Bohater ze skazą

Gdańscy uczniowie i ich nauczyciel toczą samotną walkę o przywrócenie dobrego imienia pechowemu uczestnikowi zamachu na Kutscherę. Ta opowieść jest jak fotografia: widać pierwszy plan, fasadę. Tło rozmazuje się, umyka. - Bez tła nie uchwycisz prawdy - mówi Waldemar Stopczyński.

24.03.2009

Czyta się kilka minut

Waldemar Stopczyński ze swoimi uczniami, Gdańsk, marzec 2009 r. / fot. Roman Jocher /
Waldemar Stopczyński ze swoimi uczniami, Gdańsk, marzec 2009 r. / fot. Roman Jocher /

Komandos

Pierwsza fotografia. Sześcio-, może siedmioletni chłopiec w marynarskim ubranku, jak z Tomasza Manna. W tle zapewne Lwów, dokąd Stanisław i o dwa lata starszy Tadeusz przenoszą się z matką, Wandą Huskowską, z Warszawy po nagłej śmierci ojca, senatora i wziętego prawnika.

Druga fotografia. Prawdopodobnie ze szkolnej legitymacji, bo w rogu widać rąbek pieczątki. Stach pod krawatem. Czoło wysokie, pełne usta, zero uśmiechu. W tle jest Warszawa, do której Huskowscy wracają w 1935 r., i znane Liceum Męskie im. Poniatowskiego, do którego uczęszczają bracia. Rodzina wprowadza się do nieistniejącej już kamienicy przy Mickiewicza 30, na Żoliborzu. Wanda - co w tamtych czasach rzadko spotykane - pracuje jako stomatolog. Tak zastaje ich wojna.

Ze wspomnień Tadeusza, późniejszego profesora Politechniki Wrocławskiej: "Pierwsze lata wojny są dla nas ciężkie. Matka musiała rzucić posadę, a gabinet prywatny dawał skąpe dochody. Budżet trzeba łatać sprzedażą co cenniejszych rzeczy; od lata 1940 r. pomocą była uprawiana przez nas działka".

W 1941 r. Stanisław rozpoczyna studia w Państwowej Szkole Budownictwa Lądowego i Wodnego. To tu poznaje Bolesława Srockiego, legendarnego wychowawcę, który wciąga go do Petu - tajnych kół samokształceniowo-dyskusyjnych. Huskowski organizuje grupę żoliborską i staje na jej czele. Wprowadza młodszego brata, a także Bronisława Pietraszewicza, późniejszego dowódcę w akcji "Kutschera" o pseudonimie "Lot".

Jesienią 1942 grupa zaczyna szkolenie wojskowe; Tadeusz wspomina, że z tego powodu samokształcenie utyka. Ale koleżanka ze studiów Stacha, Teresa Bagińska-Poradzka relacjonuje: "Często przychodził do nas po notatki z wykładów, które musiał opuszczać z powodu pracy konspiracyjnej (...) Uczył się bardzo dobrze".

Szkolenie uczy małego sabotażu: co tydzień Petowcy ruszają w teren, malują na murach kotwice, wybijają szyby w niemieckich kwaterach, rozrzucają ulotki, oblewają kwasem Niemców. Stanisław, pseudonim "Ali", wiele z tych akcji sam wymyśla, daje się poznać jako świetny organizator.

W zachowanych świadectwach brata i znajomych jest jednak coś, co później posłuży do utrwalenia portretu Huskowskiego-mięczaka. "Wprost nie znosił wystąpień z bronią w ręku" - pisze Bagińska. Przywołuje wyznanie Stacha, że pozbawienie kogoś życia - nawet po to, by ratować inne - byłoby dla niego nie do zniesienia.

Czyżby więc o przebiegu jednego z najważniejszych wydarzeń okupowanej Warszawy zdecydowała słabość charakteru jednego z uczestników?

