Bramkarz, lacrimosa

Piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś się jej spodziewał – mówił Albert Camus, bramkarz i egzystencjalista. Czy to dlatego tak nas porusza historia Gianluigiego Buffona?

20.11.2017

Czyta się kilka minut

Gianluigi Buffon po meczu Włochy–Szwecja,  Mediolan, 13 listopada 2017 r. / MARKUS ULMER / EAST NEWS
Gianluigi Buffon po meczu Włochy–Szwecja, Mediolan, 13 listopada 2017 r. / MARKUS ULMER / EAST NEWS

Tak naprawdę nic się nie stało: dwie dość przeciętne drużyny rozegrały mecz, w którym nie padła ani jedna bramka. Nie był to finał mundialu ani mistrzostw Europy, nie był to finał Ligi Mistrzów, pół miliarda fanów nie zasiadło przed ekranami, żeby zachwycać się grą największych gwiazd futbolu. Skąd zatem ten obecny w mediach całego niemal świata, nie tylko sportowych zresztą, ton żałoby?

Rozpacz Włochów od biedy można jeszcze zrozumieć: bezbramkowy remis ze Szwecją oznacza, że ich reprezentacji zabraknie na przyszłorocznym mundialu, co wydarzy się po raz pierwszy od 60 lat. Włosi to przecież jedna z najbardziej utytułowanych drużyn w historii piłki nożnej, czterokrotny mistrz świata, a bycie kibicem w ich kraju ma wymiar niemalże religijny. No dobrze, ale dlaczego natrafiam na wzmianki o pojedynku ze Szwedami także w prasie angielskiej, hiszpańskiej, niemieckiej, a nawet polskiej? Takie „katastrofy” w sporcie zdarzają się niemal bez przerwy: coś pęka i się kończy, ale zaraz świta jutrzenka nowego. Powiedziałbym nawet, że świat futbolu, gdzie historie wielkich drużyn nie trwają zwykle dłużej niż dwa-trzy sezony (spieszcie się kochać reprezentację Nawałki, tak szybko odejdzie), a kariery najlepszych piłkarzy rzadko wydłużają się poza dekadę, najlepiej ze znanych mi światów uczy godzenia się z przemijaniem.

Na drużynę Włoch spadła apokalipsa (cytuję tytuł z okładki słynnej „La Gazzetta dello Sport”)? Doprawdy? Przecież wkrótce ujrzymy jej nowe oblicze, jeżeli nie od razu piękniejsze, to i tak pozbawione przynajmniej części skaz tamtego (ci, którzy choć trochę interesują się futbolem, wiedzą, o czym mówię: podczas ubiegłorocznych mistrzostw Europy włoskie słabości widać było aż nadto wyraźnie i trzeba było geniuszu poprzedniego trenera, Antonia Contego, żeby uczynić z nich atuty).

Nie chodzi więc o Włochów jako takich, tylko o jednego Włocha. Nagłówki o apokalipsie i końcu świata towarzyszą fotografiom pooranej zmarszczkami, pokrytej siwiejącym zarostem twarzy Gianluigiego Buffona.

Nie dajcie się jednak zwieść: poruszenia świata nie wywołało to, że mecz ze Szwedami był ostatnim w reprezentacyjnej karierze 39-letniego bramkarza Juventusu i że człowiek, który w ciągu 20 lat rozegrał w drużynie narodowej aż 175 spotkań (w całej karierze ma już ich ponad tysiąc) nie zostanie wpisany po raz kolejny do księgi rekordów, stając się pierwszym w dziejach sportowcem, który uczestniczył w sześciu mundialach.

Chodzi o jego łzy.

Ostatni z gigantów

Owszem, bramkarzem jest wybitnym, z pewnością najlepszym w XXI wieku, a eksperci nie mają wątpliwości, że jednym z najlepszych w historii futbolu. Co przy tym ciekawe: grając na najwyższym poziomie od blisko ćwierć wieku, utrzymuje pozycję najlepszego, choć rola bramkarza w tym czasie znacząco się zmieniła.

