Dagmar Hochovej życie przyzwoite

Wiosna roku 1926 przyszła szybko, już 10 marca nad Pragą przetoczyła się pierwsza wiosenna burza. Tego dnia w szpitalu na Sztvanicy urodziła się Dagmar Hochova. Burza towarzysząca jej przyjściu na świat została zapamiętana, gdyż przez nią matka Dagmar rodziła sama, bez pomocy lekarza. Przyjaciel domu, dr Steinbach, który przyjmował wcześniej porody dwojga rodzeństwa Dagmar, tym razem - jak tylko zaczęło się błyskać - wypadł ze szpitala i popędził do żony; pani doktorowa panicznie bała się piorunów. Dr Steinbach uznał, że pani Hochova da sobie radę sama, skoro rodzi już po raz trzeci...

14.12.2003

Czyta się kilka minut

- Nie był to najdziwniejszy poród w mojej rodzinie. Kuzynka mojej mamy rodziła w jakimś zakamarku szpitalnego korytarza, kiedy z Pragi wycofywali się Niemcy. I tak miała szczęście, bo nigdzie nie chcieli jej przyjąć. Ojcem dziecka był Niemiec, i to nie byle jaki, tylko SS-man. No, nie był to najlepszy pomysł, żeby w czasie wojny wiązać się z Niemcem, ale stało się. Potem zresztą udało im się odnaleźć i do tej pory żyją razem w Niemczech, tuż przy granicy. Dorobili się, dobrze im się powodzi. Tylko z córką jakoś nie mogą się dogadać - Dagmar Hochova opowiada spokojnie tę rodzinną historię.

I równie spokojnie dodaje: - A jak ona z tym dzieckiem do niego uciekała! To dopiero było. Przez las przygraniczny z wózkiem się pchała, dziecko miało kilka miesięcy. A tu nagle zobaczyli ją żołnierze i zaczęli strzelać. Kluczyła między drzewami, musiała wózek zostawić, dziecko na ręce i buch, do granicznego strumienia. Po drugiej stronie czekał ten Niemiec. I udało się...

Dagmar opowiada tę historię z uśmiechem, który chyba nigdy nie znika z jej twarzy. - No i dlaczego to przynosisz? Specjalnie schowałam, bo mi nie wyszło - fuczy na męża, który tryumfalnie wnosi blachę z ciastem. - Ależ wyszło, wyszło - mówi Zdeniek z niekłamanym podziwem. - Trzeba tylko oskrobać to czarne...

Przeniknąć w obcy świat

Jej fotografie są pogodne. Przedstawiają ludzi starych, biednych, chorych, upośledzonych. Pokazanych bez upiększeń i bez patosu. Stara kobieta na Słowacji, która pozwoliła się sfotografować, gdy się ubierała przed niedzielnym wyjściem do kościoła: starość w halce, bieliźnie, odświętnej bluzce, ciemnej chustce na głowie. Wiekowi legioniści, pamiętający Masaryka: przeźroczyste dłonie naznaczone wątrobianymi plamami zaciskają się kurczowo na laskach.

Dagmar pokazuje ich takimi, jakimi są, ale z czułością i szacunkiem. “Nieznani, anonimowi dla nas aktorzy jej zdjęć, dla niej nie są obcy: zauważymy, że zamiast do obojętnego obiektywu aparatu fotograficznego, patrzą w oczy fotografki, która jest razem z nimi" - pisała o zdjęciach Dagmar Viera Jirousova w czeskim tygodniku “Literarni Noviny".

- Przeniknąć tam, gdzie nie należę - mówi sama Dagmar o swoim fotografowaniu. - To najważniejsze.

Najwyraźniej widać to w cyklu fotografii poświęconych dzieciom. One były jej pierwszym wielkim tematem. Wolne, swobodne, miały własny świat, do którego wpuściły Dagmar.

Efekt jest nadzwyczajny. Fotografie wykonane zaraz po wojnie pokazują dzieci bawiące się w ruinach starymi, połamanymi zabawkami, szczątkami sprzętów domowych. Dzikie, odważne, pełne energii, łączące się w stadka jak małe zwierzątka. Życie jest dla nich wielkim wyzwaniem. Radość istnienia przenika te zdjęcia. Czuje się mokrą od deszczu trawę, śliskie błoto, chłód jesiennego zmierzchu. Smak powietrza. Smak chwili.