Jest czerwiec 1943 r. W Kedywie rodzi się pomysł powołania elitarnego oddziału młodzieżowego do walki z aparatem terroru. Dziś byśmy powiedzieli: komandosów do likwidacji niemieckich oficerów. Szkolenie oddziału nadzoruje kpt. Adam Borys, "Pług". Dr Janusz Marszalec, historyk z Muzeum II Wojny Światowej: - Przedwojenny oficer rezerwy, cichociemny, twardziel, miał wielki mir. Przed jedną z akcji powiedział: "Panowie, nie przyszliście tu po to, żeby przeżyć wojnę, tylko po to, żeby wykonać zadanie". Nie do pomyślenia, żeby tolerował w tym gronie fajtłapę.

Tym bardziej że "Ali" sprawdzał się w licznych akcjach osłonowych, także z bronią w ręku, i został dowódcą swojej drużyny I plutonu młodszych chłopców.

Ale faktem jest, że 1 lutego 1944, podczas zamachu na Kutscherę nie udało mu się otworzyć teczki z granatami. To w tej historii jedyny fakt bezsporny.

Świadek

Trzecia fotografia. Na pierwszym planie uczniowie z Gimnazjum Autonomicznego i Liceum w Gdańsku. Nieco w głębi Waldemar Stopczyński, nauczyciel polskiego: okularnik przed czterdziestką, dżinsy, sportowa kurtka. W tle głaz upamiętniający miejsce zamachu i nagie drzewa parku Ujazdowskiego. - Myśmy się chyba urodzili, żeby przywrócić Huskowskiemu dobre imię - śmieje się Stopczyński. - Bo czy można inaczej podsumować ten splot przypadków? A więc najpierw pomysł, żeby uczniowie, jeśli chcą, poprawili sobie stopień na świadectwie, opisując jakąś rodzinną wojenną historię. Potem telefon od jednej z matek: mój znajomy w Warszawie otarł się o akcję "Kutschera". Może pan do niego pojedzie?

Janusz Hoch, dziś 82-letni: - Nagle zjawia się w moim mieszkaniu jakiś nauczyciel z Wybrzeża. Nic nie chce, tylko słucha. Znów wszystko stanęło przed oczami.

Czwarta fotografia. Janusz Hoch z bratem Leszkiem, po raz ostatni razem, eleganccy, w bryczesach, oficerkach, rozbawieni. Od pierwszego dnia wojny w konspiracji. W tle miasto, którego "powietrze naładowane jest żelazem", jak to określi jeden z hitlerowskich dygnitarzy. Miasto różowych plakatów z nazwiskami straconych w odwecie za zamachy na Niemców, łapanek i publicznych egzekucji - w jednej z nich ginie Leszek.

Gdy jesienią 1943 Berlin zarządza zaostrzenie represji wobec Polaków, do Warszawy zostaje oddelegowany na szefa policji i SS słynący z brutalności gen. Franz Kutschera. A gen. Emil Fieldorf "Nil", dowódca Kedywu, wydaje rozkaz jego likwidacji.

Hoch jest wtedy zatrudniony (obowiązuje nakaz pracy dla Polaków po 18. roku życia) w fabryce zbrojeniowej Bruhn Werke przy Belwederskiej 16. Z początkiem każdego miesiąca, jak wszyscy, idzie do niedalekiego urzędu przy Sułkowickiej podstemplować Werk-Ausweis. 1 lutego kończy nocną zmianę o siódmej, kilka minut po dziewiątej, już ze świeżą pieczątką na dokumencie czeka na tramwaj u zbiegu Alej Ujazdowskich z Belwederską. Naraz - huk. Czarna chmura spłoszonych gawronów. Chwila ciszy - i znów huk. - Pewnie szkopy ruiny burzą - wnioskuje Janusz, bo oni bali się zasadzek w wypalonych domach. Nadjeżdża tramwaj. W drugim wagonie ani żywej duszy, w pierwszym tylko kobieta w przedziale dla Niemców: szary kostium, kapelusik ? la Sherlock Holmes, przez ramię przerzucony aparat Leica. Tramwaj sunie wzdłuż Łazienek, nie dojeżdża do następnego przystanku, zatrzymuje się na wysokości Agrykoli. Kobieta wysiada, za nią zdezorientowany Hoch: - Dech mi zaparło. Nigdy wcześniej ani później czegoś podobnego w Warszawie nie widziałem.