Wysoki i bardzo silny, bezceremonialnie dyrygujący obrońcami, obdarzony nadzwyczajnym refleksem, skocznością i koordynacją, być może nie znalazłby uznania w oczach trenerów typu Pepa Guardioli, którzy oczekują od bramkarzy, że na równi z resztą zawodników będą uczestniczyli w rozgrywaniu akcji, często wychodząc nawet poza pole karne, ale na linii bramkowej jest wciąż jednym z najtrudniejszych do pokonania. Czy fakt, że tam zostaje, daje mu ułamek sekundy dłużej na reakcję, czy rywali przeraża jego rosła sylwetka, czy po prostu, mając kolosalne doświadczenie, znakomicie się ustawia – nie mnie sądzić. Niewątpliwie jednak bez jego interwencji zarówno reprezentacji Włoch, jak Juventusowi trudniej byłoby przez minione lata wspinać się na szczyty.

Urodził się w rodzinie sportowców i reprezentantów kraju: ojciec trenował pchnięcie kulą, matka rzut dyskiem, jego siostry grały w siatkówkę, a on – choć zrobił z nich wszystkich największą karierę – w domu był i jest tym najmniejszym i najmłodszym. Mówi, że sport ma wpisany w DNA (choć równocześnie zastrzega, że najważniejsze, co dostał od najbliższych, to pamięć o spojrzeniu, jakim rodzice patrzą na siebie: „chciałbym za 30 lat wyglądać jak oni, kiedy są razem – chciałbym wtedy patrzeć na kobietę, którą kocham, i chciałbym, by ona odwzajemniała to spojrzenie w taki sam sposób, w jaki mama patrzy dziś na tatę” – opowiadał w autobiografii), więc trudno się dziwić, że od dziecka biegał za piłką.

Ciekawe i nietypowe w świecie wczesnych specjalizacji jest jednak to, że pozycję bramkarza zajął dopiero jako 12-latek, po części ze względu na fascynację grą Kameruńczyka Thomasa N’kono na rozgrywanych w Italii mistrzostwach świata 1990 r. Mało tego, we włoskiej ekstraklasie zadebiutował już jako 17-latek, i to w meczu z jedną z najsilniejszych wówczas drużyn Europy – Milanem. Jego ówczesny trener, Nevio Scala, widząc, jak radzi sobie na treningach, postanowił zlekceważyć przestrogi opiekuna bramkarzy, Enza di Palmy, przekonanego, że jeśli chłopak popełni błąd w takim meczu, będzie lizał rany przez długie miesiące, może nigdy nie spełniając pokładanych w nim nadziei.

Chłopak nie popełnił błędu.

Piękniejszy niż Don Juan

Czy można w „Tygodniku” opisać którąś z jego najlepszych interwencji? Tę z finału mistrzostw świata np., rozgrywanego między Francją a Włochami w 2006 r., kiedy to prowadzący piłkę w środku pola Zinédine Zidane (tak, ten sam Zidane, który kilkanaście minut później wyleci z boiska z czerwoną kartką za uderzenie Marco Materazziego) odegra ją na prawo do pędzącego tamtędy bocznego obrońcy Willy’ego Sagnola, zgubi krycie trójki Włochów i wedrze się w pole karne, akurat w chwili, by ponownie, tym razem głową, dotknąć futbolówki dośrodkowanej przez kolegę? Wolna przestrzeń wokół Zidane’a była naprawdę zaskakująca jak na mecz tej rangi, a jego uderzenie silne i wymierzone tuż pod poprzeczkę, Buffon zdołał jednak w ostatniej chwili poderwać się i wypchnąć piłkę na róg. Gdyby nie zdążył, Francja wygrałaby mundial, a Zidane nie kończyłby swojej wspaniałej kariery w niesławie.

A cóż powiedzieć o potrójnej interwencji ze spotkania Juventus-Parma w 2002 r., kiedy najpierw Buffon obronił nogami strzał jednego z szarżujących rywali, potem błyskawicznie poderwał się, by zablokować drugie uderzenie, trudniejsze jeszcze, bo piłka kozłowała, a w końcu wyłapał główkę próbującego po raz trzeci przeciwnika i natychmiast popędził do przodu, by dalekim wyrzutem rozpocząć kontrę swojej drużyny? Albo o szczupaku Filippo Inzaghiego w meczu z Milanem, w finale Ligi Mistrzów w 2003 r., którego dostrzec nie miał prawa w gąszczu obrońców, a który zdołał jednak jakimś cudem zatrzymać? O paradzie, jaką popisał się po uderzeniu Karima Benzemy podczas meczu z Francuzami na Euro 2008, kiedy piłka kręciła się w powietrzu, zmieniając swój lot tak, że interwencja wydawała się niemożliwa, on jednak sięgnął po nią i tym razem, a potem w uznaniu dla kunsztu młodego napastnika wyciągnął w górę kciuk i z aprobatą pokiwał głową? O obronie strzału Alvara Recoby w meczu Parmy (grał tam przed transferem do Juventusu, który uczynił go skądinąd najdroższym bramkarzem w dziejach futbolu) z Interem w 2000 r., gdzie rotacja piłki także wydawała się czynić próbę zatrzymania jej w jakikolwiek sposób skazaną z góry na niepowodzenie?