To wszystko udało jej się zrobić na prostym sprzęcie, w biało-czarnych odbitkach. Nowoczesne techniki fotograficzne nie są dla niej istotne. Ważne jest to, co nazywa “osobistym rozwojem fotografii", a co oznacza zaangażowanie, zbliżenie do bohaterów zdjęć, to “przeniknięcie" do obcego świata. - Fotografia ma objawić duszę, sens danego czasu - mówi Dagmar.

Dzisiaj dzieci bawią się już inaczej. Świat jest inny. Dzieci zamknięte na placach zabaw, strzeżonych osiedlach, biegają pod czujnym okiem mamy, babci czy opiekunki. Pozbawiamy je wolności dla ich własnego bezpieczeństwa, tak jak i my sami coraz bardziej się izolujemy.

Dzieci Dagmar nie zagrałyby dziś w telewizji, nie przypominają niczym rumianych aniołków z reklamówek wielkich firm. Ale życie, które uosabiają, choć biało-czarne, wydaje się w pewien sposób prawdziwsze. Było naprawdę.

Suknie, przyjaźń i komuniści

Marcella nie pamięta, co wtedy śpiewała, schodząc Janskim Vrszkiem na praskich Hradczanach. Wtedy, czyli przed niemal 40 laty. - Cieszyłam się, że już skończyły się lekcje i idę do domu. To była najszczęśliwsza chwila każdego dnia - mówi.

Marcella, obecnie hungarystka i bohemistka w czeskiej Akademii Nauk, lubiła się uczyć, ale stopnie miała kiepskie. - Nauczycielki mnie nie lubiły, byłam zawsze na cenzurowanym ze względu na pochodzenie - wspomina. Bo rodzice Marcelli mieli wiekowy dom na Małej Stranie i choć mama pracowała jako krawcowa, to dla sąsiadów byli “burżuazją".

Wrażenie to pogłębiały ubrania Marcelli. Na zdjęciu ma na sobie niepozorny płaszczyk przeciwdeszczowy, ale sukienka pod spodem to przeróbka sukni słynnej czeskiej aktorki Anny Sedlaczkovej. - Przed 1948 rokiem [w tym roku komuniści przejęli pełnię władzy w Czechosłowacji - red.] mama pracowała w Salonie Mody na Karlovem Namiesti, w którym szyły sobie kreacje największe praskie elegantki - wspomina Marcella. - Potem komuniści salon zamknęli, ale zapotrzebowanie na suknie nie zniknęło i mama szyła dla starych klientek w domu. Również dla pani Sedlaczkovej. A z jej starych sukienek szyła z kolei ubranka dla mnie. Materiały i ich jakość rzucały się w oczy.

Dzięki Salonowi Mody “Svoboda" Marcella zyskała nie tylko sukienki, ale i przyjaciół, jak Dagmar Hochovą. - Jesteśmy jak rodzina i nigdy nie przestanę za to dziękować losowi - wyznaje Marcella za szerokim stołem w kuchni Daszy (to zdrobnienie od Dagmar).

Oprócz Anny Sedlaczkovej po sukienki do Salonu Mody przychodziła również jej przyjaciółka, Beata Bassova, ciotka Daszy. Stosunki z Bożeną, matką Marcelli, z biegiem lat wyszły poza szycie sukni i zamieniły się w przyjaźń. Kiedy w 1953 r. urodziła się Marcellka, to Daszę poproszono, żeby nowo narodzonej dziewczynce zrobiła zdjęcia. - Fotografowałam ją wiele razy, właściwie przez całe jej życie. A potem fotografowałam jej syna. Jest takie jedno jego zdjęcie, jak siedzi przy fortepianie. Wygląda jak mały Mozart - opowiada Dasza.

- Ale raz to zdjęcia nie zrobiłaś i tego ci nie wybaczę - żartuje Marcella. - No tak, ale światło było niedobre - odpowiada Dagmar i wyjaśnia, że chodzi o zdjęcie w atelier najsłynniejszego czeskiego fotografa Josefa Sudka, którego odwiedziły w jego samotni na Małej Stranie.

Z kamiennego balkonu

Marcella - kobieta, która znała Sudka - była więc fotografowana przez Dagmar Hochovą i chodziła w sukienkach Anny Sedlaczkovej. Na starym zdjęciu, które najbardziej przykuło moją uwagę, widać roześmianą dziewczynkę, zbiegającą wąską uliczką na Hradczanach. W oczach ma szczęście i odwagę. Zamaszyście stawia kroki po kocich łbach. “Obwarzanki" na rajtuzach, zniszczony tornister na plecach. I przekonanie, że świat należy do niej.

