"Musimy iść, gdzieś nas zabierają". Co wojna robi kobietom

To, co zdarzyło się we wsi Berestianka, nie jest wyjątkiem. Podobne relacje dochodzą z wielu miejsc Ukrainy. To historie o bestialstwie. I odwadze kobiet.

15.08.2022

Czyta się kilka minut

Czernichów, Ukraina, maj 2022 r. / ALEXEY FURMAN / GETTY IMAGES
Czernichów, Ukraina, maj 2022 r. / ALEXEY FURMAN / GETTY IMAGES

Rosyjscy żołnierze byli młodzi – w wieku jej synów, ledwie z meszkiem na brodzie – ale słowa dowódcy ją zmroziły. „Moi ludzie napili się wódki. Teraz chcą rozrywki”.

Wika zadrżała. Poprzedniej nocy przyśniła jej się nieżyjąca matka. Teraz dotarło do niej, dlaczego wcześniej tego dnia, kiedy żołnierze konfiskowali im telefony, kazali jej przywiązać do płotu białe prześcieradło. Jakby znakowali dom.

Ten, na którego wołali Oleg, już zaczął ją głaskać po biodrach. Czuła od niego alkohol. „Ręce przy sobie” – upomniała go. „Cicho bądź!” – warknął i wyciągnął ją na ulicę. Zwracał się do niej na „ty”, chociaż miała 42 lata, była od niego dwa razy starsza.

Z domu dobiegł odgłos strzału. „Zabijecie nas?” – spytała.

W żółtym domu

Kiedy spotkałyśmy się sześć tygodni później, powiedziała: „Nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje”. Gdy zaciągała się papierosem, trzęsła jej się dłoń. Siwiejące blond włosy miała ściągnięte w kucyk, w jasnoniebieskich oczach – ból.

Był początek maja 2022 r., nieco ponad miesiąc, odkąd Rosjanie zostali wyparci z Berestianki, jej małej wsi, położonej 40 km na północny zachód od Kijowa.

Siedziałyśmy w ogródku, pełnym złomu, który zbierał jej mąż Witalij. Odkąd Wika rzuciła kiepsko płatną pracę na 12-godzinnych zmianach w fabryce brykietów, było to ich główne źródło utrzymania. Miaucząc, otarł się o jej nogi puszysty rudy kotek, w gnieździe na słupie przed domem trzymał wartę bocian.

Tu, przy ulicy Źródlanej, Wika i Witalij mieszkali od 13 lat. To miejsce wśród pól, gdzie niewiele się działo. Mijały kolejne pory roku – sadzono, a potem zbierano ziemniaki i kukurydzę, kiszono warzywa na ciężkie zimowe miesiące, śnieg przykrywał krajobraz grubą białą pierzyną, a potem topniał i po niebie znów mknęły jaskółki, zwiastunki lata.

Jednak, jak wielu ludzi w całej Ukrainie, 24 lutego obudził ich o świcie huk eksplozji i rakiet. – Leżałam w łóżku i dygotałam – wspominała Wika.

Następnego ranka mieszkańcy Berestianki zobaczyli za polami rosyjskie pojazdy wojskowe, a 26 lutego, kiedy Wika poszła do sklepu, żeby spłacić dług za papierosy pieniędzmi przysłanymi przez synów z Niemiec, dostrzegła w pobliskich lasach czołgi, a w oddali dym z wielkiego pożaru.

– Potem już tylko siedzieliśmy w domu. Bardzo się baliśmy – opowiadała.

Na początku marca na jej ulicy zjawili się rosyjscy żołnierze. Wprowadzili się po sąsiedzku – zajęli najładniejszy dom, żółty, z panelami słonecznymi, należący do ludzi z Kijowa.

Rankiem 9 marca żołnierze zaczęli chodzić od drzwi do drzwi, żądając od mieszkańców wydania telefonów. „Mam tylko starą komórkę z muzyką” – tłumaczyła Wika. „Nie chcę twojej muzyki” – zaśmiał się jeden. Rozejrzał się po trzyizbowej chałupie, gdzie w każdym kącie piętrzyły się ziemniaki, spojrzał na latrynę na zewnątrz. „Dlaczego nie przeprowadzicie się kawałek dalej? – zapytał z pogardą. – Stoi tam pusty dom, znacznie nowocześniejszy”.

