Braterstwo pestek

Wczesnym latem 1981 r. ostrzelaliśmy kolumnę wojsk sowieckich w samym sercu Budapesztu, na placu Franciszkańskim. Wtedy jeszcze był to plac Wyzwolenia. To dobrze, że tak się nazywał. Głupio byłoby staczać bitwę w miejscu, nad którym unosi się franciszkański duch pokory, radości życia i umiłowania wszystkich stworzeń. A na placu Wyzwolenia - proszę bardzo, można strzelać.

31.10.2004

Czyta się kilka minut

Wykład nielegalnego “latającego uniwersytetu", poświęcony doświadczeniom polskiej “Solidarności", już się zakończył. Towarzystwo nie zdążyło się jeszcze rozejść do domów, kiedy na zewnątrz zapadła dziwna cisza, w której zaczęło narastać basowe buczenie. Rzuciliśmy się do okien. Z wysokości pięciu pięter stuletniej kamienicy mieliśmy znakomity widok na ciężarówki pokryte brezentem, samochody terenowe, wozy ciągnące działka i przyczepki. W tamtej epoce na Węgrzech był to pospolity obrazek: po doświadczeniach powstania 1956 r. Imperium sowieckie nie kryło swej obecności i od czasu do czasu przypominało miejscowej ludności o uwarunkowaniach geopolitycznych, pozwalając oddziałom - w drodze do baz czy na poligony - pokazywać się na ulicach miast i miasteczek.

Zaatakowaliśmy ich pestkami czereśni, które ktoś w dużej ilości przywiózł z działki. Kanonada trwała dobre kilka minut i ucichła dopiero, gdy wóz zamykający kolumnę zniknął za rogiem. “To dobry symbol naszych wspólnych zmagań o wolność i demokrację w Europie Środkowej" - powiedział ktoś, gdy miasto za oknami otrząsnęło się już z warkotu wojskowych diesli i wróciło do normalnego wieczornego życia. - “Oto gromadka wyrzuconych z pracy, zmarginalizowanych węgierskich inteligentów i student z Polski atakuje siły Związku Radzieckiego pestkami".

Zabrzmiało to, jakby chciał powiedzieć: “Porzućcie wszelką nadzieję". Mylił się.

Dziś gospodarz tamtego spotkania - Ferenc Köszeg - jest przewodniczącym węgierskiego Komitetu Helsińskiego (tekst Köszega o węgierskiej opozycji opublikowaliśmy w poprzednim numerze “TP" - red.), a po 1989 r. był politykiem i posłem. Ówczesny prelegent, Gábor Demszky, opowiadający wtedy o swoim pobycie w Polsce i spotkaniach z liderami “Solidarności", to obecnie jedna z najpopularniejszych osobistości węgierskiego życia publicznego; od czterech już kadencji jest burmistrzem Budapesztu. Inni zaś z owych “zmarginalizowanych inteligentów" są teraz dziennikarzami, biznesmenami, pracownikami instytucji naukowych, przedstawicielami szeroko rozumianej elity i klasy średniej. Wychodzi więc na to, że polsko-węgierskie braterstwo pestek przyniosło oszałamiające rezultaty.

Ekspres do Budapesztu

Nie pestki jednak były główną bronią w tym sojuszu. Ważniejszą rolę odegrało słowo, powielone w kilku tysiącach kopii i rozkolportowane wśród węgierskich czytelników, którzy w latach 80. ze zdumieniem dowiedzieli się, że można coś nie tylko napisać, ale także wydrukować bez zgody władz. Co za paradoks: pierwszy numer “Beszélö" - czasopisma, powielonego w drugim obiegu przy pomocy polskiej techniki drukarskiej - trafił do kolportażu dokładnie w dniu, gdy w Warszawie Wojciech Jaruzelski ogłaszał stan wojenny.