W ponure popołudnie czekam na nią przed domem Dagmar. Przebiega ruchliwą ulicę i już za chwilę podaje mi rękę. Wyrosła na piękną kobietę. Ciemne włosy i ostre spojrzenie budzą respekt. Energiczna i zabiegana, kiedy jednak spokojnie siedzimy już u Dagmar, widać, że choć jej wzrok jest tak przenikliwy, to Marcella wydaje się patrzeć gdzieś dalej, dalej. Jest w niej jakieś przemieszczenie czasu i miejsca. O ile Dagmar idealnie wpasowuje się w swój dom i życie, Marcella wydaje się należeć zupełnie gdzie indziej.

Zrządzeniem losu - jak się okazało, złośliwym - Marcella urodziła się 7 listopada 1953 r., w rocznicę rewolucji bolszewickiej w Rosji. - Proszę tylko sobie wyobrazić, że te wszystkie obchody i akademie robili w moje urodziny! Strasznie mnie to złościło - opowiada i coraz wyraźniej widać, że rzeczywiście w szkole musiało być źle.

Szkoła zawodowa i praca w fabryce nie były jednak dla niej żadną perspektywą. Zdała do szkoły językowej. Dzisiaj zna włoski, rosyjski, węgierski, niemiecki i angielski. Od lat pracuje w Akademii Nauk. Mówi o sobie jednak niewiele więcej. Za to chętnie o Daszy (“Jak ja lubiłam jej wizyty. Jak przyjeżdżała, to już wiadomo było, że będzie zabawa"). To Dagmar, patrząc na nią z czułością, przypomina jej dokonania zawodowe. Jakby głaskała ją słowami.

Dagmar i Marcella: pierwsza - spokojna optymistka, druga - dumna i wyniosła, z cieniem melancholii.

Wraz z mężem Dasza mieszka w pięknej kamienicy na brzegu Wełtawy, obok słynnego modernistycznego Tańczącego Domu. Na samej górze, w wieży, skąd rozpościera się przez rzekę widok na wzgórze Petrzin. Dziś jest szaro i buro, zimno lodowate. Nagle za wieżyczką muru na Petrzinie rozbłyskuje zachodzące słońce. Na sekundę kuchnię, w której w trójkę siedzimy, zalewa złote światło. - Na balkon - zrywa się Dagmar i za chwilę wszystkie w zachwycie marzniemy na kamiennym balkonie wśród azalii. Na miedzianym dachu Dagmar z namysłem kreśli palcem serce. Z jednej strony pisze Z , z drugiej D. Obie z Marcellą gapimy się na to dzieło, zaskoczone. - No co? - prowokuje nas Dasza. - To samo nie przychodzi, lata pracy, moje drogie.

Lata pracy, łut szczęścia. Dar łagodności i pogody ducha, może szczęśliwe lata dzieciństwa. Nie wiadomo, skąd bierze się to ciepło, ale jest w Daszy, w jej fotografiach, w przypalonym cieście i w uśmiechu, jakim wita męża, który wkracza do kuchni ze starym płóciennym plecakiem. Starszy pan, który w taką pogodę wybrał się na wędrówkę po okolicach Pragi.

Ucieczka od polityki

Do przedszkola Dasza chodziła w pięknym zakątku Pragi: niedaleko Prażskiego Jezulatka na Małej Stranie. Nie wiedzieć czemu, było to przedszkole niemieckojęzyczne. Co prawda, nazwisko Daszy brzmiało z niemiecka (Hoch), ale poza tym nic ją z niemiecką kulturą nie łączyło. Może rodzice uznali, że córeczce przyda się znajomość obcego języka? A może po prostu przedszkole miało dobrą opinię?

Faktem jest, że w 1931 r. Dasza poszła do przedszkola i (w przeciwieństwie do placówki) opinii najlepszej tam nie miała. Była dzieckiem pełnym energii i nie zawsze grzecznym. Wspomina, że najbardziej lubiła spędzać czas na zbieraniu kwiatów mimozy. Bynajmniej nie po to, by się nimi zachwycać. - Wyobrażałam sobie, że te delikatne kwiaty to ludzkie dusze. Wrzucałam je do kotła i udawałam, że je gotuję, tak jak diabeł wtrąca do piekła grzeszników - wspomina dziś z nieskrywaną satysfakcją.

