Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wykład nielegalnego “latającego uniwersytetu", poświęcony doświadczeniom polskiej “Solidarności", już się zakończył. Towarzystwo nie zdążyło się jeszcze rozejść do domów, kiedy na zewnątrz zapadła dziwna cisza, w której zaczęło narastać basowe buczenie. Rzuciliśmy się do okien. Z wysokości pięciu pięter stuletniej kamienicy mieliśmy znakomity widok na ciężarówki pokryte brezentem, samochody terenowe, wozy ciągnące działka i przyczepki. W tamtej epoce na Węgrzech był to pospolity obrazek: po doświadczeniach powstania 1956 r. Imperium sowieckie nie kryło swej obecności i od czasu do czasu przypominało miejscowej ludności o uwarunkowaniach geopolitycznych, pozwalając oddziałom - w drodze do baz czy na poligony - pokazywać się na ulicach miast i miasteczek.
Zaatakowaliśmy ich pestkami czereśni, które ktoś w dużej ilości przywiózł z działki. Kanonada trwała dobre kilka minut i ucichła dopiero, gdy wóz zamykający kolumnę zniknął za rogiem. “To dobry symbol naszych wspólnych zmagań o wolność i demokrację w Europie Środkowej" - powiedział ktoś, gdy miasto za oknami otrząsnęło się już z warkotu wojskowych diesli i wróciło do normalnego wieczornego życia. - “Oto gromadka wyrzuconych z pracy, zmarginalizowanych węgierskich inteligentów i student z Polski atakuje siły Związku Radzieckiego pestkami".
Zabrzmiało to, jakby chciał powiedzieć: “Porzućcie wszelką nadzieję". Mylił się.
Dziś gospodarz tamtego spotkania - Ferenc Köszeg - jest przewodniczącym węgierskiego Komitetu Helsińskiego (tekst Köszega o węgierskiej opozycji opublikowaliśmy w poprzednim numerze “TP" - red.), a po 1989 r. był politykiem i posłem. Ówczesny prelegent, Gábor Demszky, opowiadający wtedy o swoim pobycie w Polsce i spotkaniach z liderami “Solidarności", to obecnie jedna z najpopularniejszych osobistości węgierskiego życia publicznego; od czterech już kadencji jest burmistrzem Budapesztu. Inni zaś z owych “zmarginalizowanych inteligentów" są teraz dziennikarzami, biznesmenami, pracownikami instytucji naukowych, przedstawicielami szeroko rozumianej elity i klasy średniej. Wychodzi więc na to, że polsko-węgierskie braterstwo pestek przyniosło oszałamiające rezultaty.
Ekspres do Budapesztu
Nie pestki jednak były główną bronią w tym sojuszu. Ważniejszą rolę odegrało słowo, powielone w kilku tysiącach kopii i rozkolportowane wśród węgierskich czytelników, którzy w latach 80. ze zdumieniem dowiedzieli się, że można coś nie tylko napisać, ale także wydrukować bez zgody władz. Co za paradoks: pierwszy numer “Beszélö" - czasopisma, powielonego w drugim obiegu przy pomocy polskiej techniki drukarskiej - trafił do kolportażu dokładnie w dniu, gdy w Warszawie Wojciech Jaruzelski ogłaszał stan wojenny.
Rozpowszechnienie na Węgrzech podziemnego druku to w dużej mierze zasługa dzisiejszego burmistrza Demszkyego, który przywiózł z Polski nie tylko opowieści na temat “Solidarności", lecz także znajomość techniki sitodruku, i założył oficynę AB - pierwsze węgierskie wydawnictwo drugiego obiegu. Od Polaków przejął nawet terminologię - powielanie tekstu z matrycy rozpiętej na ramie Węgrzy nazwali słowem “ramkázik", pochodzącym od polskiej “ramki". Dziś już zapewne jest to termin zapomniany, podobnie jak i sama technika drukarska.
