Debaty jak armaty

Publiczne wezwanie do debaty coraz rzadziej jest wezwaniem na udeptaną ziemię, coraz częściej zaś - próbą podprowadzenia pod wilczy dół.

01.06.2009

Czyta się kilka minut

Publiczna dyskusja w świetle kamer wydaje się esencją współczesnej demokracji. Roztrząsanie kluczowych decyzji, umiejętność argumentacji i bronienia swoich poglądów - to sprawia, że demokracja to coś więcej niż tylko kierowanie się wolą ludu, ustalaną za pomocą jakiegoś "społecznego rentgena". Z drugiej strony telewizyjna debata jest odpowiedzią na wzrost znaczenia mediów elektronicznych - co oznacza także dominację obrazu i osobowości w przekazie. Minione dwa tygodnie pokazały niepokojące zjawisko - znacznie ciekawsze od treści debat są towarzyszące im okoliczności. Debata premiera ze związkowcami skończyła się żenującym widowiskiem, w wielu okręgach nie doszło do debat przed wyborami do Parlamentu Europejskiego i wreszcie prezydent wezwał rząd do debaty, po czym wyszedł, nie wysłuchując premiera. Dlaczego tak się dzieje?

Prehistoria podchodów

Debata jest nie tylko okazją do obrony swoich poglądów. Ale również do tego, by obnażyć słabości przeciwnika. Wszystko zaczęło się od słynnej debaty Kennedy-Nixon w 1960 r. Nixon, pomimo swego doświadczenia, wyszedł z niej przegrany - zaniedbał przygotowania i wyglądał na zmęczonego. Od tego czasu kanonem komunikowania politycznego jest troska o unikanie tego typu wpadek. Jednocześnie pojawia się pokusa, by takie potknięcia u przeciwników wywołać. Historia polskich debat pokazuje, że są one zapisem manewrów, w których ważniejsze od argumentów staje się doprowadzenie do kompromitacji drugiej strony. Nierzadko za pomocą wątpliwych zabiegów.

U nas wszystko zaczyna się od 1995 r., gdy odbywa się debata Wałęsa-Kwaśniewski. Przemyślana strategia sprawiła, że Wałęsa został wyprowadzony z równowagi i sprowokowany do agresywnej wypowiedzi o nodze, którą może podać Kwaśniewskiemu. Wypowiedź ta przyczyniła się do ostatecznego wyniku debaty. Samo wypunktowanie cech charakteru drugiej strony - np. braku panowania nad sobą - trudno uznać za coś złego. Ktoś, kto zabiega o najwyższe stanowiska w państwie, powinien umieć zachować zimną krew i szacunek dla rozmówcy bez względu na to, co by się działo. Jednak wśród polityków i ich doradców pojawiło się przekonanie, że tego typu techniki mają większą wagę niż merytoryczne przygotowanie do debaty. Jest faktem, że z tego, co mówili do siebie Wałęsa i Kwaśniewski, nic już nie zostało w pamięci Polaków, a "noga Wałęsy" owszem.

W 2000 r. Aleksander Kwaśniewski korzystając ze swojej przewagi w sondażach, a także piastowanego urzędu prezydenta, zastosował jeszcze inną strategię - unikanie debaty. Nie spotkał się z żadnym z kontrkandydatów, pokazując, że jest o klasę wyżej niż pozostali pretendenci do fotela prezydenckiego. Jego przewaga i słabość oponentów była tak duża, że Kwaśniewski został nagrodzony wygraną w pierwszej turze. To znowu umocniło przekonanie o tym, że treść debaty nie jest tak istotna jak okoliczności.

Debaty nierozstrzygnięte i rozstrzygające

Pomimo tego w 2005 r. debaty przed wyborami prezydenckimi nie zostały w pamięci jako coś, co decydowało o wyniku. Nie zaciążyło nad nimi szukanie czułych punktów przeciwnika, i to nie tylko tych powyżej pasa. Być może zdecydowało powszechne przekonanie o wspólnym rządzeniu PO i PiS po wyborach.

Takich hamulców nie było już w 2007 r. To debaty rozstrzygnęły o przebiegu kampanii i wyniku wyborów, ale nie było to proste. Historia zaczęła się od próby zmarginalizowania znaczenia Tuska. Kaczyński i Kwaśniewski umówili się razem na debatę, próbując odnowić podział postkomunistyczny jako główną oś politycznego sporu. Kaczyński argumentował, że on woli "rozmawiać z szefem", sugerując, że Kwaśniewski jest kimś, kto stoi ponad Tuskiem. Strategia ta była wspierana spotami, w których naśmiewano się z Tuska, że "nawet nie chcą go wziąć do debaty".

Ta próba się nie powiodła, Kwaśniewski nie sprostał zadaniu, zlekceważył Kaczyńskiego i nie odniósł sukcesu - nie potwierdził swojej kluczowej roli na scenie politycznej. Tusk doprowadził do tego, że Kaczyński zgodził się na debatę z nim. PO odpowiedziała na próbę wymanewrowania jej z rozgrywki podobną strategią do tej, którą przyjął Kwaśniewski w 1995 r. - celowymi działaniami służącymi wyprowadzeniu z równowagi Kaczyńskiego. Gdy to się udało, Kaczyński stwierdził, że pewnie lepiej było jednak na debatę się nie zgodzić. Tak czy inaczej - w przekonaniu klasy politycznej raz jeszcze potwierdziła się przewaga niemerytorycznych zabiegów nad treścią debaty.