„Jak dumny król, w chaosie centr i wolejów / Śledzi kulę świetlistą, prującą powietrze” – pisał Kazimierz Wierzyński o słynnym hiszpańskim bramkarzu Ricardzie Zamorze, który kiedy kula spada, „Jak pająk się nad dziuplą bramki rozczapierza, / Jak krzak wystrzela w niebo, człowiek-barykada”, ale do Gigiego Buffona pasowałaby także inna fraza z tego wiersza, „piękniejszy niż Don Juan”. Może dlatego jego odejście porusza tak bardzo, że stał się w minionych latach jedną ze współczesnych ikon piękna, a nawet niezainteresowani na co dzień futbolem przypominają sobie pasję, z jaką przez lata intonował „Inno di Mameli”, z zamkniętymi oczami i głośniej niż ktokolwiek z kolegów? Czy to nie on właśnie przywrócił sportowemu światu sens śpiewania narodowych hymnów?

Piłkarski Hiob

Jest jeszcze inne wytłumaczenie. Los Buffona porusza zbiorową wyobraźnię bardziej niż, powiedzmy, dzieje kończącego karierę kilka dni przed nim równie wielkiego reprezentanta Italii, Andrei Pirlo (jego sposób gry, na pozycji cofniętego rozgrywającego, również zdawał się w pewnym momencie szczytem archaizmu), bo w ogóle postać bramkarza zajmuje nas bardziej niż postacie innych zawodników. „Z pewnością żaden sportowiec z taką regularnością nie mierzy się z arbitralnością losu” – twierdzi historyk futbolu Jonathan Wilson, wyliczając rykoszety, kozły, powiewy wiatru, złe oceny sytuacji, niesamowite strzały i wszystko, z czym muszą się zmagać bramkarze, a czego nie doświadczają pozostali gracze. Autora fascynującej książki „Bramkarz, czyli outsider” prowadzi to do refleksji jawnie religijnej: „Złe rzeczy dzieją się dobrym ludziom i niekoniecznie każdy dostaje to, na co zasługuje – taka jest smutna prawda, dla której Biblia szuka usprawiedliwienia w historii Hioba”.

W ujęciu Wilsona opowieść o piłkarzu stojącym między słupkami jest więc opowieścią o wyrzutku, czy wręcz o koźle ofiarnym. Albert Camus, najsłynniejszy bramkarz wśród pisarzy (było ich więcej, m.in. Władimir Nabokow, Evelyn Waugh, Julian Barnes, Artur Conan Doyle, Jewgienij Jewtuszenko i Karol Wojtyła; o „Strachu bramkarza przed jedenastką” Peter Handke napisał powieść, którą zekranizował Wim Wenders), powiedział kiedyś w wywiadzie dla „France Football” o swoich doświadczeniach życiowych, pardon, piłkarskich: „Szybko się nauczyłem, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś się jej spodziewał”. A rozpoznany przez reporterów na trybunach podczas oglądania meczu paryskiego Racingu, już jako laureat literackiego Nobla, gorąco bronił popełniającego błędy bramkarza gospodarzy: „Nie powinniśmy go obwiniać. Dopiero gdy sam staniesz pośrodku lasu, uświadamiasz sobie, jakie to trudne”.

