Bombowy błazen

Należy się bez wątpienia obawiać bomb atomowych w rękach Kim Dzong Ila, nawet jeśli byłoby ich bardzo niewiele, relatywnie małych i niepewnych co do skuteczności - reżim tego rodzaju nie powinien posiadać nawet broni palnej, nie mówiąc o nuklearnej. Ale nie jest to nowe zagrożenie i testy rakietowe nie dodają doń niczego. Przeciwnie.

10.07.2006

Czyta się kilka minut

Jest absolutnie jasnym, dlaczego północnokoreańska dyktatura Kim Dzong Ila testuje swoje pociski balistyczne - zresztą po długich i pracochłonnych przygotowaniach, banalnych do sfotografowania przez satelity. Próbuje ona z całych sił zwrócić na siebie uwagę, dokonując rozmyślnych prowokacji. Dla najbardziej groteskowej dyktatury świata jest to samo w sobie bardzo ważne. Jej propaganda skupia się na wielbieniu Kim Dzong Ila przedstawianego jako największy przywódca świata, którego każde słowo i czyn ma kolosalne i globalne znaczenie, zaś jego polityczny i ekonomiczny geniusz uczynił z Korei Północnej raj, którego zazdrości cały świat. Rozbija się to o rzeczywistość koreańskiej niedoli i głodu, ale przynajmniej reżim może rościć sobie globalne znaczenie wówczas, gdy reszta świata głośno reaguje na jego prowokacje. Co więcej, poprzednie sprzeciwy wobec północnokoreańskich projektów atomowych prowadziły do negocjacji, poprzez które reżim osiągał korzyści zarówno w postaci uwagi ze strony prezydentów USA i premierów Japonii, jak i ogromnych pieniędzy z Korei Południowej, której rządzący raz za razem próbowali kupić sobie święty spokój, nawet za cenę subsydiowania dyktatury, która okrutnie uciska ich północnych braci. Rzecz jasna, nauczywszy się, że opłaca się prowokować, reżim północnokoreański robi to znów - tym razem za pomocą prób rakietowych.

Dużo trudniej zrozumieć, dlaczego rządy Stanów Zjednoczonych i Japonii pozwoliły na manipulowanie sobą raz jeszcze, odpowiadając na prowokację, dokładnie tak jak życzyłby sobie tego Kim Dzong Il. Padły ostre, ale puste ostrzeżenia o nieokreślonych sankcjach - w praktyce kompletnie bezużyteczne przeciw reżimowi, który prawie nic nie eksportuje, a importuje jeszcze mniej, zaś międzynarodowa izolacja jest dla niego nie groźbą, lecz kluczowym sposobem przetrwania (w tym sensie jest to praktycznie dokładne przeciwieństwo Iranu, którego reżim musi eksportować ropę, by importować ogromny wachlarz produktów przemysłowych, bez których sobie nie poradzi). Padły nawet puste amerykańskie groźby ataków prewencyjnych z powietrza, mających zniszczyć rakiety balistyczne przed odpaleniem ich na łatwo dostępnych wyrzutniach. Cały ten zgiełk jest należycie przekazywany, a nawet nagłaśniany przez wewnętrzną propagandę reżimu, by pokazać swemu więzionemu społeczeństwu, jak największe i najbogatsze kraje świata drżą przed Koreą Północną i jej potężnym przywódcą Kim Dzong Ilem. Nawet niewielki spadek kursów na Wall Street mógłby łatwo zostać przypisany skutkom testów rakietowych, jako kolejny dowód ich znaczenia.

Oczywistą alternatywą dla USA, Japonii i innych odpowiedzialnych mocarstw jest udaremnienie północnokoreańskiego gambitu poprzez kombinację ciszy i stonowanego deprecjonowania. Akurat do tego ostatniego pretekstów jest w bród. Kim Dzong Il jest zwykłym błaznem, którego groźby i oświadczenia pod żadnym pozorem nie powinny być wysłuchiwane, nie mówiąc już o jakichkolwiek nań reakcjach. Gdy chodzi o jego rakiety balistyczne, dobrze byłoby, gdyby zarówno amerykańskiej, jak i japońskiej opinii publicznej udostępnić opisy tego, o czym w ogóle mowa. Otóż chodzi o prymitywne północnokoreańskie kopie i powiększone modyfikacje sowieckich pocisków typu "SCUD", które z kolei były w latach 50. ulepszeniami niemieckiej technologii V-2, z tym samym napędem na płynne paliwo, wymagającym długich przygotowań do wystrzelenia (podczas których pociski mogą zostać łatwo zniszczone) oraz z żyroskopowym naprowadzaniem o niedokładności liczonej raczej w kilometrach niż w metrach. Z tego to powodu, nawiasem mówiąc, radziecki program rakietowy nie odnosił sukcesów, dopóki technologia "SCUD" nie została porzucona w latach 60.

Istotnie, Korea Północna najprawdopodobniej zbudowała jedną (bądź więcej) bombę atomową w typie znanym z Hiroszimy, ale takiej nie da się zmieścić w głowicy jakiejkolwiek północnokoreańskiej rakiety balistycznej bez obaw, że eksploduje nie nad zamierzonym celem, lecz na wyrzutni. W istocie, może ona nie eksplodować wcale, jako że Korea Północna nigdy nie przeprowadziła testu atomowego i nie posiada technologii do symulowania go.

Należy bez wątpienia obawiać się bomb atomowych w rękach tego państwa, nawet jeśli byłoby ich bardzo niewiele, relatywnie małych i niepewnych co do skuteczności - reżim tego rodzaju nie powinien posiadać nawet broni palnej, nie mówiąc o nuklearnej. Ale nie jest to nowe zagrożenie i testy rakietowe nie dodają doń niczego - przeciwnie, prymitywna bomba w typie tej z Hiroszimy ma większe szanse eksplodować prawidłowo w pobliżu celu, gdy dostarczona zostanie załogowym samolotem.

Poza tym, nie ma podstaw mieszać słownej srogości północnokoreańskiej propagandy z jakimikolwiek dążeniami do wojny. Reżim ten zawsze nazywany był "wojowniczym", ale jego siły zbrojne ostatnio były w boju w 1953 r. i wyraźnie nie dawały rady podjąć działań przeciw Korei Południowej nawet, gdy były na to obiecujące szanse.

Nie przepadłaby też jakakolwiek wartościowa okazja do negocjacji, gdyby po prostu zignorować północnokoreańskie prowokacje, usuwając bodziec do kolejnych. Na dziś, po wielu latach daremnych zabiegów dyplomatycznych wszelkiego rodzaju, powinno być oczywiste, że reżim północnokoreański interesują wyłącznie doraźne korzyści, które otrzymuje w trakcie negocjacji, nie zaś osiągnięcie faktycznego porozumienia, którego zamierzałby przestrzegać. Bądź co bądź, ograniczając swój program rakietowy, czy jakikolwiek inny, poprzez podpisanie przymierza ze Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami, reżim zadałby śmiertelny cios całej swej polityce głoszenia postawy nieugiętej gotowości bojowej wobec wrogiego świata, i usunąłby pretekst do izolacji swego społeczeństwa, bez czego nie mógłby przetrwać.

Następnym razem niech odpowiedzią będzie cisza. Z odrobiną szyderstwa, rzecz jasna.

Przełożył MK

EDWARD N. LUTTWAK jest amerykańskim politologiem, pracownikiem Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS); stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2006