Dzieciństwo Dagmar przypadło na ostatnie lata Pierwszej Republiki, ostatnie lata pokoju w Europie. Było to dzieciństwo szczęśliwe: mieszkała na Orzechovce, w pięknej willowej dzielnicy, w domu odwiedzanym przez intelektualistów i pisarzy. Ojciec, redaktor naczelny ważnego po 1918 r. dziennika “Narodni Listy", zabierał ją co niedziela na wycieczki za miasto - do doliny Szarki czy do Hvieżdy, pałacyku pod Pragą, związanego z bitwą pod Białą Górą w 1620 r. [podczas wojny 30-letniej czeska szlachta została rozbita w tej bitwie przez wojska Habsburgów, co przypieczętowało los Czech na kilkaset lat - red.].

Z kolei w towarzystwie kucharki chodziła na odpust, odbywający się zawsze pod koniec lutego na Matiejskiej Pouti w pobliskiej dzielnicy Dejvice. - Pamiętam, że można było tam zobaczyć Tłustą Elzę, kobietę-olbrzyma. Publiczność zachęcano do tego, pokazując jej majtki, były rzeczywiście ogromne - mówi Dagmar.

To na odpuście w Dejvicach zaczęła robić pierwsze zdjęcia.

Dlaczego zdjęcia? Na to pytanie musiała sobie odpowiedzieć, gdy w 1947 r. dostała się na studia na FAMU [dziś to Akademia Filmowo-Telewizyjna w Pradze - red.]. “Widzę, że musi się pani jeszcze dużo nauczyć" - ocenił jej wysiłki na egzaminie wstępnym profesor Antonin Matiej Brousil. “Właśnie dlatego Panią przyjmiemy", dodał.

Dagmar mówi, że wolała robić zdjęcia niż filmy, bo fotograf może pracować sam, swoim tempem, zgodnie ze swoimi pomysłami. Nad filmem pracuje cała ekipa, a za komunizmu forsowanie własnych wizji w filmie było trudne.

W fotografii łatwiej jej było wyrazić to, co chce. Zależało to tylko od niej. Filmy miały jednak na nią duży wpływ, zwłaszcza włoski neorealizm. Na praski uniwersytet takie filmy jak “Rzym, miasto otwarte" czy “Złodziej rowerów" przywoził prof. Brousil. Dagmar przypuszcza, że udawało mu się to, gdyż miał jakieś konszachty z tajnymi służbami. Ale też dzięki niemu studenci mogli oglądać zachodnie filmy.

Po pięciu latach studiów Dagmar od razu dostała się do Związku Plastyków, do sekcji fotograficznej. Jako jedyna miała tam wyższe wykształcenie (była pierwszym rocznikiem studiującym fotografię na FAMU). - Poza mną byli tam sami mężczyźni w wieku zazwyczaj podeszłym, więc ładnie wśród nich wyglądałam - śmieje się. Dzięki członkostwu dostała upragnioną pieczątkę w dokumentach: “osoba wykonująca wolny zawód". To dawało namiastkę wolności w totalitarnym kraju.

A ona nie chciała się wiązać, nie chciała mieć nic wspólnego z polityką. Zraziła się do niej jeszcze na uczelni, kiedy po komunistycznym przewrocie w 1948 r. zobaczyła, jak ludzie wokół niej błyskawicznie zmieniają poglądy.

A czas płynął...

Dlatego uciekała od tego, co było w centrum socjalistycznego życia.

Robiła reportaże, jeżdżąc tam, gdzie nie chciało się innym dziennikarkom. Tak powstały unikalne zdjęcia ze Słowacji: wiejskiej, biednej, katolickiej, dla Czechów innego świata.

Interesowała się tym, co było na marginesie społeczeństwa: dziećmi, ludźmi starymi, upośledzonymi. To oni są bohaterami jej fotografii. Nie komunistyczni oficjele i przodownicy pracy.

