Co się stało w roku 1918?

Było to najbardziej udane ze wszystkich polskich powstań niepodległościowych. A jednak wydarzeń, które zaczęły się jesienią 1918 r., potomni nie nazwali powstaniem. Dlaczego?

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Rząd polski zaprzysiężony 18 listopada 1918 r. z Jędrzejem Moraczewskim jako premierem. W środku Piłsudski, obok po lewej Moraczewski. / Fot. Domena publiczna
Rząd polski zaprzysiężony 18 listopada 1918 r. z Jędrzejem Moraczewskim jako premierem. W środku Piłsudski, obok po lewej Moraczewski. / Fot. Domena publiczna

Właściwie nie bardzo wiemy, co się stało w listopadzie 1918 r. To znaczy – wiemy, ale nie umiemy tego nazwać. Polska odzyskała niepodległość, to oczywiste. Ale właściwie kiedy? Które wydarzenie było na tyle decydujące, że zasługiwało na rangę symbolu? Zawieszenie broni na froncie zachodnim I wojny światowej? A może raczej powrót Józefa Piłsudskiego z pruskiej niewoli? Notyfikowanie przezeń wspólnocie międzynarodowej odrodzenia Rzeczypospolitej? Powstanie jej pierwszego rządu?

Rozbrojenie niemieckiego garnizonu Warszawy? A może – horrible dictu – ogłoszenie przez Radę Regencyjną niepodległości Królestwa Polskiego? Odpowiednio byłyby to: 11 listopada, 10 listopada, 16 listopada, 7 listopada, 12 lub 13 listopada, wreszcie 7 października 1918 r.

I jak to się stało? Dzięki jakim działaniom? Przywykliśmy mówić o „rozbrajaniu Niemców”, „przejmowaniu władzy” etc. – tak jakby był to proces pokojowy. Tymczasem było to starcie. Fakt, że wtedy – w listopadzie 1918 r. – mało krwawe i rozstrzygnięte porozumieniem Piłsudskiego z dowództwem zrewoltowanego niemieckiego garnizonu w Warszawie. Jednak podczas listopadowej akcji Polskiej Organizacji Wojskowej w Królestwie Polskim zginęło co najmniej kilkudziesięciu Polaków; liczby zabitych Niemców nie znamy.

I przecież mogło być zupełnie inaczej. Jak osłabione by nie były wojska niemieckie, były one dość liczne i wystarczająco silne, by zgnieść polską akcję powstańczą, a później, w 1919 r., dosłownie zadeptać rodzące się państwo polskie. To, że udało się bardzo małym kosztem usunąć oddziały niemieckie z Królestwa, a potem nie dopuścić do tego, by frontowe jednostki tej armii z Białorusi i Ukrainy wracały do siebie przez Warszawę i Poznań, było decydującym sukcesem. Wynegocjowanym, zgoda. Ale nie bez wsparcia akcji zbrojnej, argumentu siły.

Co się stało w roku 1918?

Dlaczego nie nazywamy tej akcji właściwym terminem: powstanie? Dlaczego nie mówimy o wcześniejszym o 10 dni powstaniu we Lwowie, a tytuł ten rezerwujemy dla walki Wielkopolan, rozpoczętej pod koniec grudnia 1918 r., która przecież nie zostałaby przez nich podjęta, gdyby nad Wisłą nie było już Rzeczypospolitej, a na wschodniej granicy Wielkopolski nie stał żołnierz polski? Tak, tytuł – bo „powstanie” to w naszej tradycji określenie zaszczytne.

A przecież w 1918 r. było to właśnie powstanie: zbrojne wystąpienie mające na celu przejęcie władzy, stawiające sobie cele narodowo-wyzwoleńcze i/lub rewolucyjne. Tym różniące się od zamachu stanu, że podejmowane przez siły spoza dotychczasowych struktur władzy.

Walki o Lwów zyskały w naszej tradycji miano „obrony”, choć to Polacy byli stroną atakującą, odpowiadającą na przejęcie władzy we wschodnich powiatach Galicji przez Ukraińców. Prawda, we Lwowie już po kilku dniach powstał pat, a Polacy zostali zmuszeni do walk obronnych. Ale czy nie tak samo było z Powstaniem Wielkopolskim, a potem – Powstaniem Warszawskim? Najpierw powstańczy zryw, a potem mozolna walka o utrzymanie jego owoców. Wojna polsko-rosyjska w 1831 r., będąca kontynuacją Powstania Listopadowego, też miała charakter obronny, jej celem było utrzymanie wywalczonego w pierwszych dniach status quo.