Jedną z pierwszych publikacji wydanych w Budapeszcie w drugim obiegu był wybór materiałów z polskiej prasy podziemnej z początku stanu wojennego. 13 grudnia 1981 r. ekipa generała Jaruzelskiego postarała się przeciąć wszystkie możliwe kanały komunikowania się i wymiany informacji w kraju i za granicą. Zapomniała jednak o kiblach. Polska bibuła przejeżdżała ekspresem “Batory" przez pogrążoną we śnie Słowację, przyklejona w foliowym woreczku do wewnętrznej ścianki śmietniczki w toalecie, by o świcie trafić do rąk węgierskich wydawców, a zarazem pośredników, którzy telefonicznie przekazywali informacje dalej, na Zachód, do polskich ośrodków emigracyjnych.
Ci, którzy znają współczesne realia granicy polsko-białoruskiej czy polsko-ukraińskiej, zapewne czytają to z pobłażliwym uśmieszkiem. Naiwne pomysły konspiratorów sprzed ćwierćwiecza nie robią już wrażenia. Nie takie rzeczy potrafi zrobić po pijaku ze szwagrem dzisiejszy spec od przerzutu papierosów i spirytusu. Woreczek w śmietniczce? Wolne żarty. Dziś rozbiera się całe wagony, drąży tunele w ścianach i sufitach, wypełnia towarem każdy centymetr pustej przestrzeni. Wtedy jednak był to pomysł odkrywczy i ubecja nie zdołała nakryć kontrabandy.
Niewiele brakowało, a Węgrzy przejęliby z Polski nie tylko technikę drukarską, lecz także radiową. Pod koniec lat 80. ten sam Demszky, zainspirowany doświadczeniem Radia “Solidarność", myślał o uruchomieniu w Budapeszcie nadajnika, który wchodziłby na fonię programu TV. Wysłanniczka z Węgier - Róza Hodosán, późniejsza żona Demszkyego (w latach 90. deputowana do parlamentu) przyjechała wiosną 1989 r. do Warszawy na szkolenie w obsłudze stacji nadawczej. Pierwsza audycja w Budapeszcie była planowana na 23 października (tego dnia wypada rocznica wybuchu powstania 1956 r.). Do uruchomienia stacji nie doszło, bo wcześniej upadł komunizm: właśnie 23 października 1989 r. na Węgrzech uroczyście proklamowano demokrację wielopartyjną.
Antykomunistyczna międzynarodówka
Polacy, Węgrzy, Czesi, Słowacy. I Litwini, Ukraińcy, Rosjanie. W tamtych czasach czuliśmy się sobie nawzajem potrzebni. Lata 80. to epoka budowania mitu demokratycznej międzynarodówki antykomunistycznej. Dekada solidarności ponad granicami. Zachłysnęliśmy się naszą małą globalizacją oporu i poczuciem środkowoeuropejskiej wspólnoty losu.
Gdy tylko nastąpiła śladowa odwilż polityczna i mogliśmy wystawić choćby czubek nosa na powierzchnię, od razu postaraliśmy się wypełnić przestrzeń publiczną instytucjami i symbolami naszej wspólnoty. W II połowie lat 80. jak grzyby po deszczu rodziły się kolejne przedsięwzięcia: “Solidarność Polsko-Czechosłowacka", “Solidarność Polsko-Węgierska", dalej “Wschodnioeuropejska Agencja Informacyjna", wspólne inicjatywy wydawnicze, oświadczenia, manifestacje dla wzajemnego wyrażenia solidarności i upamiętnienia rocznic sąsiadów.
