Ćwiczenia w światłoczułości

Cezary Wodziński, filozof: Przekonanie o posiadaniu absolutnej prawdy jest najgroźniejszym momentem, bo stamtąd blisko już do absolutnego zaćmienia. To jest zadufany w sobie, zaślepiony i głuchy zamordyzm, którego zawsze pełno.

25.06.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Czesław Czapliński / FOTONOVA / EAST NEWS
/ Fot. Czesław Czapliński / FOTONOVA / EAST NEWS

FILIP ŁOBODZIŃSKI: Czy jako filozof zajmujesz się zawodowo prawdą?

CEZARY WODZIŃSKI: Zawsze miałem kłopot z wypełnianiem rubryki „zawód” w różnych ankietach. Gdybym musiał określić swoje zajęcie, wpisałbym najchętniej: „filolog… nieklasyczny”. Byłoby to zgodne z tym, jak rozumiem po latach pracę filozoficzną. „Logos” w pełnej wieloznaczności tego starogreckiego terminu wydaje mi się właściwym „tematem” myślenia.

Czyli jak chyba powinno tłumaczyć się początek Ewangelii według św. Jana, „na początku JEST Słowo”.

Trafna – filologiczna – korekta. Ani „było”, ani „będzie”, tylko „jest”. A ściślej, właśnie dlatego, że jest, to i było, i będzie. Niczym źródło, które wciąż bije…

Źródło żyje i bije – czy prawda też jest tak trwała i niezmienna? Skoro wyrażana jest słowami, to może padać ofiarą machinacji.

Od razu wpadamy w gęstwę pytań. I nie ominiemy bodaj kwestii elementarnej – zanim popróbujemy jakiejkolwiek charakterystyki, a więc: cóż to jest…

…prawda? Piłat postawił to sakramentalne pytanie, ale Jezus milczał.

Nie bez powodu. Milczenie było odpowiedzią na pytanie. Jezus znał odpowiedź, udzielał jej przecież nie raz. Ale tym razem zmilczał. Być może uznał, że pytanie jest źle postawione. Być może, jak wytrawny filolog, dostrzegł, że tak sformułowane pytanie – „co to jest…?” – wyznacza pewien ściśle określony tor odpowiedzi. Sugeruje bowiem, że prawda jest czymś.

I że w związku z tym jest definiowalna…

A może nie jest żadnym czymś, co da się opisać, zdefiniować? Może jest umkliwa, zagadkowa i właśnie dlatego „milcząca”, może broni się przed schwytaniem w klatkę – w stop-klatkę – czegoś, i lęka się „bycia czymś”. Już antyczni greccy filologowie – zwani filozofami – zauważyli, że „prawdę” należy, być może, rozumieć inaczej niźli w kategoriach „co”. Że już pytanie o prawdę, mówienie o prawdzie sprowadza ją na poziom „przedmiotu”, „rzeczy”, a więc „czegoś”, co znajduje się naprzeciwko nas, na zewnątrz nas – pytających, mówiących…

Ostatnia teza Wittgensteina w „Traktacie logiczno-filozoficznym” brzmi: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. Mam nadzieję, że nie wywiniesz mi się tym i nie skończymy rozmowy!

Otóż to przesadnie słynne zdanie nie jest wyczerpującą alternatywą! Są różne rodzaje mowy, różne rodzaje milczenia. Może należy mówić inaczej?

Inaczej niż…?

Inaczej niż w języku „co-przedmiotu”, czy jak powiadali filologicznie biegli Grecy – „bytu”, a więc „tego, co jest”. Może w przypadku tej zagadkowej istoty, jaką jest prawda, należałoby raczej wprzódy zapytać: jak ona jest? Jak się dzieje?

Czy da się tę formułę przekuć na praktykę? Jak decyduje ona o naszych codziennych wyborach?

Oto i kolejne kłopoty! Pytasz o przekład na praktykę. Zakłada to z góry, że istnieje coś, co nie jest praktyką, nazywane w naszej tradycji teorią. A więc ścisły, ostry rozdział między tym, co teoretyczne, a tym, co praktyczne.

W potocznym doświadczeniu ludzie tak to postrzegają. To poręczne rozróżnienie.