Kolekcjoner błędów

Gianluigi Buffon wie zatem coś, co my zaledwie przeczuwamy: co to znaczy stać samemu au milieu de bois, w środku lasu, i być wystawionym na ataki drapieżników z każdej właściwie strony. Co to znaczy być jedynym człowiekiem na boisku, który ma czas myśleć i którego możemy sobie wyobrazić jako posiadającego życie wewnętrzne (inny włoski bramkarz, grający w latach 70. w Torino Giuliano Terraneo, gdy koledzy po meczach grywali w karty i dzwonili do rodzin, zamykał się w pokoju i pisał wiersze, pełne – jakżeby inaczej – pesymistycznego realizmu). Bramkarz jest – dodaje Wilson – „całkowicie świadomy czyhających na niego zagrożeń. Nie może ani uciec, ani się schować, ani dla zapomnienia rzucić się w wir gry. Musi czekać”.

Bramkarz wie również, że każda jego obrona jest ulotna i podlega zapomnieniu, a każdego wpuszczonego przezeń gola, nawet będącego skutkiem błędów kolegów z drużyny, zapisuje się w statystykach. Wyliczając najlepsze obrony Buffona, wspomniałem tę po strzale Inzaghiego w finale Ligi Mistrzów: wypada dodać, że nie przydała się na nic, bo Juventus i tak przegrał. Nie wspomniałem natomiast interwencji z meczu Włochy-Paragwaj z 1998 r., którą on sam uważa za najlepszą w życiu, bo tamtego spotkania – mało znaczącego sparringu – niemal nikt nie oglądał.

Bramkarz wie także, że kiedy przydarzy mu się błąd, zostanie ośmieszony. Przypadki takie jak z Liverpoolu, gdzie Jerzy Dudek po serii błędów został kiedyś przywitany przez kolegów T-shirtami ze słowami klubowego hymnu: „You’ll never walk alone” (Nigdy nie będziesz szedł sam), są odosobnione; zdecydowanie bardziej typowe jest doświadczenie innego Polaka broniącego na Wyspach, skądinąd naprawdę dobrego w swoim fachu Łukasza Fabiańskiego, który przez lata pracował na zrzucenie okrutnego przydomka „Flappyhandski”. Bramkarskie depresje – z najgłośniejszą, zakończoną samobójstwem reprezentanta Niemiec Roberta Enkego – domagają się oddzielnej opowieści.

Numer jeden

Buffon również w pewnym momencie cierpiał na depresję – jego autobiografię otwiera właśnie wyznanie na temat czasu, w którym „wszystko, co miałeś do tej pory, jakby niknie w oczach, wessane nagle w czarną dziurę duszy”. Trwało to dobre pół roku, w sezonie 2003/04, i trzeba było wsparcia psychologa, rodziny i władz klubu, żeby kryzys udało się przezwyciężyć. Albo inaczej: trzeba było decyzji, żeby o tym rozmawiać. „Mimo że zwykłem liczyć przede wszystkim na samego siebie, nie wstydziłem się otworzyć przed innymi” – wyznawał bramkarz Juventusu, może świadom, że większość kłopotów, w jakie wpakował się w życiu, wpakował się właśnie w samotności i po cichu.

Bo w opowieści o Buffonie, jak w opowieści o każdym prawdziwym bohaterze ludowym, muszą być nie tylko zdarzenia cudowne (opowiada się o nim, że podczas porodu omal nie udusił się pępowiną, zachorował na sinicę i spędził prawie tydzień w inkubatorze, a rodzice martwili się, czy jego mózg będzie funkcjonował prawidłowo – niesłusznie, bo zaczął chodzić i mówić już w wieku dziewięciu miesięcy; „nawet wtedy był numerem jeden”, wspominała potem matka), ale także jakaś mroczna strona. Liczba głupstw, które popełnił, jest spora nawet jak na sportowca, choć, jak tłumaczył gdzieś z rozbrajającą szczerością, żadnego nie popełnił dwa razy.

Zamiast podejść do egzaminów, kupił np. sfałszowane świadectwo dojrzałości. Zakładał koszulkę z liczbą 88, przez nazistów kojarzoną z „Heil Hitler” (h to ósma litera alfabetu), i inną, z wezwaniem „Boia chi molla” (śmierć tchórzom), będącym motto włoskich faszystów za czasów Mussoliniego. Zadawał się z pseudokibicami. Obstawiał wyniki meczów w zakładach bukmacherskich, czego zawodowi piłkarze robić nie mogą. Przyznajmy: wszystko to brzmi zupełnie inaczej od wyznania pierwszego wielkiego bramkarza w dziejach włoskiej piłki (kolejnym był oczywiście Dino Zoff, do którego Buffon jest często porównywany, choć z pewnością brakuje mu chłopskiego rozsądku i spokoju starszego kolegi), Giuseppe Moro, który ukradł swojej babci pieniądze na chleb, żeby kupić sobie futbolówkę, a technikę rzucania się na ziemię opanowywał w trakcie nalotów bombowych II wojny światowej.

