamiatanych pod dywan. Podobnych porządków coraz głośniej domagają się od władz i nasi ekonomiści.

Premier Tusk mówiąc niedawno, że planuje dbać o Polaków żyjących tu i teraz, popełnił błąd logiczny. Jego tu i teraz jest już utraconą przeszłością. Ci ludzie, o których dobro chce się dzisiaj troszczyć, za 5-10 lat będą oczekiwać godziwych świadczeń i oparcia społecznego w trudnych momentach. To gwarantuje wyłącznie stabilizacja gospodarcza, o którą należy cały czas zabiegać. Przyszłość jest rzeczywiście wtedy do uratowania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka ekonomiczna, pracuje w Polskiej Agencji Prasowej.

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2010