Ale za postulatem „zobaczmy, jak to jest w praktyce” stoi nieuchronnie podział. Zaiste, świat, w którym żyjemy – świat nowożytny czy, jak kto woli, nowoczesny – jest zorganizowany w dużej mierze przez opozycje, a podział na teoretyczne i praktyczne jest jednym z najpotężniejszych wiązadeł tego obrazu świata. Tymczasem w świecie, który ja często odwiedzam i w którym czuję się u siebie (choć nie zawsze swojsko), a więc w świecie starogreckim, tej opozycji, ściślej – zasadniczego przeciwstawienia – właściwie nie było. Choć podział na sferę theoria (oglądanie, kontemplowanie, rozważanie) i sferę praxis (działanie) pochodzi od antycznych Greków, to w ich światoobrazie obie te sfery przenikają się ze sobą, nazywając tylko na dwa różne sposoby dzianie się „tego samego”: życia.

Jak elektron, który jest postrzegany jako cząstka lub jako fala. Będąc i jednym, i drugim.

Może to nie do końca to samo, niemniej dla Greków ważniejsza była pewna całość, która pokazywała się niekiedy dwuaspektowo: już to „praktycznie”, już to „teoretycznie”. Cudzysłowy są tu bodaj niezbędne. Nie wszystkie słowa pochodzenia greckiego zachowały starogreckie znaczenia.

Czyli Grecy nie udzieliliby „praktycznej” wskazówki w kwestii „prawdy”?

Grecy udzielali mnóstwa tak zwanych wskazówek, więcej, pisali wielkie „podręczniki”: jak żyć? jak być szczęśliwym? itp. Nie były to jednak „wskazówki” ani „drogowskazy” praktyczne – w dzisiejszym potocznym znaczeniu, ale raczej, jak objaśniają kompetentni badacze greckiego antyku, swoiste „ćwiczenia duchowe”. Jako że „prawda” nie była dla Greków ani „dekalogiem”, ani „telebimem”, na którym zapisać można jakieś „teoretyczne” maksymy, żeby je potem „praktycznie” stosować. Prawda nie różniła się niczym – powiedzmy to prosto – od życia. Żyła sobie „między” ludźmi, fakt, również między ludźmi a rozmaitymi istotami nieludzkimi.

Załóżmy jednak, że szukamy prawdy. Gdzie jej szukać? W zgodliwym napięciu pomiędzy stanem rzeczy a zdaniem, które o tym mówi?

O la, la! Widzę, że wypływamy od razu na Śniardwy przy bardzo niepewnej pogodzie, już wieje piątka i zapowiada się coraz bardziej szkwaliście. Jaki azymut wybrać? To, co przywołujesz, to najmocniej w tradycji europejskiej ubity trakt w myśleniu o prawdzie – jako relacji zgodności „rzeczy” i „myśli”, później „słowa”, „zdania”, „twierdzenia”… Tymczasem znów w świecie starogreckim zasadniczy podział na słowo z jednej strony i ową rzeczywistość z drugiej właściwie nie jest znany.

Jak więc należałoby pytać?

Wybierzmy inną niż utarta drogę. Skoro silnie wieje, zdajmy się na przygodę. Zamiast pytać „co…?”, zaryzykujmy „jak…?”. Zapytajmy, jak dzieje się prawda? Niech naszym przewodnikiem będzie tu pewien późno urodzony Grek antyczny, Martin Heidegger. To on zwrócił uwagę, że bezpośredni przekład greckiego słowa na łacińskie „veritas”, a następnie na nasze „Wahrheit”, „truth” itd. zamyka dostęp do greckiego doświadczenia prawdy. Jeśli przyjrzeć się słówku „aletheia”, widać zrazu, że stanowi ono złożenie „lethe” – skrycie, ukrywanie, oraz „a-”, które jest zaprzeczeniem. Aletheia znaczyłaby tedy „nieskrywanie się”, czy jak proponuje Heidegger: „nieskrytość”.

Grecka „prawda” jest potencjalną „nie-prawdą”? Skoro grecka „prawda” wymaga zaprzeczenia, to naturalnym stanem byłaby skrytość, brak prawdy, niedostępność prawdy?

