Cyberdysydenci kontra Goołag

Chińskie władze walczą z opozycją także w internecie. Swoją skuteczność zawdzięczają nie tylko tysiącom cyberpolicjantów, ale także wsparciu ze strony międzynarodowych koncernów.

27.02.2006

Czyta się kilka minut

Chiny, prowincja Hunan. Shi Tao, 37-letni dziennikarz, loguje się na swoim prywatnym koncie mailowym w chińskiej wersji serwisu Yahoo. Na biurku ma rozesłane okólnikiem wewnętrzne rozporządzenie Chińskiej Partii Komunistycznej, ostrzegające dziennikarzy przed możliwymi zamieszkami. Zbliża się 15. rocznica masakry na placu Tiananmen i partia zakazuje publikacji na ten temat. Shi pisze streszczenie rozporządzenia i wysyła je na amerykańską stronę internetową.

Może nawet nie zawahał się, naciskając "wyślij". Internet, wydaje się, pozwala przekraczać granice i blokady informacyjne; tu każdy staje się twórcą informacji, na którą monopol jest podstawą funkcjonowania reżimów. W mgnieniu oka wiadomości przemierzają po światłowodowych łączach glob, przekazywane od serwera do serwera.

Zanim jednak wiadomość opuści terytorium Chin, przejdzie przez kilka serwerów. Gdzieś po drodze policyjne oprogramowanie śledzące wychwyci kilka słów-kluczy z wiadomości Shi. Choćby "Tiananmen". Albo "demonstracja".

Przechwycona treść maila trafi na biurko jednego z 30 tys. urzędników chińskiej policji internetowej, wraz z mailowym adresem nadawcy oraz adresem IP - unikalnym numerem komputera, z którego został wysłany (często wystarcza to do wyśledzenia nadawcy, wskazany serwer zawsze przechowuje informacje o połączeniu).

27 kwietnia 2005 r. policjant sięga po telefon chińskiego oddziału Yahoo. Otrzymuje żądane informacje.

Skutek: Shi Tao dostaje 10 lat za "nielegalne dostarczanie tajemnic państwowych obcym jednostkom".

Świat dowiaduje się o tym we wrześniu 2005 r.

Samodyscyplina

Kilka dni temu organizacja "Reporterzy bez Granic" ujawnia kolejny skandal. Li Zhi, urzędnik z syczuańskiego wydziału finansowego, od trzech lat odbywa ośmioletni wyrok ("działalność wywrotowa") za to, że na forach internetowych opisywał afery w swej prowincji.

W obu przypadkach chińska policja zwróciła się do miejscowego oddziału Yahoo o udostępnienie danych właściciela skrzynki mailowej. Koncern, internetowy potentat, prośbę spełnił. W obu przypadkach rzeczniczka firmy tłumaczyła, że Yahoo musi przestrzegać prawa, a chińskie władze nie tłumaczą się, czy chodzi o dane dysydenta, czy np. pedofila.

Fakt: warunkiem działania na chińskim rynku usług elektronicznych jest podpisanie "Publicznego zobowiązania samodyscypliny dla przemysłu internetowego". Na tej podstawie Yahoo od trzech lat cenzuruje chińską wersję swojej wyszukiwarki.

Kolejny gigant - MSN, firma należąca do Microsoftu - od roku blokuje wyświetlanie części wyników wyszukiwania, a na chińskich serwisach blogowych spod znaku MSN nie dawało się do niedawna wpisać np. słowa "demokracja".

Z końcem stycznia, do tego grona dołączyła najsłynniejsza wyszukiwarka: Google. Dostęp do niej został zablokowany dla chińskich użytkowników we wrześniu 2002 r. Zbliżał się kongres partii komunistycznej, po którym sekretarzem generalnym w miejsce Jiang Zemina został Hu Jintao, a ogromnie popularna wyszukiwarka pozwalała odnaleźć strony niewygodne dla władz. Dziś, wchodząc na dostępną w Chinach stronę google.cn i szukając informacji np. na temat Tajwanu, Tiananmen, ruchu Falun Gong czy choćby demokracji, chiński internauta zobaczy komunikat "Zgodnie z lokalnym prawem niektóre wyniki nie mogły zostać wyświetlone".

Również w styczniu tego roku świat obiegła wiadomość o zlikwidowaniu przez MSN prowadzonego w jego serwisie bloga (czyli elektronicznego pamiętnika, dostępnego dla użytkowników internetu), który prowadził Zhao Jing, 30-letni dziennikarz pekińskiego wydania "New York Timesa", publikujący w sieci jako Michael Anti. Jego wina polegała na wzywaniu swoich czytelników do bojkotu "Wiadomości Pekińskich", gdzie usunięto redaktora naczelnego.