Pobliską ulicą Szucha na łeb na szyję biegną hitlerowcy. Z okien policyjnych siedzib śmigają salwy karabinów, celują w kogoś czy na postrach, Hoch nie wie. - Co robić? - myśli w popłochu. A ulicą mkną wyjące sanitarki i żołnierskie budy. Piekło. Raptem przyciąga go wzrok tej kobiety, jakby mówiła: "Chodź za mną" (czy naprawdę - do dziś nie jest pewien), więc idzie, a ona w tłumie toruje mu drogę, przepraszając po niemiecku. Tak docierają na wysokość ulicy Szopena. Hoch skręca w nią, jest pusta; tylko z bramy wypalonej kamienicy pod dwójką wynoszą dwa przykryte białymi prześcieradłami trupy, a obok stoi sanitarka. Kobieta gdzieś się rozpłynęła. Hoch rusza dalej, przy Dolince Szwajcarskiej słyszy rajcujące dozorczynie: "Pani, co tu się działo! Maleńki samochodzik zajechał drogę drugiemu, a dwóch chłopaków wyskoczyło, bomby rzuciło, potem jak nie zaczęli strzelać z kulomiotów!".

Dłużej nie słucha, chce jak najszybciej dotrzeć do domu. Jeszcze nie ma pojęcia, że jest prawdopodobnie jedynym Polakiem, który zarejestrował obraz paniki w samym sercu dzielnicy niemieckiej, kilkanaście minut po najbardziej spektakularnej akcji polskiego podziemia.

Raport

Opowieść Hocha nie daje nauczycielowi spokoju. Dotąd o zamachu na Kutscherę wiedział tyle, co z filmu Passendorfera: grający "Alego" Łomnicki szarpie się z teczką.

Scena w samochodzie w drodze powrotnej z akcji: Łomnicki oddaje teczkę łączniczce. "Nie chciała się otworzyć - tłumaczy. - Zamek się zaciął". Ona otwiera ją jednym ruchem. Jej spojrzenie. On: "Co, nie wierzycie mi?". Tyle.

Stopczyński: - Pomyślałem: ciekawe, czy wiadomo coś więcej.

Zaczyna buszować w internecie, ale to, co znajduje, nie odbiega od wizji reżysera. W literaturze przedmiotu obowiązuje wersja z monografii Piotra Stachiewicza "Parasol", oparta na relacjach konspiratorów, m.in. Elżbiety Dziembowskiej "Dewajtis", łączniczki, i Zdzisława Poradzkiego "Kruszynki", przekazanych w latach 40. i 50. I kiedy wydaje się, że już nic nowego nie może się zdarzyć, do gry znów wkracza przypadek.

- Któregoś wieczoru - wspomina polonista - natykam się w sieci na tekst pod tytułem "Raport Alego". Oczy przecieram: on już 16 lat sobie wisi!

Opublikował go w niskonakładowym "Wojskowym Przeglądzie Historycznym" historyk Henryk Piskunowicz, a wyszperali i zamieścili w internecie jacyś młodzi pasjonaci historii.

Dr Piskunowicz: - W latach 80. pisałem doktorat na temat Kierownictwa Dywersji AK i poszukiwałem materiałów źródłowych. Po wojnie wszystkie dokumenty związane z Kedywem trzymała w garści bezpieka, były rozproszone w kilku miejscach i nieopracowane. Miałem szczęście, bo przypadkowo trafiłem na zbiór z raportem w Centralnym Archiwum KC.