Czasami - jak w przypadku “Solidarności Polsko-Węgierskiej" - te organizacje tak naprawdę do niczego nie były potrzebne. Po co bowiem tworzyć ramy instytucjonalne i wtłaczać w nie współpracę grupy przyjaciół i znajomych, którzy świetnie się dogadują i już od lat wspólnie robią różne rzeczy, bez żadnych struktur? Jednak z jakichś powodów uważaliśmy wówczas, że takie instytucje są nam niezbędne. Pewnie chodziło po prostu o zamanifestowanie naszej wspólnej obecności w przestrzeni publicznej. O symboliczne podkreślenie wagi i trwałości naszych związków.
Życie zweryfikowało te ambicje: instytucje, które wyrastały z autentycznej potrzeby, jak “Solidarność Polsko-Czechosłowacka" czy “Wschodnioeuropejska Agencja Informacyjna" rozwinęły działalność, a te, które były sztucznymi tworami, jak “Solidarność Polsko-Węgierska" - zakończyły żywot na deklaracji założycielskiej.
A potem przyszła Jesień Ludów 1989. Część z nas żywiła przekonanie, że oto nadchodzi moment, w którym konspiracyjna międzynarodówka oporu przeciw totalitaryzmowi wypłynie na powierzchnię i określi polityczny kształt tej części Europy. Wielu z nas w Polsce miało nadzieję, że duchowa ojczyzna, w której żyliśmy, a której fundamentem było doświadczenie wspólnoty losu w Europie Środkowej, zyska instytucjonalny kształt i zmaterializuje się w postaci... no właśnie, czego? Federacji, konfederacji? Wtedy nikt tego nie odważył się powiedzieć na głos, ale chyba roiło się nam właśnie coś w tym rodzaju.
A jednak triumf
Tymczasem nic z tego. Obywatele Europy Środkowej podzielili los tych Niemców ze wschodu, którzy chcieli pielęgnować swoją tożsamość i odrębność. Ich wchłonęła i przetrawiła potęga RFN - nas inkorporował Zachód, do którego wprawdzie sami zawsze chcieliśmy dołączyć, jednocześnie jednak żywiąc przekonanie o odrębności i wyjątkowości Europy Środkowej.
Potężna fala z Zachodu zmyła nasze instytucje i symbole. Gdzieś na poziomie lokalnym funkcjonują jeszcze pozostałości, jak “Solidarność Polsko-Czesko-Słowacka", która przeobraziła się w forum współpracy przygranicznej. Jednak mit Europy Środkowej poniósł klęskę. Rozpłynął się, zniknął w odmętach globalizacji i integracji euroatlantyckiej.
A może właśnie odniósł wspaniały triumf, tylko my nie potrafimy tego dostrzec?
Być może zwycięstwo idei solidarności społeczeństw środkowoeuropejskich manifestuje się poprzez to, czego nie ma? Nie ma w naszej części kontynentu sporów granicznych, nie ma roszczeń terytorialnych, nie ma ostrych konfliktów etnicznych. Może łatwiej jest ocenić dziedzictwo środkowoeuropejskiej międzynarodówki oporu, kierując wzrok ku byłej Jugosławii - i zadając sobie pytanie, czy bez braterstwa pestek Węgrów, Słowaków, Czechów, Polaków, Ukraińców też moglibyśmy się cieszyć takim spokojem, jaki dziś przypada nam w udziale?
Wojciech Maziarski (ur. 1960), obecnie szef działu publicystyki “Newsweek Polska". W 1981 r. deportowany z Budapesztu, gdzie studiował, za “działalność antypaństwową". Studia hungarystyczne ukończył na UW. W l. 80. członek komitetu strajkowego i przewodniczący samorządu studentów UW. Od 1981 r. w redakcji podziemnego kwartalnika “Obóz", poświęconego krajom ościennym. W 1988 r. założyciel Serwisu Informacyjnego “Solidarności" i jeden z twórców Wschodnioeuropejskiej Agencji Informacyjnej (sieci wymiany informacji między opozycjami z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Litwy, Rosji i innych republik ZSRR). Po 1989 r. pracował w “Gazecie Wyborczej".