Anti jest jednym z najbardziej znanych chińskich cyberdysydentów. Znamienne, że o fakcie, iż w serwisie MSN funkcjonuje dysydencki blog, doniosła władzom chińska firma Bokee, świadcząca podobne usługi. Poskarżyła się, że MSN odbiera jej klientów, pozwalając im na więcej.

Organizacja Amnesty International uważa, że w Chinach co najmniej 54 osoby są uwięzione za publikowanie w sieci nieprawomyślnych informacji. "Reporterzy bez Granic" mówią o więzionych 32 dziennikarzach i 81 cyberdysydentach. A to podobno jedynie wierzchołek góry lodowej.

Po ujawnieniu cenzurowania Google'a amerykańska organizacja "Studenci dla Wolnego Tybetu" zaczęła nawoływać do jednodniowego bojkotu tej wyszukiwarki w walentynki, aby dać do zrozumienia, że Google'a już się nie kocha. Rozsyłane mailem apele obiegły metodą "łańcuszka" świat, krążyły również w polskiej wersji.

W efekcie kampanii "Nie kochaj Google'a" ( ), jak donosi "The Observer", do szefów firmy wysłano 50 tys. listów protestacyjnych. A demonstracje obrońców Tybetu odbywały się od Denver po Dharamsalę, siedzibę Dalajlamy, gdzie na jednym z transparentów charakterystyczną czcionką wypisano słowo "Goołag".

Wielki Mur

Odkąd 11 lat temu Chińska Partia Komunistyczna, obawiając się zapóźnienia technologicznego wobec Zachodu, pozwoliła na publiczny dostęp do internetu, ilość chińskich internautów osiągnęła 111 milionów. Dla porównania: na największym rynku internetowym, czyli w USA, są dziś 204 miliony użytkowników sieci. Co dzień w cyberprzestrzeni Kraju Środka przybywa 50 tys. blogów. Chiny to także potencjał na przyszłość. W tej chwili w tym przeludnionym kraju internauci stanowią zaledwie 8,5 proc. populacji (w USA - 68 proc.).

Internauci to zarazem kluczowi dla władzy obywatele: mieszkańcy miast, wykształceni, uczestnicy przemian chińskiego społeczeństwa. Według "Washington Post" większość z nich - jak na całym świecie - ściąga z sieci muzykę, gra, kontaktuje się ze znajomymi. Doświadczają nowego sposobu komunikowania się ze światem, osłabiając monopol partii. Przywołane przez "Post" badania pokazują, że chińscy internauci częściej sięgają do internetu niż korzystają z telewizji i gazet. Z sieci, a nie z oficjalnych mediów, czerpią wiadomości o świecie.

To wyzwanie dla propagandy i służb specjalnych. Chińskie władze zatrudniają więc 30-tysięczną (według szacunków organizacji praw człowieka) armię cybercenzorów. Dysponują też technologiami, które organizacja (grupa ekspertów m.in. z Uniwersytetu Toronto, Harvarda i Cambridge zajmująca się analizą problemów sieci) uznaje za najbardziej skomplikowany tego rodzaju system na świecie. Składa się nań zespół regulacji prawnych i agencji rządowych. Ale nie tylko: w cenzurę włączeni są też prywatni operatorzy.

Bo internet, jak zauważa badacz sieci Manuel Castells, jest wprawdzie siecią globalną, ale dostęp doń jest lokalny.

Z chińskich stron internetowych, blogów, forów i uniwersyteckich biuletynów elektronicznych usuwa się więc nieprawomyślne wpisy bądź ingeruje się w ich treść. "Ręczna" cenzura to tylko wycinek całości. Państwo Środka stosuje tzw. oprogramowanie filtrujące, które wychwytuje słowa-klucze w przesyłanych treściach, blokując następnie dostęp do zawierającej je strony lub zatrzymując dysydencki e-mail.

Eksperci przyznają, że systemu nie da się precyzyjnie opisać (a więc i rozpracować). Działa on na wielu poziomach i jest bezustannie modyfikowany. Np. własne systemy filtrujące uruchamiają właściciele sieci lokalnych, za których pośrednictwem użytkownicy łączą się z internetem. Wyszukiwarki blokują wyświetlanie nieprawomyślnych haseł, ale część wyników wyszukiwania jest blokowana już w fazie połączenia między użytkownikiem a serwerem wyszukiwarki. Zaś właściciele kafejek internetowych - najważniejszego dla wielu Chińczyków miejsca dostępu do sieci - mają prawny obowiązek prowadzić rejestry użytkowania przez klientów i przechowywać je przez 60 dni. Blokowany jest też dostęp do stron internetowych, których adresy znajdują się na "czarnej liście". Wreszcie, policjanci aktywni są na forach internetowych, gdzie gromią krytykę i chwalą władzę.