Nie, trochę wolniej. Zwróćmy wpierw uwagę, że to, co skryte, skłonne jest odkrywać się, wychodzić na jaw. Ale to nie koniec, ponieważ to, co odsłonięte, ujawnione, potrafi także się ukrywać. Trzeba to potraktować jako pewną całość. Wówczas „prawda” – już widać, jak staje się cudzym, greckim słowem! – jawi się jako dynamiczny proces. Nie tyle jest, ile dzieje się, albo, jeśli pozwolisz, „prawdziwi się”. Proces zaokrąglony do figury koła, które nie ma ani początku, ani końca. Ponadto koła – kołowrotu – w nieprzerwanym ruchu. Niezbędna jest tu pewna gimnastyka oczu wyobraźni…

Może o tym, co się chce powiedzieć, należy mówić wprost…

Gdyby wszystko można było powiedzieć wprost, to właściwie nic nie trzeba by mówić. Wystarczyłoby pokazywać palcem albo jakimś innym narzędziem: „to oto”. Tylko jak pokazać ruch, dzianie się – i to bynajmniej nieprostolinijne?! Jak pokazać „coś”, co nie jest ani „rzeczą”, ani „rzeczownikiem”? Krótko: jak pokazać „prawdę”?

Masz może jakiś pomysł?

To jest bardzo stary i znany pomysł, który trzeba by krótko przypomnieć. Trzeba by znaleźć się w Platońskiej jaskini, albowiem jest ona tak zbudowana, żeby pokazać nam właśnie owo dzianie się „prawdy”. Jest jej pokazem.

No to zajrzyjmy na ten pokaz.

„Patrz!” – tak brzmi pierwsze słowo opowieści Platona. W głębi jaskini siedzą skrępowane istoty, które mają na dobitkę zakute łby i mogą widzieć tylko to, co przed ich oczami. A tam igrają cienie, ponieważ za ich plecami – wiemy to z narracji – rozgrywa się pewien spektakl: murek czy parawan, nad nim przenoszone różne przedmioty, z tyłu ogień. Zakute łby uważają to, co widzą – cienie – za to, co naprawdę jest. Aż tu nagle! – Platon uwielbia dramaturgiczne niespodzianki – jedna z tych istot jaskiniowych odwraca się i zaczyna stopniowo, powoli widzieć to, co było dotąd dla niej niewidoczne. Co więcej, rozpoczyna pewną wspinaczkę, z dołu na górę, aż wydobywa się na zewnątrz jaskini i widzi światło słoneczne. Widzi takie „coś”, co sprawia, że widać wszystko inne. Nie koniec jednak na tym, ten wspinacz – doświadczony widzeniem tego, co „poza” jaskinią – decyduje się na powrót w głąb jaskini…

Czego nas uczy ta opowieść? Że prawda jest nieznośna? „Że zwykle co najgorsze, bliższe prawdy bywa” – jak pisał Byron?

Spróbujmy postępować filologicznie, a więc na przekór pośpiechowi, niepośpiesznie. Metaforę Platona zwykło się czytać jako opowieść o wędrowcu – niechaj będzie: o filozofie, jak chcą tego podręczniki, których nie należy czytać – o wędrowcu, który stopniowo pokonuje pewną drogę „widzenia” tego, co naprawdę jest, i dociera do miejsca, gdzie widać to, co najjaśniejsze. Tymczasem można przeczytać ją trochę inaczej: jako opowieść o samym wędrowaniu – i to wędrowaniu światła.

Co wtedy widać?

Widać coś innego, a przede wszystkim – widać inaczej. Najpierw „co”: widać pewną ograniczoną z dwóch stron przestrzeń. Z jednej strony – całkowita ciemność, z drugiej – całkowita światłość.

Człowiek, patrząc w słońce, ślepnie.

Analogicznie gdy znajduje się w całkowitej ciemni. To, co dzieje się w „jaskini” – a jaskinia to nasz „świat”! – dzieje się między tymi dwiema granicami. Dzieje się w przestrzeni światło-cienia. Owo dzianie się to… „prawda”, aletheia. Nawet tam, w głębi jaskini, coś widać dzięki grze światła i cienia. Platon używa do opisu tej sytuacji przymiotnika alethes – nieskryte, „prawdziwe”. A na kolejnych stopniach wędrówki stopniuje to określenie: mówi „bardziej nieskryte” i „najbardziej nieskryte”. Zważmy: „prawda” – jeśli używać tego cudzysłownego słowa – jest stopniowalna! I to w obie strony, albowiem droga z dołu do góry zamienia się w wędrówkę – być może w spadanie na łeb na szyję – w dół. I tak dalej. Bez końca…

I po doświadczeniu najprawdziwszego możemy jeszcze docenić walor „tylko” prawdziwego? Taka półmroczna prawda może nam się podobać?