"Raport Alego", pisany w trzeciej osobie, robi na nim piorunujące wrażenie - jest profesjonalny, wskazuje na świetne przygotowanie akcji - lecz nie jest głównym przedmiotem jego pracy, poświęca mu więc tylko krótki opis, wzmiankując, że prostuje on "krzywdzącą opinię niektórych historyków sformułowaną pod adresem jego [Alego] postawy".

- Przeczytałem ten "Raport" - mówi Stopczyński - i porównałem z tym, co u Stachiewicza. Na kartce papieru wypisałem różnice. Wniosek był oczywisty: mamy do czynienia z dwiema wersjami wydarzeń. Wspólny jest tylko początek.

1 lutego 1944. 8.35. Rozdział broni na melinie. Dla "Alego", zastępcy dowódcy, brakuje pistoletu maszynowego Sten, który, zgodnie z planem, miał ze sobą zabrać. Według Stachiewicza Huskowski otrzymuje tylko teczkę pełną granatów. "Raport" prostuje: oprócz teczki z pięcioma filipinkami [rodzaj granatu] "Ali" dostaje też dwie parabelki.

Godzina 8.55. Zajęcie stanowisk. Kutschera, jak co dzień, wsiada do samochodu przed swoim apartamentem w alei Róż 2. Ma do pokonania zaledwie 140 metrów - pod Aleje Ujazdowskie 23, gdzie mieści się jego biuro.

Godzina 9.07. Łączniczka "Kama" daje sygnał do akcji. "Lot" poprawia kapelusz i rusza chodnikiem na wprost zbliżającego się auta generała. "Miś", kierowca, skręca w Aleje, zajeżdża mu drogę. "Kruszynka" z "Lotem" otwierają ogień ze stenów: pierwszy celuje w Kutscherę, drugi zabija jego szofera. "Juno" rozprawia się z wartownikiem, ostrzeliwuje siedzibę komendantury, rzuca do bramy filipinkę. "Kruszynka" z "Misiem" dobijają generała, wyciągają go na jezdnię, zabierają dokumenty. "Cichy" i "Olbrzymek" strzelają po obydwu stronach ulicy. "Ali" mija ich, podbiega do budki wartowniczej, szarpie się z teczką.

Stachiewicz: "Szamotał się z zamkiem (…) Świstały kule, narastał huk (…). Coraz bardziej się denerwował i nie mogąc otworzyć teczki załamany ruszył w kierunku samochodów przeznaczonych do odskoku. Dla niego był to koniec akcji i początek osobistej tragedii". Znaczy - czmychnął.

Z "Raportu Alego": "Ponieważ nie udało mu się otworzyć zaciętych zamków teczki, dobywa parabellum i ostrzeliwuje okna budynku nr 23, następnie oddaje dwa strzały do żandarma, który strzela z broni krótkiej po drugiej stronie Alej". Znaczy - został.

Prawie osiem i pół minuty po dziewiątej. Nieobecny już zdaniem Stachiewicza "Ali" relacjonuje z detalami dalszy ciąg trwającej jedynie minutę i czterdzieści sekund akcji, która przenosi się pod bramę wypalonego domu przy Szopena 2 (tę samą, którą za chwilkę będzie mijał Janusz Hoch).

Wymiana ognia z wychodzącymi z niej żandarmami. Ranny "Lot" daje sygnał do odwrotu, oddala się szybko, za nim "Juno" i "Ali", ale ten nawołuje pozostałych. Wraca na róg Ujazdowskich i Szopena, i widząc, że nadbiegają "Kruszynka" z "Misiem", osłania ich, ostrzeliwuje żandarma, który skrada się z bronią do samochodu zamachowców.

- Rany boskie - łapie się za głowę Stopczyński nad swoją kartką. - Jeśli to prawda, to nie żaden tchórz, nie dezerter, tylko bohater.

Śledztwo

- Jakoś pod koniec 2007 r. - przypomina sobie Julka Niemierko - pan Waldek na lekcji powiada: słuchajcie, jest zagadka do rozwikłania. I pokazuje wydruk "Raportu". Pyta: wchodzicie w to? No i myśmy się zgłosili.