Rozpowszechnienie na Węgrzech podziemnego druku to w dużej mierze zasługa dzisiejszego burmistrza Demszkyego, który przywiózł z Polski nie tylko opowieści na temat “Solidarności", lecz także znajomość techniki sitodruku, i założył oficynę AB - pierwsze węgierskie wydawnictwo drugiego obiegu. Od Polaków przejął nawet terminologię - powielanie tekstu z matrycy rozpiętej na ramie Węgrzy nazwali słowem “ramkázik", pochodzącym od polskiej “ramki". Dziś już zapewne jest to termin zapomniany, podobnie jak i sama technika drukarska.

Jedną z pierwszych publikacji wydanych w Budapeszcie w drugim obiegu był wybór materiałów z polskiej prasy podziemnej z początku stanu wojennego. 13 grudnia 1981 r. ekipa generała Jaruzelskiego postarała się przeciąć wszystkie możliwe kanały komunikowania się i wymiany informacji w kraju i za granicą. Zapomniała jednak o kiblach. Polska bibuła przejeżdżała ekspresem “Batory" przez pogrążoną we śnie Słowację, przyklejona w foliowym woreczku do wewnętrznej ścianki śmietniczki w toalecie, by o świcie trafić do rąk węgierskich wydawców, a zarazem pośredników, którzy telefonicznie przekazywali informacje dalej, na Zachód, do polskich ośrodków emigracyjnych.

Ci, którzy znają współczesne realia granicy polsko-białoruskiej czy polsko-ukraińskiej, zapewne czytają to z pobłażliwym uśmieszkiem. Naiwne pomysły konspiratorów sprzed ćwierćwiecza nie robią już wrażenia. Nie takie rzeczy potrafi zrobić po pijaku ze szwagrem dzisiejszy spec od przerzutu papierosów i spirytusu. Woreczek w śmietniczce? Wolne żarty. Dziś rozbiera się całe wagony, drąży tunele w ścianach i sufitach, wypełnia towarem każdy centymetr pustej przestrzeni. Wtedy jednak był to pomysł odkrywczy i ubecja nie zdołała nakryć kontrabandy.

Niewiele brakowało, a Węgrzy przejęliby z Polski nie tylko technikę drukarską, lecz także radiową. Pod koniec lat 80. ten sam Demszky, zainspirowany doświadczeniem Radia “Solidarność", myślał o uruchomieniu w Budapeszcie nadajnika, który wchodziłby na fonię programu TV. Wysłanniczka z Węgier - Róza Hodosán, późniejsza żona Demszkyego (w latach 90. deputowana do parlamentu) przyjechała wiosną 1989 r. do Warszawy na szkolenie w obsłudze stacji nadawczej. Pierwsza audycja w Budapeszcie była planowana na 23 października (tego dnia wypada rocznica wybuchu powstania 1956 r.). Do uruchomienia stacji nie doszło, bo wcześniej upadł komunizm: właśnie 23 października 1989 r. na Węgrzech uroczyście proklamowano demokrację wielopartyjną.

Antykomunistyczna międzynarodówka

Polacy, Węgrzy, Czesi, Słowacy. I Litwini, Ukraińcy, Rosjanie. W tamtych czasach czuliśmy się sobie nawzajem potrzebni. Lata 80. to epoka budowania mitu demokratycznej międzynarodówki antykomunistycznej. Dekada solidarności ponad granicami. Zachłysnęliśmy się naszą małą globalizacją oporu i poczuciem środkowoeuropejskiej wspólnoty losu.

Gdy tylko nastąpiła śladowa odwilż polityczna i mogliśmy wystawić choćby czubek nosa na powierzchnię, od razu postaraliśmy się wypełnić przestrzeń publiczną instytucjami i symbolami naszej wspólnoty. W II połowie lat 80. jak grzyby po deszczu rodziły się kolejne przedsięwzięcia: “Solidarność Polsko-Czechosłowacka", “Solidarność Polsko-Węgierska", dalej “Wschodnioeuropejska Agencja Informacyjna", wspólne inicjatywy wydawnicze, oświadczenia, manifestacje dla wzajemnego wyrażenia solidarności i upamiętnienia rocznic sąsiadów.