Tymczasem, unikając terminu „powstanie” wobec wydarzeń, które zaczęły się w październiku-listopadzie 1918 r., tracimy z oczu całość. Czymś osobnym stają się wtedy działania lubelskich socjalistów, listopadowa akcja Polskiej Organizacji Wojskowej, walka o Lwów i Przemyśl, wyzwolenie Wielkopolski, później walka dyplomatyczna oraz zbrojna o granice, aż do roku 1921. W ten sposób mamy dziś obraz, w którym „ni z tego, ni z owego była Polska na jedenastego” (nieco trawestuję ironiczny bon mot Piłsudskiego).

A to przecież nieprawda. Wydarzenia te stanowiły całość. I nic nie stało się ot tak, nic nie przyszło samo z siebie. A początki odradzającej się Rzeczypospolitej miały jak najbardziej powstańczy charakter.

Walka ta zaczęła się w sierpniu 1914 r. – nieudaną próbą powstańczą piłsudczyków w Królestwie, w zaborze rosyjskim. Legioniści śpiewali wówczas: „A gdy się zwycięsko zakończy powstanie / To pierwsza kadrowa gwardyją zostanie”.
Nic z tego nie wyszło – oprócz Legionów. Kadry sprawdzonej, zahartowanej także w porażce. Gotowej walczyć w polu i w konspiracji, czekać na właściwy moment. Wyprawa kielecka w sierpniu 1914 r. była wstępem do wyzwolenia Polski cztery lata później.

Nie wiemy, czy Piłsudski zdawał sobie sprawę z tego, że w 1914 r. nie da się wywołać powstania (ja sądzę, że nie miał takich złudzeń). Ale wiemy, pod jak wielkim wpływem powstańczych tradycji lat 1863-64 pozostawał, jak bardzo chciał poprowadzić lud do nowej, tym razem zwycięskiej walki. I jak głęboko rozumiał, że oprócz słów potrzebne są czyny, że nie da się zbudować państwa „za jeden grosz i jedną kroplę krwi”. I że trzeba zacząć, trzeba działać, bo nawet taktyczna porażka przybliża do zwycięstwa pewniej niż bezczynność.

Piłsudski nie był sam, to oczywiste. Gdyby tylko on (jego obóz polityczny) walczył o niepodległość, nie udałoby się jej zbudować. Ale to romantyczni socjaliści (a także ich bardziej zachowawczo nastawieni towarzysze broni z II Brygady Legionów Józefa Hallera) podjęli walkę zbrojną, zanim przebieg wojny uprzytomnił wszystkim, że jest szansa, i to wcale realna. Zanim w listopadzie 1916 r. niemiecki i austriacki zaborca poczuł się zmuszony do przywrócenia „sprawy polskiej” na wokandę polityczną, zanim demokratyczna rewolucja rosyjska z lutego 1917 r. postawiła na porządku dziennym prawa narodów Imperium, a prezydent USA dał się przekonać, że państwo polskie w Europie jest potrzebne.

Zasługi Romana Dmowskiego dla ugruntowania odrodzonej Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej, dla uznania jej przez aliantów zachodnich i dla wytyczenia jej granic są niepodważalne. Ale nie miałby on wiele do powiedzenia, gdyby nad Wisłą, a potem też Wartą, Dniestrem i Niemnem nie było realnego państwa: z rządem i wojskiem, kontrolującego określone terytorium. Ukraińcy i Białorusini też mieli w Paryżu niezłych negocjatorów – ale za nimi nie stała siła, fakt dokonany (zachodni Ukraińcy stworzyli wprawdzie całkiem sprawne państwo, ale uległo ono w starciu z Polską już po pół roku).

Gdyby nie zrzucenie jarzma niemieckiej okupacji jesienią 1918 r., wcześniejsze pokojowe przejęcie władzy przez autonomiczne (polskie) władze austriackiej Galicji i powstanie lwowskie przeciw także tworzącemu się państwu ukraińskiemu, a później wyzwolenie się Wielkopolski – gdyby nie to wszystko, nie byłoby II Rzeczypospolitej w znanym nam kształcie.

