Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest późny wieczór, stacja metra Ajbek, przy jednej z głównych arterii Taszkentu. Co sto metrów stoją milicjanci, rzucający groźne spojrzenia na przechodniów. Nagle, jak na komendę, rozlegają się w całej okolicy milicyjne gwizdki, wstrzymany zostaje cały okoliczny ruch. Milicjant każe odsunąć się od ulicy. Za chwilę pojawia się na sygnale kawalkada samochodów poprzedzona przez opancerzonego dżipa, z którego okien wystają lufy karabinów skierowane we wszystkie strony. Sznur samochodów przejeżdża i przywrócony zostaje normalny ruch.
To przejechał prezydent Islam Karimow, codziennie przemierzający tę trasę w drodze do i z pałacu prezydenckiego.
Prezydent czuwa. Jego wizerunki i sentencje są na ulicznych plakatach, słychać go w radiu i telewizji. Piszą o nim wszystkie miejscowe gazety. Odwiedza, wysłuchuje, wykłada, poucza. Jeździ za granicę, zaprasza przywódców, wszędzie odnosi sukcesy. Prawdziwy ojciec narodu.
Kilka lat temu Karimow sprowadził do Uzbekistanu koncern Daewoo i od tej pory Uzbecy przesiedli się z żyguli do nexii. Oczywiście nie każdy. Bo nexia kosztuje 10 tys. dolarów, a średnia pensja w Uzbekistanie to ok. 50 dolarów. Wiele trzeba dorobić, żeby móc kupić sobie wymarzony samochód.
Na ulicach powiewają wszędzie niebiesko-biało-zielone flagi Uzbekistanu, a obok nich kolorowe proporce z wizerunkami młodych, uśmiechniętych ludzi wśród kwiatów. To w związku z Navruz - dniem wiosny, muzułmańskiego nowego roku. Navruz przywrócono po 1991 r., gdy po rozpadzie Związku Sowieckiego Uzbekistan stał się niepodległym krajem; dziś święto to jest jednym z symboli niepodległości. Co nie przeszkadza władzom w celebrowaniu przygotowań w sowieckim stylu: bielenie (dosłownie) drzew i krawężników, sadzenie kwiatów, sprzątanie miast, wszystko to w ramach kultywowanego w ZSRR subbotnika, czyli przymusowej de facto pracy społecznej w dzień wolny.
Tutaj subbotnik nie stracił nic z dawnej świetności. - Szkoda, że nie przyjechałeś tu w lecie - mówi Dilmurad, młody Uzbek. - Wtedy trwa "kampania bawełniana" i subbotnik ciągnie się całe tygodnie, naród wylega na pola i w pocie czoła zbiera bawełnę.
Bawełna, "białe złoto" Uzbekistanu, to faktycznie narodowa uprawa. Gdy zbliża się czas zbioru, miasta wyludniają się. Wszyscy, także uczniowie i studenci, są "zachęcani" do pomocy przy żniwach. - Nie powinniśmy narzekać - mówi Dilmurad. - Jeszcze dwadzieścia lat temu tuż przed zbiorem pola były polewane silnie toksycznymi środkami, powodującymi opadanie liści i tajemnicze choroby wśród kołchoźników.
Ale to jeszcze nic. Przez lata władze ukrywały wysychanie Morza Aralskiego, spowodowane prymitywnym nawadnianiem pól bawełnianych. Doprowadziło to do katastrofy ekologicznej w jego rejonie. Dziś nie tak łatwo już to ukryć, bowiem z dawnego morza pozostały zaledwie cztery małe jeziora. Wokoło panuje ogromne stężenie soli, a władze muszą liczyć na międzynarodową pomoc w walce z zagrożeniem dla środowiska.
Jest wiosenny wieczór, w sąsiedniej Kirgizji trwa długie świętowanie rocznicy "tulipanowej rewolucji". Tymczasem uzbecka telewizja wyświetla film o straszliwych, rzekomo, skutkach tego wydarzenia oraz o podobnych "kolorowych przewrotach", które miały miejsce w Gruzji i na Ukrainie. Przekaz filmu jest jasny: wszędzie została obalona legalna władza, polała się krew, a rewolucje wspomagane przez Zachód nie zmieniły niczego na lepsze, wprowadzając jedynie chaos w życiu zwykłych ludzi.
