Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kandydat na prezydenta Ukrainy, Wiktor Janukowycz, częstuje cukiereczkiem stojącego obok na trybunie prezydenta Rosji, Władimira Putina. Jest rok 2004. Za kilka tygodni wydarzy się ukraiński Majdan, Pomarańczowa Rewolucja: bunt przeciw sfałszowaniu wyborów prezydenckich, a w szerszej perspektywie przeciwko rosyjskiemu modelowi przekazywania - a może raczej utrzymywania - władzy w obrębie grupy rządzącej, pod szyldem demokracji na niedemokratycznych zasadach.
Wtedy, pod koniec roku 2004 i na początku 2005, rozgrywkę o model sukcesji na Ukrainie rosyjska elita przegrała z kretesem. Wydaje się, że przez ostatnie pięć lat irracjonalny strach Kremla przed zaistnieniem scenariusza "Majdanu" w rosyjskim życiu politycznym nie minął. Na niedawnym posiedzeniu Rady Państwa premier Putin przestrzegał, jak zgubna byłaby dla rosyjskiego systemu politycznego "ukrainizacja".
Co ten termin znaczy dla Władimira Putina? Może zacznijmy od tego, że na Ukrainę premier Putin ciągle patrzy przez pryzmat upokorzenia, jakim była dla niego kijowska porażka w 2004 r. I chodziło nie tyle o to, że wspierany otwarcie przez Kreml kandydat wtedy przegrał, ile o zawalenie się proponowanego modelu sukcesji: ukraińska rewolucja podważyła zasadę częstowania się cukiereczkami tylko między swymi.
W krajach Wspólnoty Niepodległych Państw elity mają ewidentny problem z przekazywaniem władzy zgodnie z zasadami demokracji, w której rywalizacja różnych ugrupowań politycznych wyłania w wolnych wyborach rządzącą ekipę. Demokracji używa się tu jako wygodnej fasady, za którą następują uzgodnienia wewnątrz klanu trzymającego władzę. Kijowski Majdan zasadzie tej powiedział: "nie". To była porażka projektu zjednoczeniowego WNP pod światłym przewodem Rosji, gdzie "sterowana demokracja" powstała i gdzie stale się doskonali.
Dla elity rządzącej w Moskwie priorytetem po kijowskim Majdanie stało się zabezpieczenie przed realizacją "pomarańczowego" scenariusza u siebie. Przepłukane już i ustawione pod jeden strychulec rosyjskie media zgodnie utrwalały w Rosjanach propagandowe stereotypy: Pomarańczową Rewolucję przedstawiano jako spisek z udziałem Amerykanów, za pieniądze Sorosa, dzięki którym organizatorom "zadymy" udało się omamić biednych Ukraińców.
Czarny PR rozkręcono na całego: pod patronatem jednego z deputowanych rosyjskiego parlamentu powstał film przedstawiający aktorów podobnych do Julii Tymoszenko i prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego, tonących niedwuznacznie w słodkim "pitigrilli". W kolejnych latach tenorem rosyjskich mediów było ukazanie wydarzeń politycznych na Ukrainie jako niekończącego się pasma niezrozumiałych przepychanek, chaosu, koszmaru, z których nic nie wynika, a które ściągają Ukrainę na dno. Ukrainę ukazywano jako państwo upadające, niezdolne do samodzielnego bytu, ogarnięte niezrozumiałym fermentem. Tak kreowanemu wizerunkowi Ukrainy przeciwstawiano stabilność rządów Putina i spółki. Przesłanie było jednoznaczne: nie trzeba nam w Rosji "Majdanów".
Rosyjskie kierownictwo, dla którego wolne wybory, wolne media i wszelkie inne "swawole" Pomarańczowej Rewolucji oznaczałyby śmiertelne zagrożenie podkopujące fundamenty świętego zastoju, jako środek zaradczy wymyśliło "anty-Majdan": proputinowskie młodzieżówki ("Idący razem", "Nasi", "Młoda Gwardia") miałyby neutralizować podżeganych przez Sorosa demonstrantów. Prewencyjnie wyrugowano też z Rosji sponsorowane przez Zachód organizacje pozarządowe.
Ostatnie ukraińskie wybory wykorzystano w Rosji propagandowo, aby pokazać, że te śmieszne demokratyczne procedury tak czy inaczej do niczego nie prowadzą. Rywale spierają się, obrzucają nawzajem błotem, coś tam obiecują, a nic się kupy nie trzyma. Po Moskwie krążył dowcip: "Dwa dni do wyborów na Ukrainie, a jeszcze nie wiadomo, kto wygra. Co za bałagan tam mają!". Co innego stabilny pion władzy pod przewodem tandemu Putin/Miedwiediew. Ten pion się nie chwieje - patrzcie i podziwiajcie!
Jednym z naczelnych argumentów, których władze używają tłumacząc pewne braki "sterowanej demokracji" typu kremlowskiego, jest wskazywanie, że naród rosyjski nie dojrzał do demokracji i lubi rządy autorytarne, które jako jedyne mogą zapewnić spokój i porządek. Stąd już blisko do wniosku, że władza wie lepiej, a wszelkie wybory są niebezpieczne, bo mogą unicestwić szlachetne zamiary zmodernizowania przez władze zacofanego kraju i doprowadzić do chaosu. "Ci, którzy chcą z całego serca uwierzyć w ten dogmat, może by dali się złapać na lep, ale przykład Ukrainy otrzeźwia jak zimny prysznic. Jeśli demokracja jest niemożliwa w Rosji, to dlaczego jest możliwa na bratniej Ukrainie? Nawet jeśli nie pełnowartościowa demokracja, to przynajmniej wolne wybory. Wieki wspólnej historii, kultury i tradycji, i co - u nich jest to możliwe, a u nas - nie?" - pytał jeden z rosyjskich komentatorów.
Dzisiaj Ukraina, dotknięta kryzysem, zdjęła swoje różowo-pomarańczowe okulary, a prezydent wyniesiony falą rewolucyjnego entuzjazmu pięć lat temu sromotnie przegrał wybory. Mimo to, na Ukrainie utrwalił się mechanizm wymiany rządzącej ekipy na zasadzie wolnych wyborów - i to można uznać za pewne osiągnięcie Pomarańczowej Rewolucji, które się nie zdewaluowało. Taka "ukrainizacja" jest na Kremlu nadal nie do pomyślenia.