Diabli wiedzą! My nie jesteśmy w stanie wyłączyć się z tego ruchu. Nas ten ruch kręci, kręci nami – w pełnej dwuznaczności tego sformułowania.

Czyżby nie było zatem czystego fałszu, kłamstwa, nieprawdy, a więc przeciwieństwa prawdy?

Platon nie używa w tym opisie terminu „pseudos” (fałsz). Ten termin nie jest mu potrzebny do opisu prawdziwienia się prawdy. Dodajmy: zarazem opisu dziania się tego, co jest. Tak jak „prawda” jest stopniowalna, tak i „byt” pokazuje się na różne sposoby: jako to, co jest, to, co bardziej jest, i – wreszcie – co najbardziej jest. To znów – „prawda” i „byt” – dwa analogiczne aspekty tego samego pokazywania się. W strukturę „nieskrytości” wpisana jest „skrytość”, ale i na odwrót, w tym sensie, że „skrytość” ciąży ku swojemu „nie…”.

Trzeba mocno podkreślić: skoro jest to ruch, bez końca i właściwie bez początku („nagle” ma dla Platona charakter narracyjny, logiczny, a nie chronologiczny), to nie ma możliwości zakotwiczenia się na stałe w jakiejś przytulnej przystani. Trzeba żeglować niezależnie od warunków atmosferycznych. A raczej – zależnie, albowiem najważniejszą umiejętnością, jaką trzeba w sobie kształcić podczas tej wędrówki – kształcić ustawicznie (zachęcano nas niegdyś do „permanentnego kształcenia”!) – jest uwrażliwianie się na zmienne warunki „foto- optyczne”, na zmieniające się dawki światła i cienia.

Czy wracamy w ten sposób do uczestnika wędrówki?

Wędrowiec – niech będzie: człowiek – to istota niezwykle światłoczuła, wrażliwa zarówno na brak, jak i nadmiar światła. Jest człowiekiem, dopóki bierze udział w grze światłocienia. Gdyby chciał się z tej gry wyłączyć – przekroczyć granicę absolutnej światłości, już to absolutnej ciemności – stałby się kimś innym. Dopóki człowiek jest – żyje – dopóty gra w światło-i-cień. Życie tedy to umiejętność – wciąż kształtowana i przekształcana – rozpoznawania i stosowania reguł tej gry. Gry osobliwej, jako że jej stawka niczym się bodaj nie różni od samej gry.

Prawdy więc nie można absolutyzować.

Nie ma tu takiej możliwości. Przestroga brzmi: ktoś, kto chce zobaczyć to-co-najbardziej-naprawdę-jest i utrzymać się na szczycie tego widzenia, narażony jest na najpotężniejsze zaślepienie. Tam niepodobna zostać na zawsze, trzeba zejść, ba! trzeba schodzić. A to równie niebezpieczne – karkołomne – jak wspinaczka na górę.

Czyli absolutna prawda jest nieznośna?
Ani my byśmy jej nie znieśli, ani ona nas. Człowiek znika w środowisku absolutnej prawdy. Może truchleje, a może dzieje się z nim wtenczas – w ten poza-czas, bo to musiałby być również wypadek z czasu – coś jeszcze bardziej nieludzkiego. Pocieszające jest wszelako, że nie utrzymałby się także w atmosferze absolutnej nieprawdy.

Na co dzień prawda podawana jest słowami, wypowiadanymi wedle widzimisię. A istnieje obiektywna?

Pewna szansa już w tym, że różne „widzi-mi-się” skazane są na współistnienie, niekiedy na konfrontację i poróżnienie. W życiu musimy posługiwać się rozmaitymi prowizorycznymi kryteriami rozróżniania między prawdą a fałszem. Rzecz w tym, żeby zdawać sobie sprawę z ich prowizoryczności i tymczasowości. Wystarczy przecież, że cię trochę oświeci i już zaczniesz mniej ściemniać. Albo i na odwrót. Jeśli jednak spojrzeć z grecka, to sytuacja mówienia nieprawdy jest przecież także odsłoną, sposobem odsłaniania się tego, jak jest, jak się bywa.

