Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niestety, autor pierwszej książki o Janie Ptaszynie Wróblewskim nie wybrał tego gatunku. Zamarzyła mu się beletryzowana opowieść, poprzedzona skondensowaną sagą rodzinną. W efekcie wyszła obszerna czytanka, miejscami minoderyjna (gdy autor charakteryzuje siebie) i pretensjonalna (gdy próbuje dowcipnych jego zdaniem socjologizujących ujęć), w dodatku różnostronnie niedopracowana.
Szwankuje faktografia. Wróblewski - przykład z lat 50. - opowiada Krzysztofowi Trzcińskiemu (później, rzecz jasna, Komedzie) o swoich przemyśleniach po radiowym słuchaniu Charliego Parkera i Milesa Davisa. Rozmówca pyta o rozgłośnię i taką dostaje odpowiedź: "W Wolnej Europie. Codziennie w nocy przez dwie godziny nadaje Connover". Wśród wielu zasług RWE trudno by raczej szukać popularyzacji jazzu. A Willis Connover stał się wspaniałym wierzycielem kultury polskiej, prowadząc audycję "This Is Jazz" w Głosie Ameryki.
W książce (zwłaszcza) o muzyku nie wypada mówić o akordzie "h-mol". Ortografia bywa skandaliczna, a niechlubny rekord ustanawia "Madame, je monsieux". Co to jest? Tak konferansjer w Paryżu miał się zwrócić do publiczności.
Tak więc powstał jedynie ersatz, a Jan Wróblewski na poważną książkę naprawdę zasługuje. Jacek Wróblewski, syn Ptaszyna, nie tylko nie odziedziczył talentów muzycznych, ale daleko mu również do językowej biegłości ojca. Wróblewski-senior jest przecież wytrawnym stylistą (używam tego terminu w jego tradycyjnym, nie zaś nowobogackim znaczeniu), którego się czyta i słucha nie tylko dla jego kompetencji jako znawcy jazzu, lecz także dla stonowanego, acz skutecznego wdzięku, z jakim potrafi używać polszczyzny. Tym większe więc moje zniecierpliwienie stanem książki o nim.
Warto jednak, powściągnąwszy emocje, do niej zajrzeć. Może bowiem dać pewne pojęcie i o samym Ptaszynie, i o pozaestetycznie zawikłanych dziejach jazzu w Polsce. Wróblewski-junior zanotował przynajmniej parę ojcowskich historii czy zdarzeń zrelacjonowanych mu przez innych. Dobrze, że w tych zapisach znalazły się również nieco bardziej szczegółowe detale muzyczne. Są więc uwagi na temat ambiwalentnej (niegdyś) fascynacji Ptaszyna stylem Sonny'ego Rollinsa.
Młody Jan Wróblewski i jego rówieśnicy chłonęli jazz i chcieli się jak najwięcej nauczyć. Kiedy do Polski w 1958 r. przyjechał Dave Brubeck ze swoim kwartetem, byli na wszystkich koncertach. Zwrócili uwagę na różnice w kolejnych wykonaniach. Dziwiąc się, że Amerykanie są tak znakomicie zgrani, zapytali lidera o ewentualne sygnały przekazywane w czasie występów, których sami nie mogli dostrzec. Brubeck był zaskoczony:
"- A po co sygnały (...) Ja po prostu słyszę, kiedy Paul [Desmond, alcista] kończy i sam zaczynam.
- Jak to słyszysz, kiedy kończy?
- No słyszę, a wy nie?
Odkryli, że jazz ma przed nimi jeszcze wiele tajemnic".
W zgłębianiu tych tajemnic pomagało radio, na początku bynajmniej nie powszechne: chcąc wysłuchać własnego nagrania, członkowie zespołu Komedy poszli specjalnie do fryzjera, gdyż tylko tam mogli znaleźć radio; niestety, spóźnili się. Tego rodzaju, w istocie nader smutnych, anegdot w książce nie brakuje.
Ptaszyn dokonał świetnych nagrań, dużo też zdziałał dobrego jako krytyk, nauczyciel czy propagator. Gdyby tak jeszcze wziął się za napisanie autobiografii...
Jacek Wróblewski, "Globtroter. Rzecz o Janie Ptaszynie Wróblewskim", Warszawa 2006, Książka i Wiedza.