Czasami - jak w przypadku “Solidarności Polsko-Węgierskiej" - te organizacje tak naprawdę do niczego nie były potrzebne. Po co bowiem tworzyć ramy instytucjonalne i wtłaczać w nie współpracę grupy przyjaciół i znajomych, którzy świetnie się dogadują i już od lat wspólnie robią różne rzeczy, bez żadnych struktur? Jednak z jakichś powodów uważaliśmy wówczas, że takie instytucje są nam niezbędne. Pewnie chodziło po prostu o zamanifestowanie naszej wspólnej obecności w przestrzeni publicznej. O symboliczne podkreślenie wagi i trwałości naszych związków.

Życie zweryfikowało te ambicje: instytucje, które wyrastały z autentycznej potrzeby, jak “Solidarność Polsko-Czechosłowacka" czy “Wschodnioeuropejska Agencja Informacyjna" rozwinęły działalność, a te, które były sztucznymi tworami, jak “Solidarność Polsko-Węgierska" - zakończyły żywot na deklaracji założycielskiej.

A potem przyszła Jesień Ludów 1989. Część z nas żywiła przekonanie, że oto nadchodzi moment, w którym konspiracyjna międzynarodówka oporu przeciw totalitaryzmowi wypłynie na powierzchnię i określi polityczny kształt tej części Europy. Wielu z nas w Polsce miało nadzieję, że duchowa ojczyzna, w której żyliśmy, a której fundamentem było doświadczenie wspólnoty losu w Europie Środkowej, zyska instytucjonalny kształt i zmaterializuje się w postaci... no właśnie, czego? Federacji, konfederacji? Wtedy nikt tego nie odważył się powiedzieć na głos, ale chyba roiło się nam właśnie coś w tym rodzaju.

A jednak triumf

Tymczasem nic z tego. Obywatele Europy Środkowej podzielili los tych Niemców ze wschodu, którzy chcieli pielęgnować swoją tożsamość i odrębność. Ich wchłonęła i przetrawiła potęga RFN - nas inkorporował Zachód, do którego wprawdzie sami zawsze chcieliśmy dołączyć, jednocześnie jednak żywiąc przekonanie o odrębności i wyjątkowości Europy Środkowej.

Potężna fala z Zachodu zmyła nasze instytucje i symbole. Gdzieś na poziomie lokalnym funkcjonują jeszcze pozostałości, jak “Solidarność Polsko-Czesko-Słowacka", która przeobraziła się w forum współpracy przygranicznej. Jednak mit Europy Środkowej poniósł klęskę. Rozpłynął się, zniknął w odmętach globalizacji i integracji euroatlantyckiej.

A może właśnie odniósł wspaniały triumf, tylko my nie potrafimy tego dostrzec?

Być może zwycięstwo idei solidarności społeczeństw środkowoeuropejskich manifestuje się poprzez to, czego nie ma? Nie ma w naszej części kontynentu sporów granicznych, nie ma roszczeń terytorialnych, nie ma ostrych konfliktów etnicznych. Może łatwiej jest ocenić dziedzictwo środkowoeuropejskiej międzynarodówki oporu, kierując wzrok ku byłej Jugosławii - i zadając sobie pytanie, czy bez braterstwa pestek Węgrów, Słowaków, Czechów, Polaków, Ukraińców też moglibyśmy się cieszyć takim spokojem, jaki dziś przypada nam w udziale?

Wojciech Maziarski (ur. 1960), obecnie szef działu publicystyki “Newsweek Polska". W 1981 r. deportowany z Budapesztu, gdzie studiował, za “działalność antypaństwową". Studia hungarystyczne ukończył na UW. W l. 80. członek komitetu strajkowego i przewodniczący samorządu studentów UW. Od 1981 r. w redakcji podziemnego kwartalnika “Obóz", poświęconego krajom ościennym. W 1988 r. założyciel Serwisu Informacyjnego “Solidarności" i jeden z twórców Wschodnioeuropejskiej Agencji Informacyjnej (sieci wymiany informacji między opozycjami z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Litwy, Rosji i innych republik ZSRR). Po 1989 r. pracował w “Gazecie Wyborczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2004