Tego wieczoru przyszli po Wikę. Było ich trzech: dowódca, 21-letni Oleg i Dania, który miał tylko 19 lat. Jej synowie byli dokładnie w tym samym wieku. Obaj wyjechali do Niemiec do pracy w browarze.

Oleg zaciągnął ją do domu sąsiada, Ihora, gdzie na płocie też zawiązane było białe prześcieradło, i kazał Wice zapukać, bo chcieli zabrać żonę gospodarza. Kiedy Ihor otworzył, zadzwoniła jego komórka.

„Mieliście im zabrać telefony!” – krzyknął do Olega dowódca. Oleg wymierzył, żeby strzelić do Ihora, ale kula, zamiast w niego trafić, drasnęła dowódcę w nogę. „Ty idioto!” – ryknął ranny, chwytając się za stopę. Dania zaczął wymachiwać swoim automatem, wyciągnął Ihora na ulicę, przystawił mu broń do głowy, a potem go pobił.

„Musimy iść, gdzieś nas zabierają” – powiedziała Wika do Ani, żony Ihora. Dowódca otaksował Anię wzrokiem: „Nie, ona może zostać, jest tęga”. Dania zostawił jęczącego z bólu Ihora i pociągnął Wikę za kaptur bluzy. „To boli” – zaprotestowała.

– Już mnie dotykał i próbował całować, czułam obrzydzenie – powiedziała mi potem.

Tym razem zabrali ją kilka domów dalej, pod numer 25, gdzie mieszkała wdowa Walentina z córką Nataszą, lat 41, zięciem Saszą, lat 43, oraz ich piętnastoletnim synem. W progu stanął Sasza. „Weźcie mnie, nie ją” – błagał.

Oleg wyciągnął broń. „Jestem Rosjaninem, przecież mnie nie zastrzelisz” – powiedział prosząco Sasza. Kiedy się odwrócił, żeby zamknąć drzwi, strzelili mu w potylicę. Upadł na ziemię.

Przerażona Wika patrzyła, jak kopniakami usuwają ciało z drogi. Na zewnątrz wybiegła Natasza. „Gdzie Sasza? – krzyknęła. – Gdzie mój Sasza?”. Oleg ją złapał i zaciągnęli obie kobiety na drugą stronę ulicy, do domu Hołubenków, tego żółtego, piętrowego, gdzie Rosjanie mieli kwaterę.

„No i co, którą dzisiaj zerżniemy? – zaśmiał się Dania. – Jedna ma 41 lat, druga 42!”. „Mogłabym być twoją matką – powiedziała Wika. – Nie masz dziewczyny?”. „Owszem, ma 17 lat i tylko ją całowałem w policzek – odparł. – Ale ciebie będę tu trzymał, dopóki z tobą nie skończę”.

Ściągnął jej leginsy i majtki i zgwałcił ją w dużym pokoju, podczas gdy na górze Oleg z innymi gwałcili Nataszę.

– Kazał mi robić dużo głupich rzeczy – opowiadała mi Wika, kręcąc głową. – W pewnym momencie poszedł po Olega, więc szybko się ubrałam, wyleciałam na ulicę i z powrotem do siebie.

Modlitwa do ikon

Była już północ, wszystkie domy pogrążone w ciemności. Nie było śladu jej męża, więc pobiegła kawałek dalej do domu emerytowanego nauczyciela muzyki, 71-letniego Wiktora Daniłowicza, życzliwego człowieka. Załomotała w jego okno. Krzyknęła: „Wujku Wiktorze! Zastrzelili Saszę, a mnie i Nataszę zgwałcili. Gdzie jest mój Witalij?”.

Wiktor kazał jej się ukryć w pokoju jego córki, pustym, bo ta wyjechała do przyjaciół do innej wsi, gdzie mieli bunkier. Wika jednak martwiła się o męża, więc pobiegła z powrotem do siebie.

– Złapałam plecak z dokumentami i wtedy usłyszałam jego szept: „Wika”. Siedział na strychu, gdzie trzymamy ziemniaki. Weszłam po drabinie, po śniegu. Zostaliśmy tam do rana, ale nie mogliśmy zasnąć. W końcu wróciliśmy do domu wujka Wiktora.