Najpierw pukają do Archiwum Akt Nowych, żeby potwierdziło, że taki dokument jest w zbiorach, bo w internecie można przecież umieścić każdą bzdurę. Dostają odpowiedź: jest. Rozsyłają maile do historyków z wieścią o odkryciu. Odpowiada dr Marszalec: - To ma sens.

Odnajdują we Wrocławiu rodzinę Huskowskiego; Tadeusz już nie żyje, bratanek dowiaduje się o "Raporcie" od nich. Tymczasem w środowisku kombatanckim rozchodzi się pogłoska, że "Raport Alego" to ubecka fałszywka, spreparowana po to, żeby je skłócić. Jak udowodnić, że to autentyk?

- Ślęczeliśmy godzinami ze wzrokiem wbitym w trzy kartki i trzy szkice dokumentu, oglądając każdy jego milimetr - opowiada Jakub Ławecki, licealista. - Aż ktoś zapytał: co to jest?

Chodziło o ledwie widoczny, odręczny napis "Przemysł.", pojawiający się w rogu każdej strony. Tak go to zaciekawia, że postanawia przekopać indeks nazwisk u Stachiewicza.

"Przemysł." okazuje się skróconym pseudonimem "Przemysławy" - Zofii Maternowskiej, która zajmowała wysokie stanowisko w Kedywie, a po wojnie przechowywała jego archiwum. Bojąc się aresztowania, przekazała je innemu żołnierzowi AK, Zygmuntowi Ziemięckiemu, każdą kartkę sygnując, by - gdy dokumentacja trafi na Zachód - wiedzieli, że prawdziwa. Ziemięcki wpadł podczas próby opuszczenia kraju, a bezpieka wykorzystała znalezione z nim materiały w procesie przeciwko gen. Fieldorfowi.

Potwierdzenie autentyczności "Raportu" dodaje im skrzydeł: - Nawet Stachiewicz uznawał za wiarygodne tylko to, co oznakowane było przez Maternowską - cieszy się Kuba. - Gdyby żył, musiałby potraktować dokument serio.

Teraz ich śledztwo nabiera rozpędu: jeden z uczniów zakłada stronę internetową, na której zamieszczają swoje ustalenia. Inny wydębia z warszawskiego archiwum przedwojenne fotografie kamienic i ulic, wokół których rozegrała się akcja.

Cała grupa bierze udział w rekonstrukcji zamachu - sprowadzają do Gdańska (którego fragment udaje Warszawę) ekipę filmową, wyciągają ze strychów i babcinych kufrów rekwizyty. Wreszcie jadą do Hocha i nagrywają jego opowieść. Na piątej fotografii kilkunastu małolatów z uśmiechniętym staruszkiem w środku, dziewczyny w czerwonych swetrach. W tle Muzeum Powstania Warszawskiego.

- Huskowski nas wciągnął - przyznaje Julka Niemierko. Gdy przerabiali "Kamienie na szaniec", mówili: fajna historia, ale nudna, jej bohaterowie są jak odlew z brązu - bez skazy. Teraz powiadają: "Ali" to pechowy chłopak. W tym pechu - bliższy. Gdyby sfotografować jego los - wyszłoby zdjęcie ze skazą. - I właśnie ta skaza pociąga najbardziej - przekonuje Julka.

Pytania

A może próbował się wybielić w oczach potomnych i zwyczajnie konfabulował? Tylko że w dostępnej dziś bibliografii nie sposób doszukać się choćby słowa podważającego prawość jego charakteru. Teresa Bagińska: "Ali w stosunku do kolegów z oddziału był bardzo koleżeński, mimo że z wieloma nie zgadzał się w poglądach na życie (…) aż do przesady uczciwy w stosunku do ludzi, z którymi wiązała się przyjaźń (…) był naprawdę kryształowym charakterem". Aleksander Kamiński: "To o nim zostanie kiedyś napisane: jeden z najczystszych, najwrażliwszych, najbardziej uczuciowych".