Wszystko to składa się na system kontroli i cenzury, nazwany przez zachodnią publicystykę Great Firewall. To gra słów: Great Wall oznacza Chiński Mur, a firewall, czyli "ściana ogniowa", to program blokujący niepożądany dostęp do sieci czy komputera.

- Dla mnie jako osoby, której dane było mieszkać i studiować w Chinach przez osiem lat, to żadne zaskoczenie - mówi dr Piotr Majerski, sinolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Kiedy internet jeszcze raczkował, jedynym źródłem rzetelnych informacji dla nas, studentów ze społeczności międzynarodowej, była telewizja BBC, którą mogliśmy oglądać w sali telewizyjnej w akademiku - wspomina. - Bodaj w 1995 r. BBC wyemitowała film o wyczynach seksualnych Mao Zedonga. I co się stało? Po kilku dniach została zablokowana.

Uległość albo wycofanie?

Trudno sobie wyobrazić, aby światowi potentaci zrezygnowali z udziału w chińskim rynku, drugim co do wielkości na świecie. Zdaniem Marca Gunthera, publicysty "Fortune", Yahoo poszło na współpracę z władzami także dlatego, że w 2005 r. kupiło 40 proc. akcji chińskiego przedsiębiorstwa e-biznesowego Alibaba.com.

Przedstawiciele firm tłumaczą, że gdyby nie chcieli przestrzegać rygorów i cenzurować treści, które publikuje się w ich serwisach, władze pokazałyby im drzwi. Faktem jest, że afery nadszarpnęły wizerunek tych firm na wyczulonym w kwestii praw człowieka Zachodzie. Wszak leitmotiv ich sloganów reklamowych to swoboda wypowiedzi, wyrażanie siebie. "To najłatwiejszy sposób komunikowania się ludzi w sieci" - zachwala się Yahoo.

Firmy musiały tłumaczyć się nie tylko prasie, ale i Kongresowi USA. Podkomisja praw człowieka wezwała w dzień po owych walentynkach przedstawicieli Google, Yahoo, Microsoftu i firmy Cisco Systems, sprzedającej do Chin sprzęt komputerowy. "Stajecie się funkcjonariuszami chińskiego rządu" - grzmiał kongresman Jim Leach. Zaś kongresman Christopher Smith pytał, czy można by się pół wieku temu tłumaczyć przepisami lokalnego prawa, gdyby przyszło wydać nazistom Żydówkę Annę Frank. Właśnie Smith jest autorem projektu ustawy, która nakładałaby kary (także więzienia) na amerykańskie firmy uczestniczące w procederze cenzury gdziekolwiek na świecie.

Przedstawiciel Microsoftu Jack Krumholtz odpowiedział, że dla firm oznaczałoby to wycofanie z tamtego rynku, co dotknęłoby głównie obywateli Chin.

Czy wycofanie się byłoby faktycznie jedynym wyjściem?

Bruce Meyerson, komentator "Washington Post" podpowiada rozwiązania dyplomatyczne: zamiast posłusznie wypełniać polecenia władz, można by próbować naginać nakazy cenzury, np. promując w wynikach wyszukiwania "szarą strefę" - to technicznie możliwe. I robić więcej rabanu za każdym razem, gdy cyberpolicja zwróci się o dane dysydenta.

Tym bardziej że w opisanych na początku przypadkach wszystko wskazuje na to, iż firmy spełniały prośby policji na drodze nieformalnej - zamiast zażądać pisemnego nakazu.

Zresztą Microsoft zmienił ostatnio strategię i nie cenzuruje już automatycznie słowa "demokracja". Zapowiedział, że słowa (bądź całe blogi) będzie usuwać wyłącznie na wniosek władz i tylko dla "wejść" z Chin. Będą natomiast widoczne dla reszty świata.

Google zdecydowało się nie udostępniać usług pocztowych czy blogowych, aby uniknąć sytuacji, w jakiej znalazło się Yahoo. Trzeba też dodać, że Google jest pierwszą w Chinach wyszukiwarką, która w ogóle informuje, że wyniki wyszukiwania zostały ocenzurowane. Yahoo nie uznało tego za konieczne.

To ważny krok. Okupiony tym, że oficjalna chińska prasa zaczyna pisać, iż Google nie spełnia formalnych wymagań, aby działać w tym kraju.

