Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Diecezja biskupa Jana, powiększona w stosunku do dawnej o Krym i Zagłębie Donieckie, obejmowała 277,7 tys. kilometrów kwadratowych, czyli niemal tyle, co Polska. Dlaczego właśnie on został biskupem? W 1990 r. abp Francesco Colasuono objechał Ukrainę, poznał pracujących tam kapłanów i przedstawił Papieżowi kandydatów na biskupów reaktywowanych diecezji. Ks. Olszański miał wtedy 71 lat i cieszył się niekwestionowanym autorytetem wśród księży i wiernych.
W tym okresie ostrożnie ujawnili się działający w podziemiu marianie. Skąd się tam wzięli, jak powstali - to całkiem inna historia. Wstąpienie młodego Jana do zakonu odbyło się w tak wielkiej tajemnicy, że gdy kiedyś prosiłem go, by podał datę swych pierwszych ślubów zakonnych i wieczystych, nie mógł jej sobie przypomnieć. Prosiłem, by podał datę choćby w przybliżeniu. Biskup się oburzył: „Jakże tak w przybliżeniu, to poważna sprawa!”. Gdy marianie wyszli z podziemia, generał mianował ks. Olszańskiego ich przełożonym. Nie na długo, bo zaraz nadeszła nominacja biskupia.
Pamiętam go dokładnie: niewielkiego wzrostu, barczysty, duża głowa, lekko przechylona na bok, srebrzyste włosy ostrzyżone na jeża, sutanna, krzyż biskupi, piuska. Oczy uważne, ale gotowe do uśmiechu. Najmniejszej pompatyczności, majestatu urzędu. Bywało, że musiałem się z nim spierać. Wydał np. zarządzenie, że zakonom nie wolno przyjmować kandydatów - ale mają odsyłać ich do diecezji. Tłumaczę, że tak nie można, że trzeba szanować specyfikę powołań. On na to w śmiech: „Ciekawe, że tam, gdzie pracują franciszkanie, Pan Bóg powołuje do franciszkanów, gdzie marianie - do marianów. Ja potrzebuję księży dla diecezji, a zakonnicy wywożą alumnów z Ukrainy”. Mówię: „Tu nie mamy możliwości porządnego kształcenia, domów formacji, wychowawców. Oni przecież wrócą”. Nie dowierzał, ale odwołał zarządzenie. Gdy zaczęli wracać jako księża, nieco się uspokoił.
Zaraz zorganizował seminarium, jako pierwszy w odtworzonych łacińskich diecezjach Ukrainy. Uparcie walczył o odzyskanie budynku seminarium w Kamieńcu - bezskutecznie. Ilu wiernych liczy jego diecezja - nie wiadomo, bo biskup nie miał zamiaru ich liczyć. Wiedział, że wielu katolików nie chodzi do kościoła, że sieć parafialna jest zbyt wątła, odległości za duże i nie minął jeszcze dawny strach: „Dziś wolno być wierzącym, ale kto wie, co będzie jutro?”.
Znał doskonale tych ludzi. Całe lata, jako jedyny ksiądz, obsługiwał teren większy niż polskie diecezje. Najcięższe było spowiadanie, czasem przez całą dobę. Chrzcił setki ludzi, błogosławił śluby, katechizował i jechał dalej. Odwiedzał skupiska Polaków, którzy od lat nie widzieli księdza. Wiedział, że może nadejść czas, gdy wierni pozostaną bez kapłana. Dlatego chciał, żeby wryli sobie w pamięć zasadniczy zrąb wiary. Opracował tekst, rodzaj modlitwy zawierającej podstawowe prawdy wiary i zasady życia. Gdyby zabrakło księdza, pozostałaby ta zmemoryzowana katecheza. Wszyscy umieli ją na pamięć, cały kościół odmawiał tekst przed komunią. Dziś zwyczaj zanika; księża z Polski uważają bowiem, że taka praktyka jest sprzeczna z kanonami odnowionej liturgii. Z tymi kanonami różnie zresztą bywało. Przykład: biskup udzielał święceń subdiakonatu, choć nie czyni się tego od Soboru Watykańskiego II. Dziwił się: „Jak to? Kiedyś były, a teraz nie ma?”.
Za Zbrucz pojechał z własnej woli. W 1944 r. bp Adolf Szelążek zwrócił się do lwowskich księży o pomoc na terenach diecezji kamieniecko-podolskiej i żytomierskiej, od dziesiątków lat pozbawionych kapłanów. Młody ksiądz Jan (drugi rok kapłaństwa) zgłosił się do tej pracy. Przyjechał do Gródka Podolskiego, zaraz wyrzuciły go stamtąd władze. Ale zawsze pozostawał w okolicy. W Chmielnicku, dawnym Płoskirowie, nieznani sprawcy napadli go i pobili. Ostatecznie osiadł we wsi Manikowice. Tam znalazł go papieski wysłannik.
Został biskupem, ale pozostał sobą. Pobożnym, dobrym księdzem, upartym i twardym, jeśli chodzi o sprawy Boże, a wyrozumiałym i dobrym dla ludzi. Zamieszkał w Kamieńcu w ceglanym baraku na zapleczu dawnej rezydencji biskupiej. Zagracony pokoik. W sąsiednich pomieszczeniach inni księża. Z okna pyszny widok na zachodni brzeg Smotrycza i ruiny kamienieckiej twierdzy. Parterowy domek kusił złodziei. W2001 r. napastnicy chcieli go zabić, ale mieszkający obok diakon usłyszał krzyk i przybiegł z pomocą.
Starym zwyczajem biskup Jan od świtu zasiadał w konfesjonale katedry. Także późno wieczorem zawsze można było go znaleźć w katedrze, gdzie długo pozostawał na modlitwie. Gdy przyjeżdżał na wizytacje do parafii (te odległości!), pierwsze kroki kierował do konfesjonału. Tam zawsze brakuje księży, więc spowiadał godzinami, potem celebrował. Jego kazania były długie, jakby w jednej nauce chciał zawrzeć całą podstawową katechezę. Homilie, które słyszałem, wygłaszał po polsku, choć doskonale mówił po ukraińsku. Był przekonany, że rzymscy katolicy znają polski. To irytowało niektórych księży-Ukraińców: „Racja, Polakom zawdzięczamy przetrwanie Kościoła i wiary, jednak młodsi nie rozumieją już po polsku”. Ale choć liturgia w jego diecezji była na ogół sprawowana po polsku, to przecież i po ukraińsku. Stopniowo opracowano ukraiński mszał, lekcjonarz.
Czytał „Tygodnik” uważnie i krytycznie. Na Boże Narodzenie 2002 przysłał do redakcji długi, odręczny list. Pochwalny i trochę krytyczny, ale nade wszystko serdeczny: „z całą szczerością błogosławię Wam, Wielce Szanownym Pracownikom i Waszym Rodzinom w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Niech to błogosławieństwo pozostanie na Was Mili Pracownicy i pozostanie na zawsze. Załączam wyrazy czci i szacunku, oraz ogarniam swoją miłością, swoim sercem i swoimi modlitwami”. I kończy: „Niech Pan będzie z Wami Wszystkimi. Kochający Was bp Jan Olszański”.