A może nie byłoby jej wcale, bo można wątpić, czy bez zwycięskiego Czynu Listopadowego (pożyczam to określenie od braci Ukraińców, bo jakoś trudno mówić o Drugim Powstaniu Listopadowym), a także bez wcześniejszego Czynu Legionowego udałoby się tak szybko stworzyć armię, opierając się wyłącznie na kadrach armii zaborczych i ochotnikach amerykańskich (armia Hallera we Francji). I to stworzyć armię, która już po półtora roku zdolna była odeprzeć bolszewicką inwazję.

„Cud” przeciw „powstaniu”

Dlaczego więc nie mówimy o tych wydarzeniach jako o powstaniu? Czy nie z tego samego powodu, dla którego jako datę odrodzenia Niepodległej przyjmujemy tę chyba najmniej oczywistą, za to pokrywającą się z rocznicą zawieszenia broni w Compiègne; datę zatwierdzoną przez Sejm jako święto narodowe dopiero w 1937 r.; datę, która pogrąża nas w konflikt pamięci z Europą Zachodnią, dla której 11 listopada to rocznica o charakterze żałobnym? I czy nie z tego samego powodu, dla którego tak niewiele mówi się o POW-ie i roli lewicy niepodległościowej w ówczesnych wydarzeniach?

Tamte lata walki o niepodległość i granice były rzadkim w naszych dziejach czasem świętej zgody narodowej. Dmowski potrafił podjąć decyzję o pozostaniu w Paryżu, Piłsudski – postawić w styczniu 1919 r. na czele rządu prawicowca Paderewskiego. Dzięki tym trudnym decyzjom uniknęliśmy wojny domowej, która musiałaby się skończyć tak samo, jak skończyła się dla Ukrainy: katastrofą (Ukraińcy naddnieprzańscy pozwolili sobie na taką wojnę przed odparciem agresji zewnętrznej – i na niepodległość musieli czekać jeszcze 70 lat).

Ale ta święta zgoda była jedynie rozejmem. Zbyt wielkie były przeciwieństwa między socjalistami a narodowcami, zbyt świeża pamięć roku 1905: trochę rewolucji społecznej, trochę powstania niepodległościowego (skazanego na porażkę, ale wznawiającego tradycję), a trochę – wojny domowej. Bo socjaliści strzelali wówczas nie tylko do Rosjan; zwłaszcza w Łodzi doszło do starć bojówek socjalistycznych i narodowych, po obu stronach padli zabici. Tego się łatwo nie zapomina. Nie po kilkunastu latach.

Póki trwała wojna, Dmowski i Piłsudski potrafili działać zgodnie, ramię w ramię, choć na różnych odcinkach i w różnych miejscach, a pułki wielkopolskie świetnie biły się także o wschodnie granice. Ale już w toku rokowań pokojowych z Rosją Sowiecką rząd (a rządzili narodowcy i konserwatyści) działał tak, aby nie tylko udaremnić koncepcje polityczne Naczelnego Wodza, ale też aby go osobiście upokorzyć. Potem było zabójstwo prezydenta Narutowicza – kilka dni, podczas których Polska stanęła na skraju wojny domowej. Później zamach majowy, o którym też można mówić w kategoriach wojny; krótkiej, ale krwawej. A po maju 1926 r. mieliśmy w gruncie rzeczy stan „utajonej wojny domowej”, której nie przerwała nawet klęska roku 1939.

Obóz narodowy i jego sojusznicy nie mogli odebrać piłsudczykom oczywistych zasług wojskowych. Postanowili więc wziąć je w nawias. Tak pojawiło się przypisywanie zwycięstwa Weygandowi czy Rozwadowskiemu, choć – w niczym nie ujmując im zasług – to Wódz Naczelny wybiera ten lub inny wariant, on ponosi odpowiedzialność, więc też jemu przypada zasługa (lub hańba). Taka jest rola głównodowodzącego – inna od roli szefa sztabu czy zagranicznego doradcy.

Równolegle pojawiła się koncepcja „cudu nad Wisłą”, w której nie było miejsca na odwagę czynu: od Wodza Naczelnego, który podjął śmiałą do szaleństwa decyzję, po szeregowego żołnierza, który w rozpadających się butach (a nieraz boso) maszerował i strzelał, maszerował i znów maszerował (to szybkość naszej piechoty zdecydowała o sukcesie manewru znad Wieprza w sierpniu 1920 r., a potem podczas bitwy niemeńskiej, ostatecznej rozprawy tamtej wojny).