Naginanie cenzury wymagałoby wspólnego frontu firm wobec władz Kraju Środka. Póki co, wolą one konkurować o rynek i liczą, że jakieś wyjście znajdzie dla nich Waszyngton i organizacje pozarządowe. Pozornie oczywiste rozwiązanie, czyli umieszczenie serwerów świadczących usługi dla obywateli Chin poza granicami tego kraju, oznaczałoby rezygnację z wpływów z lokalnej reklamy - bardziej opłacałoby się całkiem zejść z rynku. Nikt nie oczekuje, że koncerny będą działać charytatywnie. Może poza naiwniakami uważającymi internet za strefę wolności...

Ironia

Elliot Schrage, wiceprezes Cisco Systems, na przesłuchaniu w Kongresie mówił: "Narzędzia wbudowane w nasze produkty, które umożliwiają filtrowanie, są takie same na całym świecie, niezależnie czy sprzedawane są rządom, firmom czy operatorom sieciowym".

W istocie, jak na ironię cybercenzorzy całego świata - bo cenzurę i inne ingerencje stosują nie tylko Chińczycy, ale także autorytarne państwa z terenów b. ZSRR czy niektóre reżimy arabskie - używają głównie zachodnich technologii.

Manuel Castells dowodzi, że systemy zbierania danych o użytkownikach to dziecko gospodarki internetowej, dla której takie dane są skarbem: pozwalają precyzyjnie trafiać do klientów z reklamą. Pisze, że gdy organizacje konsumenckie postulowały zamianę funkcjonującej dziś zasady domyślnej zgody na zbieranie danych na zasadę domyślnego sprzeciwu i konieczności wyrażenia zgody, nie zaakceptował tego Kongres USA, pod wpływem lobby branży reklamowej. Dalej, w ramach walki z cyberprzestępczością zacieśnia się mechanizmy kontroli - które dają się wykorzystać także do cenzury. Na tej samej zasadzie blokuje się dostęp do stron z pornografią dziecięcą, jak i do stron chińskich dysydentów.

Chińskie władze odbijają piłeczkę twierdząc, że inspirują się... amerykańską polityką po zamachach z 11 września: że to nikt inny, tylko USA wiodą dziś prym w kontroli informacji przy pomocy systemów, wyłapujących np. kluczowe słowa w mailach.

Publicysta "USA Today" Kevin Maney nie pozostawia złudzeń: Jemen do blokowania nieprawomyślnych stron stosuje programy amerykańskich firm Websense i Blue Coat Systems, a Birma - firmy Fortinet. Nawet Iran korzysta z rozwiązań rodem z Krzemowej Doliny. Zaś w Chinach spisują się produkty Cisco Systems, Sun Microsystems oraz 3Com. "Dzięki tym programom np. firma ubezpieczeniowa ma pewność, że jej pracownicy nie oglądają w swoich boksach stron pornograficznych - pisze Maney. - Inaczej mówiąc, Blue Coat powstrzymuje Saudyjczyków przed dostępem do czegokolwiek, czego nie życzy sobie rząd".

Zagadnienia wolności słowa są pod szczególną obserwacją opinii międzynarodowej, ale posługując się logiką kongresmana Smitha trzeba by zapytać, czy powinno się kupować ropę od - przykładowo - Arabii Saudyjskiej?

Nowa walka o wolność

Uznawany za sferę całkowitej wolności internet to rzeczywistość bardziej złożona. "Nie jest już - pisze Castells - wolnym królestwem. Ale też nie stał się miejscem z Orwellowskiej wizji. Jest polem bitwy, na którym toczy się nowa i fundamentalna walka o wolność".

Internet powstawał kiedyś na styku kultury środowisk studenckich lat 60. oraz... amerykańskiego programu wojskowego (armia chciała stworzyć system zdecentralizowanej łączności, odpornej na skutki wojny nuklearnej). Potem rozwijał się dzięki komunitariańskim aktywistom, ale także dzięki globalnym koncernom, sprzedającym swe usługi. Z natury rzeczy wpisane są więc w jego dynamikę przynajmniej dwa wektory: obywatelski (z decentralizacją i oddolnością) oraz biznesowy (z centralizacją i kontrolą).

Przypadek Google i Yahoo to zderzenie tych dwóch trendów.

Kolejny ruch należy do internetowych komunitarian. Dysponują potężną bronią: siecią międzyludzkich połączeń wspomaganą mailami, blogami, telefonami komórkowymi... Tu informacja rozchodzi się szybciej, niż mogą reagować cenzorzy. A oddolny nacisk na firmy może być silniejszy - i w efekcie boleśniejszy - niż presja niedemokratycznych rządów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2006