Wiktor zaprowadził ich do pokoju swojej dorosłej córki. – Strach było na nich patrzeć, bo tak się trzęśli – opowiadał mi potem. Para ukrywała się u niego przez miesiąc, dopóki Rosjanie nie odeszli. – Oczywiście, że to było ryzyko. Gdyby Rosjanie ich odkryli, kto wie, ­czybym nie zginął? Ale jestem już taki stary, że właściwie niczego się nie boję, a byłem zły na Rosjan za to, co zrobili – mówił.

Z oczu pociekły mu łzy, kiedy dodał: – Cały czas myślałem o swojej córce, która zatrzymała się u znajomej w innej wsi. Chwała Bogu, że jej tu nie było. I modliłem się, żeby nie zrobili tego samego tam, gdzie ona jest.

Wika tak się bała, że żołnierze po nią wrócą, iż za każdym razem, kiedy zaszczekał pies albo przejechał samochód, biegła chować się w kurniku. Wyszli z kryjówki tylko raz, w nocy 20 marca, podczas intensywnej wymiany ognia między pozycjami rosyjskiej artylerii w pobliskim lesie a ukraińskimi siłami w innej wsi. Kiedy pocisk zburzył jeden z domów, huk eksplozji zatrząsł szklankami i talerzami na całej ulicy. Pobiegli do sąsiadki Wiktora, 75-letniej Kateriny Iliniehnej, która miała piwnicę. – Wszyscy na kolanach modliliśmy się do jej ikon – opowiadała później Wika.

Katerina była sama, jeśli nie liczyć trzech kotów, dwóch psów i 25 kur, bo jej córka i wnuczka wyjechały do Niemiec na samym początku wojny, a zięć Tolia zaginął, kiedy wyruszył na rowerze do pobliskiego miasta Borodzianka, żeby sprawdzić, co z ich mieszkaniem.

Kiedy ostrzał się skończył, wrócili do Wiktora. Rosjanie regularnie odwiedzali dom Kateriny, domagając się, by smażyła im naleśniki. – Siadali tu na kanapie i mówili: „Babciu, daj nam herbaty”. Co miałam robić, jak między nogami trzymali broń? – wspominała.

Wreszcie pod koniec marca żołnierze odeszli, rezygnując z próby zdobycia Kijowa. Skoncentrowali ataki na południu i wschodzie kraju. Wika i Witalij ukrywali się jeszcze tydzień. „Nienawidzę ich, życzę śmierci im wszystkim i Putinowi” – mówiła Wika. Była przekonana, że wrócą z drugą falą natarcia i spróbują zdobyć Kijów.

Wira Hołubenko, której dom zajęli, po powrocie zastała budynek w opłakanym stanie. Rosjanie wyłamali drzwi, wybili okna, przewrócili wszystko do góry nogami i wyrzucili jej ubrania na podwórko. Zabrali nawet cały zapas ziemniaków i słoików kiszonych warzyw z piwnicy.

Tu mieszkają ludzie

Kiedy przyjechałam miesiąc później, trudno było wyobrazić sobie wszystkie te potworności na tak spokojnej ulicy. Katerina i Wiktor siedzieli na ławce przed jej domem w wiosennym słońcu, wśród kwitnących czerwonych tulipanów, koty ocierały im się o nogi, kury dziobały ziemię i gdakały towarzysko, jak zawsze. Wokół fruwała rusałka admirał, bocian trwał na warcie, a słychać było tylko śpiew ptaków.

Jednak przed jednym z domów przy wjeździe do wsi ktoś namalował białe „V”, znak, który stał się symbolem rosyjskiej inwazji. A na ścianach wzdłuż drogi nabazgrano błagania o litość: „Tu mieszkają ludzie”. „Dzieci”. „Osoby starsze”.

Rosjanie stąd odeszli, ale w Berestiance nie ma osoby, która wyszłaby z tego bez szwanku. Na odchodnym żołnierze kradli motory, rowery, kuchenki mikrofalowe i narzędzia, np. wiertarki. Sąsiadów, których nie ograbiono, podejrzewano o kolaborację.