- Taki człowiek miałby porzucić rannych towarzyszy? - pytają w Gdańsku.

Nie ma wątpliwości, że po akcji przeżywał traumę, bo choć innym też przytrafiało się zacięcie pistoletu czy teczki (jak Janowi Zapadce "Mirskiemu" w akcji "Rodewald"), to tam obywało się bez ofiar. Tu zginęło 4 ludzi. Huskowski musiał się zadręczać: "Gdybym rzucił te granaty, może by żyli". Wyobrażenie jego udręki daje fragment z zapisków brata: "Po zamachu na Kutscherę był przez dłuższy czas wyprowadzony z równowagi".

Nie ma też wątpliwości, że dezercja z miejsca, gdzie są ranni, była w AK karana śmiercią, a "Pług" dzień po zamachu meldował "Nilowi": "Zespół wykonujący akcję zasługuje na najwyższe uznanie".

Zresztą czy tchórzowi powierzono by kolejne odpowiedzialne zadanie? W kwietniu 1944 r. Huskowski kończy szkołę podchorążych, w czerwcu otrzymuje srebrny krzyż zasługi i zostaje wyznaczony na zastępcę dowódcy największej akcji w dziejach Kedywu: zlikwidowania Wilhelma Koppego, Wyższego Dowódcy SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie, kata Krakowa. Przed wyjazdem tam, jak odnotowuje Tadeusz, "Stach jest jeszcze bardziej serdeczny niż zwykle". Jakby się żegnał, przeczuwał. Koppe zamach przeżywa, Huskowski ginie 11 lipca w wieku 22 lat.

Ale odpowiedzi na jedne pytania rodzą następne. Dlaczego żaden z uczestników wydarzeń z 1 lutego nie potwierdził wersji Huskowskiego? Obracamy się w kręgu hipotez. Może prawdziwa jest taka: ranni niewiele widzieli. Świadectwo prawdzie w zasadzie mógł dać tylko "Kruszynka", typ macho, świetny żołnierz. Bagińska pisze, że oni z "Alim" bardzo się różnili. Może miał powód, by tej prawdy zaniechać? Choć, jak "Ali" zginął, po nim płakał.

- Utrwaleniu obrazu miękkiego Stacha mogła też sprzyjać nieudana akcja w Krakowie - uważa dr Piskunowicz. - Porażki często przesłaniają osiągnięcia.

Najbardziej frapujące wydaje się jednak pytanie, czemu przez tyle lat dokumentem "Alego" nie zainteresowali się historycy? - Bo to zaledwie okruch historii, z punktu widzenia wielu niewarty zachodu - domyśla się dr Marszalec, ale z taką postawą mu nie po drodze: ­- Historia jest przecież utkana z losów pojedynczych ludzi.

Nie bez wpływu na niechęć historyków do grzebania w tamtym okresie ma fakt, że bezcenne dokumenty dotyczące Kedywu nadal są rozrzucone po kilku instytucjach, ich część nie doczekała się archiwalnego opisu, a dotarcie do nich wymaga trudu.

Licealiści z Gdańska i ich nauczyciel starają się o fundusze na film dokumentalny o "Alim". Kiedy znajomi Stopczyńskiego mówią: "Stary, odpuść", odpowiada: "A jak bym wyglądał przed dzieciakami?". Jego uczniowie pękali z dumy, gdy na ich stronę internetową trafili muzycy z zespołu Lao Che, tego od płyty "Powstanie Warszawskie", i zaprosili na swój koncert. Dzieci miały w oczach ognie. W tle tańczyła historia.

Korzystałam m.in. z opracowania uczniów Gdańskiego Gimnazjum Autonomicznego pt. "Nowe fakty w sprawie likwidacji Franza Kutschery" pod redakcją Waldemara Stopczyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2009