Taka sama retoryka obowiązuje przy interpretacji "zajść andiżańskich".
Rok temu w maju doszło w Andiżanie do starć mieszkańców z milicją i wojskiem. Ludzie zaprotestowali przeciw uwięzieniu swoich pracodawców. Władze oskarżyły organizacje islamskie (w Uzbekistanie 80 proc. społeczeństwa to muzułmanie sunniccy) o prowokowanie zamieszek i wysłały przeciw demonstrującym wojsko. Zginęło nawet do tysiąca osób, choć władze podają uparcie liczbę niespełna 200 (dowodząc, że wśród nich było wielu milicjantów i żołnierzy).
Uzbecy z Doliny Fergańskiej boją się wspominać te wydarzenia, natomiast ich rodacy po kirgiskiej stronie granicy opowiadają wszystko ze szczegółami. O tym, jak zaraz po ataku wojska na demonstrantów tysiące mieszkańców Andiżanu uciekły przez granicę do Kirgizji, jak stamtąd zostali wysłani do Europy, tak bardzo bali się wrócić do kraju. Wreszcie o tym, że region fergański to najgęściej zaludniony region w Uzbekistanie, celowo niedofinansowany, przez co problemy społeczne są tu poważniejsze. A także o rozpowszechnianej przez otoczenie Islama Karimowa "sławie" Doliny jako źródła islamskiego fundamentalizmu.
W rocznicę wydarzeń andiżańskich mało kto - prócz rodzin zabitych i słabych opozycyjnych mediów - odważył się wspominać tamto wydarzenie. Większość społeczeństwa albo nie dowiedziała się o nim, albo uwierzyła w wersję "oficjalną". Ostatni bastion opozycji - obrońcy praw człowieka z pozarządzowej Koalicji Słoneczny Uzbekistan - niedawno zostali oskarżeni o przestępstwa gospodarcze i otrzymali długoletnie wyroki. Władze odwróciły się też od swojego niedawnego sojusznika: Stanów Zjednoczonych. Gdy rząd USA skrytykował Karimowa i mówił o przestrzeganiu praw człowieka, prezydent wyprosił z kraju żołnierzy NATO (baza Sojuszu w Uzbekistanie była ważnym punktem logistycznym, zaopatrującym wojska międzynarodowe stacjonujące w pobliskim Afganistanie), szukając zarazem mniej kłopotliwych przyjaciół. Takim partnerem okazała się Rosja, która powraca teraz do Azji Centralnej w roli lokalnego mocarstwa. - Znów zaczynamy uczyć się rosyjskiego - mówi Dilmurad.
Ale Rosjanie mieszkający w Uzbekistanie nie są optymistami wobec tej nowej polityki Karimowa. Wasilij, działacz Rosyjskiego Centrum Kultury, głównej organizacji zrzeszającej coraz mniej liczną w Uzbekistanie diasporę rosyjską, czarno patrzy w przyszłość: - Zaraz po ogłoszeniu niepodległości przez Uzbekistan okazało się nie tylko, że jesteśmy poza własnym państwem, ale że jesteśmy mniejszością pogardzaną. Wczorajsi znajomi stali się wrogami.
Po 1991 r. z Uzbekistanu wyjechało ponad pół miliona Rosjan, głównie z powodu pogarszających się warunków życia i antyrosyjskiej retoryki władz. Wasilij dodaje ze smutkiem: - To wszystko prowokowali ci sami ludzie, którzy dzisiaj z takim wytęsknieniem patrzą na Rosję. Jadąc dziś przez niektóre miasta, mija się puste osiedla, z których wyprowadzili się Rosjanie. Sam mam trzypokojowe mieszkanie w jednym z takich wyludnionych miast, w Angrenie niedaleko Taszkentu. Wartość tego mieszkania tak spadła, że teraz nie sprzedałbym go za więcej niż 50 dolarów. A prezydent mówi o dobrobycie i o przyjaźni z Rosją.
Wasilij z rozbawieniem opowiada, jak ostatnio z ulic Taszkentu znikły wszelkie amerykańskie symbole, nawet z szyldów restauracji: - Wystarczy wyjść na ulicę
i rozejrzeć się dookoła, od razu wiadomo, kogo dziś popieramy. Nie trzeba nawet czytać gazet.
- Zresztą - dodaje - i tak nic się z nich nie można dowiedzieć.