Kilka dni później Katerina odebrała telefon z informacją, że w kostnicy w Buczy – gdzie odkrywano tak wielu zabitych, że część zwłok trzeba było trzymać w ciężarówce chłodni – znaleziono ciało jej zięcia.

Wiktor pokazał mi odłamki pocisków, które wciąż znajdował w ogrodzie, i zaprowadził mnie do Walentiny, kilka domów dalej. Była w kuchni, w różowej czapce i kapciach w tym samym kolorze, mieszała zupę ziemniaczaną. – Tylko dla siebie gotuję – wyjaśniła. – Jestem teraz sama.

Córka i wnuk wyjechali z kraju, tak jak miliony Ukraińców. – Nie żyliśmy normalnie, kiedy byli tu Rosjanie – stwierdziła. – Byliśmy jak roboty.

Pokazała plamę krwi przy wejściu. – Tu zabili Saszę. To był taki suchy trzask, jak pstryknięcie. A tam go zaciągnęli – wskazała miejsce na podwórku. – Po tym, jak zabrali Nataszę, wydawało mi się, że usłyszałam jakiś odgłos, więc podeszłam do Saszy, myśląc, że może jeszcze żyje i mogłabym go obandażować, ale kiedy uniosłam głowę, mózg mu wypłynął.

Jej córka wróciła mniej więcej po półtorej godziny. – Milczała jak kamień, więc nie wiedziałam, co się stało – ciągnęła Walentina. – Musiałam pójść do Wiktorii [Wiki – red.], żeby się dowiedzieć. Później Natasza wpadła w histerię, cały czas odtwarzała w głowie wydarzenia tamtej nocy i mówiła, że ma zrujnowane życie i że powinni ją zabić zamiast niego.

Kiedy Rosjanie odeszli, przeniosły ciało Saszy z ziemnego grobu pod brzózkę na podwórku za domem, żeby pochować go jak należy. W końcu rodzina zorganizowała Nataszy i jej synowi wyjazd do Austrii. Walentina została sama z kurami, kozami i kotami. – Rosjanie nawet psa mi zastrzelili – wzruszyła ramionami.

Wika też została, nie chcąc rozstawać się z mężem, którego nie wypuściliby z kraju, bo jest w wieku poborowym. Codziennie przechodziła koło żółtego domu. Próbowała nie myśleć o tym, co się zdarzyło.

Bestialstwo to broń

Słuchając historii Wiki i innych mieszkańców wsi, byłam przerażona, ale nie zaskoczona. Kiedy po kilku tygodniach od początku inwazji skontaktowała się ze mną pewna aktywistka ze Lwowa, by poinformować, że rosyjscy żołnierze gwałcą Ukrainki i zamieszczają nagrania wideo w internecie, w pierwszej chwili byłam sceptyczna. Szybko jednak pojawiło się więcej podobnych doniesień.

– Skąd my to znamy – westchnęła Amal Clooney, adwokatka zajmująca się prawami człowieka, kiedy rozmawiałam z nią przez telefon z parkingu przed kostnicą w Buczy. Lał deszcz, a krewni zabitych i zaginionych kulili się w białym namiocie, czekając na wieści o swoich bliskich.

Wydaje się, że wojenne gwałty przybrały dziś rozmiary epidemii – w ciągu ostatnich ośmiu lat widziałam więcej przemocy seksualnej doznawanej przez kobiety z rąk żołnierzy i bojowników niż w którymkolwiek innym okresie mojej 35-letniej kariery reporterskiej. Ten scenariusz wciąż się powtarza – pewne grupy etniczne lub religijne wykorzystują gwałt jako oręż, nie tylko po to, by upokorzyć i sterroryzować podbijane społeczności, ale także, by wyeliminować tych, których uważają za etnicznych rywali lub niewiernych.

– To, co widzimy w Ukrainie, jest przerażającym echem masowych gwałtów popełnianych przez czerwonoarmistów w 1945 r. – mówi Antony Beevor, brytyjski historyk wojskowości. W swojej książce na temat upadku Berlina szacuje, że zgwałcono wtedy w Niemczech 2 mln kobiet. Nie tylko Niemek – także Polek, Węgierek, Serbek, Ukrainek, a nawet Rosjanek.