Wraz z resztą piłkarzy Juventusu Gianluigi Buffon przeżył również degradację do drugiej ligi, będącą karą za udział klubu w aferze z handlem meczami i dopingiem. Jasne: ten ostatni skandal obciążał przede wszystkim działaczy, ale niejedna z gwiazd turyńskiego klubu stanęła wówczas przed dylematem, czy tracić rok, a może więcej, z i tak krótkiej kariery, by uganiać się za piłką po jakichś prowincjonalnych boiskach. Buffon został w Turynie, z poczuciem, że wszystko stracone, ale właśnie ono motywowało go do tego, by zacząć jeszcze raz. „Lubię zaczynać od początku – powiedział w autobiografii. – Lubię mieć ciągle nowe wyzwanie”.

Wspaniały i ludzki

Tak, wiem: wszystko to wciąż nie wyjaśnia apokaliptycznego tonu, w jaki uderzono, gdy zaraz po meczu ze Szwedami ogłosił zakończenie reprezentacyjnej kariery (w klubie pogra jeszcze przez rok, ostatni raz próbując wygrać Ligę Mistrzów, a na jego następcę przygotowywany jest Polak, Wojciech Szczęsny). Skąd to wrażenie końca świata?

Odpowiedź, jakiej udzielam samemu sobie, pomija listę jego osiągnięć – to przecież powód do wdzięczności, nie smutku. I zostawia na boku tzw. rozpoznawalność, miejsce w rankingach najprzystojniejszych czy najbardziej seksownych – w końcu nie te łamy. Nie porusza mnie nawet fakt, że wypowiadając swoje „midispiace” po porażce ze Szwecją, Gianluigi Buffon brał na barki odpowiedzialność za zawód, który drużyna sprawiła całemu krajowi (kiedy ostatni raz wygrali mundial, włoskie PKB wzrosło o 4 proc., a bezrobocie spadło poniżej 10 proc.), i że pamiętał o tym, by docenić moment zjednoczenia dopingujących jej, podzielonych na co dzień fanów (skądinąd potrafił również stawić im czoło, kiedy oklaskiwał szwedzki hymn, gdy oni gwizdali). Także to, że umiał dzielić się ze światem swoją radością grania, nie wydaje się najistotniejsze – choć pokazywał ją nie tylko w chwilach śpiewania owego hymnu, ale np. po ostatnim meczu poprzedniego sezonu ligi włoskiej, gdy z medalem za mistrzostwo kraju na szyi, kiedy koledzy w szatni raczyli się już szampanem, na pustoszejącym stadionie biegał jeszcze za piłką z dzieciakami.

Jeden z tenisowych pojedynków między Johnem McEnroe’em i Björnem Borgiem, o których pisał tu przed tygodniem Marek Bieńczyk, stał się także tematem reportażu Wiktora Osiatyńskiego, wznowionego właśnie przez wydawnictwo Dowody na Istnienie w książce „Wembley, Monachium”. Nieżyjący już konstytucjonalista i obrońca praw człowieka, a zarazem znakomity dziennikarz, dawał w nim wyraz swojej irytacji oglądaniem największego tenisisty wszech czasów dlatego, że przypominał doskonale zaprogramowaną maszynę do grania; złość na Borga opuściła go dopiero, gdy Szwed zgubił na chwilę maskę i okazał emocje. „Dopiero teraz jest i wspaniały, i ludzki” – notował Osiatyński.

Otóż Gianluigi Buffon jest przede wszystkim ludzki, a opowieść o jego życiu i karierze jest przede wszystkim opowieścią o emocjach. To, że dosłownie cały świat mógł dzisiaj, w listopadzie 2017 r., zobaczyć jego łzy; że w medialnej sztafecie skandali, kłótni i zgiełku można było przez chwilę dostrzec twarz płaczącego mężczyzny, wydaje mi się bardzo ważne. ©℗

Zapraszamy na piłkarski blog autora: www.okonski.blog.tygodnikpowszechny.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2017