Debata tak - ale po mojemu

Te wszystkie doświadczenia dały o sobie znać w ostatnich tygodniach. Zaczęło się od takich niewinnych z pozoru trików jak wzywanie Zbigniewa Ziobry na debatę po angielsku, podczas gdy wiadomo, że nie włada on biegle tym językiem. Takie wezwania są przecież jedynie pokazaniem własnej przewagi. W odpowiedzi Ziobro stwierdził, że nie będzie debatował z Różą Thun, bo jej tu nikt nie zna - także pokazując swoją przewagę - sondażową - i próbując iść ścieżką Kwaśniewskiego z 2000 r.

Z kolei Donald Tusk, próbując powtórzyć swój sukces sprzed dwóch lat, wezwał PiS do debaty, sugerując oponentom tchórzostwo. Tym razem to on usiłował ustawić debatę tylko na linii PO-PiS, spychając na margines lewicę. Znowu wezwanie to nie zabrzmiało jak zachęta - był to raczej głos harcownika niż męża stanu, który chciałby przedstawić swoje racje.

Podchody zaczęły się na całej linii. Jarosław Kaczyński zaakceptował pomysł debat, lecz w przypadku kolejnych kandydatów wyglądało to już różnie. Każdy z nich próbował jakoś po swojemu ten problem rozwiązać. Kandydat PiS w podkarpackim wezwał Mariana Krzaklewskiego na debatę po angielsku, powielając pomysły z okręgu krakowskiego. Z kolei Michał Kamiński wezwał kandydatkę PO z Warszawy do debaty w fabryce na Żeraniu, wybierając miejsce dogodne dla siebie.

O tym wszystkim trzeba pamiętać, zastanawiając się, jak doszło do żenującego widowiska w czasie gdańskiej debaty w sprawie stoczni. Widać było, że obydwu stronom tego typu pokusy i metody nie były obce. Zabiegi i wymogi organizatorów debaty po stronie rządowej mogły być potraktowane jako sztuczki, które mają tę debatę od razu ustawić. Odpowiedź związkowców z wezwaniem premiera pod bramę stoczni była zachowaniem z tego samego arsenału. W efekcie debata nie wypaliła. I niezależnie od tego, ile stracili na tym związkowcy, to premier stracił przy tym bez wątpienia więcej.

Orędzie czy debata

Zwieńczeniem trendu w podejściu do debaty było prezydenckie orędzie, wygłoszone w Sejmie. Literalnie rzecz ujmując, zaczęło się od wezwania do debaty. Wezwania wygłoszonego przez kogoś, kto w założeniu stoi ponad stronami takiej debaty - rządem i opozycją. Tyle tylko że zarówno okoliczności, jak i sama treść wskazywały na coś zupełnie przeciwnego. Pytania o stan faktyczny przemieszane były z oskarżeniami o brak działań oraz propagowaniem innych kierunków polityki gospodarczej. Tak jakby rola animatora debaty i jej uczestnika niczym się nie różniły. Nikt nie mógł mieć złudzeń co do prezydenckich sympatii. I nie chodzi tylko o porównanie obecnej sytuacji gospodarczej do roku 2006 - parlamentarna opozycja była stroną w rozgrywkach o okoliczności debaty. Gdy zaś rząd znalazł sposób na zabranie głosu bezpośrednio po prezydencie, Jarosław Kaczyński oskarżył go o łamanie konstytucji. Jak widać, w debacie nie chodzi o to, by się wzajemnie wysłuchać, lecz by powiedzieć swoje, a oponentom zamknąć usta.

To trend niebezpieczny. Demokratyczna polityka opiera się na założeniu, że potwierdzenie oskarżeń względem rządzących uwiarygadnia tych, którzy ich oskarżali - i w konsekwencji doprowadza do przejęcia przez nich władzy. Lecz jest przecież jeszcze jedna możliwość - oskarżenia, które są wygłaszane przez osoby o niskiej wiarygodności, mogą się przyczyniać do uwiarygodnienia krytykowanych. Tą metodą może dojść do zachowania władzy przez siły, które nie są skuteczne - tylko dlatego, że ich krytycy są jeszcze mniej wiarygodni. Jeśli i rządzący, i opozycja koncentrują się wyłącznie na podważaniu wiarygodności konkurentów, nie próbując budować zaufania do siebie inaczej, nieuchronnie spada zaufanie do jednych i drugich. Zaś wybory wygra ten, kto będzie skuteczniejszy w manipulowaniu warunkami debaty.

Tym większy szacunek należy się tym, którzy potrafili się w bieżącej kampanii dogadać w sprawie debat. W Poznaniu, Katowicach i Wrocławiu doszło do takich spotkań pomiędzy liderami poszczególnych list na spokojnie ustalonych warunkach. Obyło się bez podchodów i prowokacji. Warto to docenić, tym bardziej że jest tu jeden niepokojący sygnał. Wszystkie te debaty były znacznie słabiej nagłośnione przez media niż triki, zabiegi i podchody związane z debatami, do których nie doszło. Być może dlatego, że siły polityczne niewiele różnią się w stosunku do Unii Europejskiej, że w tych wyborach nie rozstrzyga się tak wiele.

Warto to jednak potraktować jako ostrzeżenie. Czy nie jest już czasami tak, że dyskusja wokół debaty, wszystkie zabiegi i drobne sztuczki są bardziej medialne niż sama debata - publiczna wymiana argumentów, konfrontacja punktów widzenia i osobowości?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2009