Beevor i jego researcherka Luba byli tak zszokowani bestialskim zachowaniem żołnierzy, które odkryli, że oboje przypłacili swoje badania zespołem stresu pourazowego.

– Bez względu na to, czy pospolite okrucieństwo, z jakim rosyjskie wojska gwałcą i plądrują, sięga czasów najazdów Mongołów w XIII wieku, czy nie, jedno jest pewne: jest to narzędzie terroru stosowane celowo, niekoniecznie na polecenie wyższych oficerów, ale z pewnością tolerowane jako dopuszczalny brak dyscypliny i sposób na rozładowanie wszystkich uraz i frustracji żołnierzy – powiedział mi Beevor.

Historia Wiki nie była wyjątkiem. Z całej Ukrainy dochodziły podobne – było ich tak dużo, że na specjalnej infolinii uruchomionej przez rzeczniczkę praw człowieka Ludmyłę Denisową w ciągu pierwszych sześciu tygodni odebrano 1,5 tys. zgłoszeń. Linia działa całodobowo, podwojono liczbę dyżurujących psychologów.

Jedną z tych psycholożek była córka Denisowej. Ludmyła wyglądała na znękaną, kiedy w swoim biurze w Kijowie przytaczała mi opowieści, które, jak mówiła, nie dawały jej spać w nocy. Na przykład o matce i dwóch córkach, 15- i 17-letniej.

– Gwałcili matkę przez trzy dni, a potem tę 15-latkę, ale starszej siostrze powiedzieli, że jej nie ruszą, bo jest brzydka – opowiadała. – Matka i młodsza córka zmarły w wyniku doznanych obrażeń, a 17-latka została zamknięta na trzy dni w piwnicy z ich ciałami.

Gwałcono nie tylko kobiety. – Jedna z najstraszniejszych historii, jakie słyszałam, dotyczyła 11-letniego chłopca, którego Rosjanie gwałcili przez dziesięć godzin na oczach jego przywiązanej do krzesła mamy – powiedziała mi Ludmyła. – Nie mówił potem przez miesiąc.

Często były to gwałty zbiorowe, w tym także na młodszych nastolatkach. Niektóre z tych dziewczyn zaszły w ciążę. Była wśród nich 14-latka zgwałcona przez trzech Rosjan na oczach matki. Lekarz odradził jej aborcję twierdząc, że mogłaby później mieć trudności z urodzeniem dzieci.

– Nie mam wątpliwości, że wykorzystywali gwałt jako broń – stwierdziła Ludmyła. – To byli w większości młodzi żołnierze, w wieku od 20 do 25 lat, gwałcili publicznie, w obecności innych członków rodziny, krzycząc: „Chcemy to zrobić każdej nazistowskiej suce w Ukrainie”.

Jej pogląd podziela Łarysa Denysenko, prawniczka z Kijowa, która specjalizuje się w sprawach związanych z przemocą seksualną. Zaczęły się do niej zwracać ocalałe, a ona sfilmowała ich zeznania.

Spotkałyśmy się dwa razy na lunch we włoskiej restauracji blisko rzeki Dniepr, jednak Łarysa nie chciała jeść, piła tylko espresso. Jak mi powiedziała, te historie były tak potworne, że była zdeterminowana, by działać, „bo inaczej żadna kobieta już nigdy nie zaufa systemowi i będzie milczeć”.

Wśród osób, które się do niej zgłosiły, była 32-letnia nauczycielka języka i literatury ukraińskiej, którą trzymał jako niewolnicę seksualną pewien oficer w Chersoniu na południu kraju, pierwszym mieście okupowanym przez Rosjan.

Do zobaczenia jutro

Rosjanie przyszli do jej domu trzy dni po zajęciu miasta, twierdząc, że mają ją na liście i szukają „nazistowskiej literatury”. Zabrali nauczycielkę na przesłuchanie i nie wypuszczali przez 24 godziny, dopytując, czy ktoś z jej rodziny jest nazistą, i każąc jej się przyznać, że prowadzone przez nią lekcje krzywdzą dzieci. Było to – jak mówiła później – tak absurdalne, że nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć.