Pod warunkiem, że umiemy rozpoznać tę prawdę o fałszu.

Temu służyć mają ćwiczenia w światłoczułości, do których namawia nas Platon. To ćwiczenia filologicznej wrażliwości, która czuła jest i na to, co się mówi, i równie czuła na to, jak się mówi. W wielu sytuacjach pewności mieć nie będziemy, ba!, im więcej tych ćwiczeń, tym więcej ironicznego uśmiechu – już to gorzkiego, już to pogodnego – na myśl o najpewniejszej pewności. Mistrz Platona, Sokrates, uczy nas do dziś, żeby żyć w stanie ironicznej nieufności, także, a nawet przede wszystkim wobec samego siebie. Jeśli zechcemy powiedzieć coś z absolutną pewnością, to uśmiechnijmy się do siebie i powiedzmy w duchu: doprawdy? Przekonanie o posiadaniu absolutnej prawdy jest najgroźniejszym momentem, bo wtedy traci się zmysł światłoczułości. Stamtąd blisko już do absolutnego zaćmienia. To jest zadufany w sobie, zaślepiony i głuchy zamordyzm, którego zawsze pełno. Gromkie „ja wiem, jak jest, macie mnie słuchać!” winno wzmóc czujność.

Czy dałoby się napisać historię prawdy? Czy kwestia prawdy ukształtowała jakoś Europę?

Europejska historia prawdy to byłaby chyba trochę inna historia… Nieprosta i często bardzo bolesna. Na potrzeby naszej „historii” proponowałbym przystać na konflikt prawd, które różnią się – nie zawsze pięknie – żyją w poróżnieniu, ale szukają niekiedy przyjaźni i, bywa, potrafią się dogadywać. Jeśli te różne i zwykle próżne prawdy skłonne są zrezygnować z pretensji do absolutności i jednomyślności, to zaczyna się wzajemne słuchanie i nasłuchiwanie – niekoniecznie w poszukiwaniu konsensu, który zniweluje różnice, ale w myśl, powiedzmy wprost, rozmowy. Choćby i sporu, debaty – to przecież także formy rozmowy. Odrębność i przychylność, by tak rzec, różnicy sprzyja rozmowie. Jak powiadał Nietzsche, prawda rodzi się we dwoje. Przynajmniej we dwoje… Nie w pojedynkę, choć bywa – że w pojedynkach. Absolutne zwycięstwo, a nawet samo pragnienie zwycięstwa jednej prawdy uśmierca dialog i wszystkich jego niedoszłych uczestników.

Ale czy nie grozi to relatywizmem?

Bynajmniej! To jest, by przywołać raz jeszcze Nietzschego, wieloperspektywiczność – wiele kątów widzenia naraz albo, jak mówiliśmy, naturalny zmysł światłoczułości. I w tym sensie szansa na ocalenie przed absolutyzmem jednej prawdy i absolutnym relatywizmem wielu prawd zarazem! Spotykanie się i potykanie wielu różnych prawd to coś zupełnie innego niż równorzędność – nijaka wielość „takich samych” prawdek. Zważmy: homogeniczność i homofoniczność jest efektem i absolutyzmu, i relatywizmu. A my dopominamy się o spór między wieloma różnymi i nierównymi sobie „prawdami”. Idzie nie o absolutną równorzędność i niezależność prawd, ale o ich spotykanie się i potykanie się. Nie ma sensu gadać – i spierać się – kiedy nic nie wolno i kiedy wszystko wolno. Nieprawdaż? ©

CEZARY WODZIŃSKI (1959–2016) był filozofem, tłumaczem i eseistą. Uczeń prof. Barbary Skargi i ks. prof. Józefa Tischnera. W latach 2001–2011 profesor zwyczajny w Instytucie Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 2011 r. profesor zwyczajny w Kolegium Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego oraz przewodniczący Rady Fundacji na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi. Autor m.in.: „Heidegger i problem zła”, „Św. Idiota”, „Trans, Dostojewski, Rosja, czyli o filozofowaniu siekierą”, „Między anegdotą a doświadczeniem”, „Logo nieśmiertelności”. Zmarł 12 czerwca br. Wywiad nie był uprzednio nigdzie publikowany.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, tłumacz, muzyk. W 2019 r. nominowany do Nagrody Literackiej GDYNIA za przekład prozy Boba Dylana „Tarantula”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2016