Fascynowała się też pisarzami, na co pewnie wpłynęło dzieciństwo w wielkim domu pełnym książek i papierów. Jako dziewczynka zbierała autografy literatów, jako dziewczyna zaczęła robić im zdjęcia. Jednak dopiero dwa lata temu wydała album portretów czeskich pisarzy i poetów “Koniec chleba, początek kamieni...". Wyłania się z niego osobisty obraz czeskiego życia literackiego ostatnich kilkudziesięciu lat. Są chwile wielkie i pełne napięcia jak słynny IV Zjazd Związku Pisarzy Czechosłowackich w 1967 r., który przyspieszył rozwój wydarzeń przed Praską Wiosną: przemawiający Vaclav Havel i Ludvik Vaculik, Bohumil Hrabal w kraciastej koszuli, Josef Szkvorecky siedzący tuż przy drzwiach (“Pewnie chciał móc łatwo wyjść, gdyby przyszła policja. Tylko że ta już była na sali, w cywilu" - komentuje Hochova). Są chwile małe, piękne, zabawne: Ludvik Aszkenazy, który z powodu remontu musi wychodzić z mieszkania przez okno, Jan Drda stojący na łóżku zasłanym kilogramami maszynopisów (“Drda chciał mi podarować coś ładnego na pamiątkę, wlazł na tapczan i z półki zdjął pustką butelkę. Na etykietce był podpis Pabla Nerudy" - pisze Dagmar), ojciec Anastaz Opasek z kuflem piwa w ręce. Są smutne i wzruszające, jak seria zdjęć Bohuslava Reynka w rozpadającym się gospodarstwie w Petrkovie. Stary i wychudły poeta obierający kartofle, kulący się przy kaflowym piecu i coś w skupieniu rysujący. “Bieda to dla fotografa o wiele wdzięczniejszy temat niż mieszczańska idylla" - twierdzi Hochova. Wielu z jej bohaterów już nie żyje. Innym pod koniec lat 90., po niemal 30 latach zrobiła nowe portrety - widać zmarszczki, które przyniosły lata, dzieci, które dorosły, zmiany, które nastąpiły. Na zdjęciu z 1990 r. Vaclav Havel jest już prezydentem. Idzie z rabinem Pragi Karlem Sidonem. Kiedy zaledwie rok wcześniej Hochova robiła zdjęcia Sidonowi w Heidelbergu, to, choć w jarmułce, miał na sobie jeszcze charakterystyczną dla dysydentów starą wojskową kurtkę.

Zdjęcia pisarzy Dagmar robiła całe życie. Pokazała ich jak zwykłych ludzi, zdenerwowanych, odprężonych, zamyślonych. “Myślę, że jestem dla ludzi wyrozumiała, ale jednocześnie żywię wobec nich pokorę. To była uczciwa praca, którą lubię" - piszę Hochova w albumie.

To chyba odpowiedź na pytanie, czemu Dagmar robiła zdjęcia, które często nie miały żadnej szansy na publikację. Nigdy nie mogła na nich wiele zarobić. Ale, jak mówi, miała i ma małe wymagania.

Aaa

Po stłumieniu “Praskiej Wiosny" w 1968 r. Dagmar - która dotąd sama stawiała się niejako na społecznym marginesie - znalazła się już całkiem poza nawiasem.

Nie podpisała tzw. lojalki: wiernopoddańczej deklaracji wobec władzy. A więc nie wolno jej było publikować zdjęć w gazetach. Pomogli przyjaciele: zaczęła współpracować z wydawnictwem “Albatros". Fotografowała dla nich okładki książek, pokazywane później na różnych targach, robiła ilustracje do książek dla dzieci.

Nie zdecydowała się na emigrację na Zachód. - Wszyscy wyjechać nie mogą - mówi krótko.

Została, jakoś zarabiała na życie, robiła zdjęcia, czas płynął.

A potem upadł komunizm, zmienił się kraj i zmieniła się nawet chyba Dasza, bo przez chwilę wchłonęła ją polityka: zasiadła w pierwszym wolnym czechosłowackim parlamencie. Doczekała się wystaw w kraju i za granicą. Wydaje kolejne książki, ma nowe pomysły.

Tylko z coraz większym trudem wchodzi na piąte piętro, do swojej wieży. Winda jest zepsuta od kilku lat. - Pewnego dnia po prostu już nie dam rady zejść na dół - mówi. - Ale teraz nie będę się tym martwić...

Mąż Zdeniek oskrobał już ciasto z przypalonego spodu i można je nawet zjeść.

- Ja nie mogę nic robić w kuchni - tłumaczy Dagmar. - Zaraz się nad czymś zamyślę albo zacznę coś czytać i zapominam. O cieście też zapomniałam. A z mężem żyjemy już 40 lat. 40 lat razem... - dodaje czule.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2003