„Jestem tylko nauczycielką” – broniła się. „Wszystko o tobie wiemy – odparli. – Lepiej, żebyś się przyznała, albo jeszcze długo tu posiedzisz”.

W końcu wypuścili ją do domu, w którym mieszkała z niedomagającą matką oraz ciotką i 16-letnim kuzynem. Tego samego wieczoru przyszło do nich trzech żołnierzy i zaczęło niszczyć ­wszystkie jej podręczniki, a także książki ukraińskich klasyków. „To zakazana literatura – oznajmili. – Ekstremistyczna i zabroniona w Federacji Rosyjskiej, której teraz jesteście częścią. Twoja rodzina to gniazdo nacjonalistycznej propagandy”.

Dwóch żołnierzy zagoniło jej mamę, ciotkę i kuzyna do drugiego pokoju, grożąc im bronią, a ona została z kapitanem, który oświadczył: „Podobasz mi się, więc dam ci wybór. Jeśli nie chcesz z całą rodziną wylądować w więzieniu, możesz zostać ze mną”.

Popatrzyła na niego z przerażeniem, kiedy uświadomiła sobie, co ma na myśli. „Nie, nic z tego” – odparła. „Tak naprawdę to nie było pytanie” – uśmiechnął się. A potem kilkukrotnie ją zgwałcił, podczas gdy jej rodzina wciąż siedziała w pokoju obok. „Nie wiem, o co ci chodzi – powiedział po wszystkim. – Przecież nie jestem brzydki. Mogłaś sobie ułatwić sprawę”.

Odszedł ze swoimi ludźmi, zabierając pozostałe książki, ale postawił przed domem straż. Rodzina nie zmrużyła oka. Kiedy kapitan z dwoma ludźmi znów przyszli, nie otworzyli im drzwi. Żołnierze je wyważyli.

„Nie rozumiesz naszej umowy – oznajmił kapitan. – Jesteś moja zawsze, kiedy będę cię chciał, wtedy twoją rodzinę zostawimy w spokoju. A jak nie, to wezmę tego chłopaczka”. Wskazał jej nastoletniego kuzyna.

Zaciągnął ją do tego samego pokoju, co poprzednio, i ponownie zgwałcił.

„Już wiem, w czym rzecz – zaśmiał się później. – Straszna z ciebie histeryczka, pewnie tak właśnie lubisz. Będę dalej przychodził, a twoja rodzina dostanie jedzenie, lekarstwa i ochronę. Są tu inne oddziały, takie jak kadyrowcy, a ja mogę dopilnować, żeby zostawili was w spokoju”. Na odchodnym rzucił: „Do zobaczenia jutro”.

Po mniej więcej dziesięciu dniach takich wizyt nauczycielka miała dość. Jej rodzina uznała, że powinna spróbować uciec. Dowiedzieli się, że znajomi planują wyjechać z miasta, a ci zgodzili się ukryć ją w bagażniku. Była to przerażająca podróż przez posterunki wojskowe, pod ostrzałem. Kiedy nauczycielka dotarła do bezpiecznego miejsca w zachodniej Ukrainie, szalała z niepokoju o los pozostawionej w Chersoniu rodziny. Osobom w regionach okupowanych skonfiskowano telefony lub zablokowano połączenia, więc nie mogła skontaktować się z bliskimi.

– Uciekła w stanie zwierzęcej paniki i jest przekonana, że całą rodzinę zabito z zemsty – powiedziała mi Denysenko.

Słuchanie takich zeznań przekonało także Łarysę, że Rosjanie stosują gwałt jako broń. – W całym kraju powtarzają się schematy wskazujące, że nie są to przypadkowe akty, tylko część celowej strategii. Często dochodzi do gwałtów zbiorowych, zazwyczaj w domu ofiary, w obecności członków rodziny, w tym dzieci – mówiła.

Jej zdaniem celem było „zastraszenie ludzi, tak by [Rosjanie] mogli kontrolować okupowany teren, ale także uszkodzenie płodności młodych kobiet, żeby unikały kontaktów seksualnych w przyszłości, co ma zmniejszyć liczbę ukraińskich dzieci przychodzących na świat”.