Ale nie. Miał być cud – i Francuzi.

Przy takim podejściu nie było miejsca na uznanie Czynu Listopadowego za powstanie: to słowo zbyt pozytywnie kojarzyło się większości Polaków, za bardzo dowartościowywałoby więc tradycję piłsudczykowską. A obóz niepodległościowy po zamachu majowym stopniowo tracił rząd dusz, jeśli kiedykolwiek go sprawował. Chyba zresztą piłsudczycy nie dostrzegli szansy, jaką mogło być dla nich „ustanowienie” nowego powstania narodowego. Zabrakło też wielkiego pióra: pisarza, który podniósłby te wydarzenia do rangi mitu. Zatem do tradycji weszły jedynie powstania „cząstkowe”: Powstanie Wielkopolskie, a po nim trzy Powstania Śląskie, bliskie antyniemieckiej retoryce obozu narodowego (i antyniemieckiemu nastawieniu większości społeczeństwa).

Organicznicy przeciw insurgentom

W XIX-wiecznej myśli polskiej rywalizowały dwa podejścia: insurekcyjne i organicznikowskie (antyinsurekcyjne), nie przypadkiem zwane inaczej aktywistycznym i pasywistycznym. Mickiewicz i Sienkiewicz przeciw Prusowi. Na początku XX w. wyraźnie przeważało to drugie – czy to w wersji ugodowej (konserwatyści i narodowcy), czy rewolucyjnej (socjaldemokraci, późniejsi komuniści). Jedni i drudzy widzieli przyszłość sprawy polskiej (bo nie Polski) w przemianach w jej otoczeniu zewnętrznym: w ewolucji państw zaborczych (tu wzorcem zdawała się być autonomia Galicji) albo w rewolucji socjalnej, która miała w ogóle unieważnić kwestię narodową. Jedni i drudzy, acz z różnych powodów, piętnowali polską niezdolność do realistycznej oceny sytuacji, awanturnictwo polityczne etc.

A gdy Niepodległa stała się faktem, jedni i drudzy byli zainteresowani pomniejszeniem udziału w tym dziele swych przeciwników. Bo niepodległościowa lewica była wrogiem zarówno dla narodowców, jak też dla (już) bolszewików. Trzeba było więc minimalizować – nie samo znaczenie odzyskania niepodległości (tego zrobić się nie dało), lecz samodzielną rolę Polaków w tym dziele. A więc – nie powstanie, ale „przejęcie władzy”, nie Warszawa i Lwów, ale Compiègne i Wersal. Nie Czyn, a Cud.
Taka interpretacja odpowiadała też zwycięskim po 1944 r. komunistom, choć akcentowali oni raczej dekret Lenina niż deklarację Wilsona i starali się przekonać Polaków, że niepodległość była możliwa dzięki rewolucji bolszewickiej. Nowa władza komunistyczna, przywiązująca niespotykaną wcześniej wagę do panowania symbolicznego, marginalizowała tradycję niepodległościową i powstańczą jako antyrosyjską i antykomunistyczną, w zamian umacniając i tak silną po 1945 r. wrogość do Niemiec i Niemców. Tego, że Listopad 1918 r. był powstaniem antyniemieckim (wojska rosyjskie stały setki kilometrów od granic Polski), chyba nie dostrzegała.

W dodatku po II wojnie światowej powstaniem par excellence stało się Powstanie Warszawskie, doświadczenie, z którym niewiele w dziejach narodu dawało się porównać. Także doświadczenia II wojny światowej zatarły w pamięci narodu wydarzenia sprzed 20 lat. Jak można było wobec tego wszystkiego mówić o tamtych, niemal bezkrwawych wydarzeniach jako o powstaniu?

W ten sposób laur „jedynego zwycięskiego polskiego powstania” dostał się Wielkopolanom, tytuł „powstańców” jeszcze Ślązakom. A powstańcy ze Lwowa stali się „Orlętami”, zaś peowiacy znikli z pamięci narodu. ©

Autor jest historykiem i politologiem, pracuje w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia. Autor publikacji nt. I wojny światowej i książek „Historia Ukrainy XX w.” oraz „Trud niepodległości. Ukraina na przełomie tysiącleci”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2016

W druku ukazał się pod tytułem: Bo nie z tego, nie z owego

Artykuł pochodzi z dodatku „Świętowanie Niepodległości