Zwróciła uwagę, że żołnierze z rosyjskiego oddziału, który służył w Buczy, Irpieniu i Borodziance, gdzie popełniono jedne z największych zbrodni, w tym gwałty na Wice i Nataszy, zostali po powrocie do domu odznaczeni przez Putina medalami.

Może będzie inaczej

Jeśli w tym, co dzieje się w Ukrainie, można dopatrzeć się czegokolwiek pozytywnego, to będzie to fakt, że tym razem o przemocy seksualnej dużo się mówi. I widać determinację do działania.

Prezydent Wołodymyr Zełenski wymienia gwałty w jednym rzędzie z torturami i zabijaniem, w przeciwieństwie do innych liderów – mężczyzn – którzy często uważali je za kwestię poboczną. Zełenski, ojciec nastolatki, z trudem powstrzymywał łzy, kiedy odwiedził w kwietniu tereny okupowane wcześniej przez Rosjan. „Odnotowano setki przypadków gwałtów, w tym na dziewczynkach i małych dzieciach. Nawet na niemowlęciu!” – powiedział później.

Karim Khan, główny prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego, wielokrotnie latał do Ukrainy, podobnie jak Pramila Patten, specjalna przedstawicielka ONZ ds. przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych, oraz ­Esther Dingemans, szefowa Global Survivors Fund, funduszu stworzonego przez doktora Denisa Mukwegego, nagrodzonego Noblem kongijskiego lekarza, który prawdopodobnie leczył więcej ofiar gwałtu niż ktokolwiek na świecie.

Wiele krajów zaproponowało pomoc w zbieraniu dokumentacji. Jednak dowody w takich sprawach to trudna i delikatna kwestia. Wika trzymała legginsy, które wtedy z niej zdarto, w plastikowej torbie, w nadziei, że może być na nich DNA jej napastnika. Obdukcję mogła jednak zrobić dopiero po wyjściu Rosjan, czyli miesiąc po zdarzeniu, kiedy siniaki zdążyły już zniknąć.

I chociaż wiele kobiet i dziewcząt dzwoni na telefony zaufania, ze zgłaszaniem gwałtu wciąż jest problem kulturowy. Wika rozmawia z prokuratorem generalnym i jest zdeterminowana, by walczyć o sprawiedliwość. Dlatego opowiedziała swoją historię.

– Powinni zostać zabici albo postawieni przed trybunałem – stwierdziła. – Ale jakoś w to wątpię.

Miesiąc po naszym spotkaniu ukraiński rząd rozpoczął procesy w sprawie zbrodni wojennych, choć wciąż trwały walki – to posunięcie bez precedensu. W czerwcu prokuratorzy otworzyli pierwszą rozprawę o gwałt jako zbrodnię wojenną. Mieszkanka wsi Bohdaniwka została zgwałcona przez dwóch rosyjskich żołnierzy, którzy zabili jej psa, włamali się do domu i zastrzelili męża. Gwałcili ją wielokrotnie, podczas gdy jej czteroletni syn siedział zapłakany w kotłowni.

Było to dzień po ataku na Wikę i Nataszę.

Jeden z napastników został zidentyfikowany za pośrednictwem mediów społecznościowych przez ofiarę i śledczych jako Michaił Romanow, lat 32. Postawiono mu zarzuty na zamkniętym posiedzeniu sądu w Kijowie. Chociaż był sądzony zaocznie, proces i tak stanowił ważny sygnał.

Może tym razem będzie inaczej. ©

Tłumaczyła AGNIESZKA SOBOLEWSKA

CHRISTINA LAMB jest brytyjską reporterką i pisarką, korespondentką tygodnika „The Sunday Times”. Karierę zaczynała w wieku 22 lat w Afganistanie, pracowała m.in. w RPA, Pakistanie, Brazylii i Stanach Zjednoczonych. Autorka kilku książek poświęconych wpływowi wojen na życie kobiet, m.in. „To ja, Malala” (2013) i „The Girl from Aleppo” (2016). Powyższy tekst jest niepublikowanym wstępem do przyszłych wydań jej ostatniej książki, „Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom”, której polski przekład ukazał się właśnie nakładem Znaku. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2022