Biznesowy Hipokrates

Być może szlachetne obietnice łatwiej składa się w murach uczelni, niż realizuje w realnym świecie. Ale młode pokolenie absolwentów Harwardu próbuje coś zmienić w świecie po kryzysie.

30.06.2009

Czyta się kilka minut

Charles Ponzi, twórca jednej z pierwszych piramid finansowych, opuszcza więzienie w Chicago. 14 lutego 1934 r. /fot. Betmann/Corbis /
Charles Ponzi, twórca jednej z pierwszych piramid finansowych, opuszcza więzienie w Chicago. 14 lutego 1934 r. /fot. Betmann/Corbis /

Kiedy zaczynali studia, wydawało im się, że z chwilą gdy odbiorą dyplomy, świat stanie przed nimi otworem. Program MBA na Harwardzie ustawia człowieka na całe życie: absolwenci trzęsą największymi firmami, zajmują lukratywne posady na Wall Street. Ale w tym roku opuszczają mury uczelni z niepewnymi minami. Nie tylko dlatego, że życiorysy i podania o pracę rozsyłają, słuchając doniesień o rosnącym bezrobociu. Jeszcze bardziej musi ich chyba uwierać poczucie, że dyplomem ze szkoły biznesu nie bardzo można się dziś chwalić.

Znaleźli się na cenzurowanym - w jednym worku z prezesami zadłużonych banków, którzy wypłacają sobie wielomilionowe premie, i dyrektorami bankrutujących spółek, którzy po zapomogi z państwowej kasy przylatując do Waszyngtonu prywatnymi odrzutowcami. Wielu Amerykanom słowo "biznesmen" nie przywodzi dziś na myśl zaradnych przedsiębiorców. Zamiast tego kojarzy im się z oszustami siedzącymi w więzieniach: Jeffrey’em Skilingiem, absolwentem Harvardu i byłym prezesem firmy Enron, czy Bernie Madoffem, który jako założyciel inwestycyjnej piramidy zdefraudował miliardy dolarów i został właśnie skazany na 150 lat więzienia.

Bez sprzeczności

- Można inaczej - zapewnia z przekonaniem tegoroczny absolwent Peter Escher. Jest jednym z 450 studentów, którzy w przeddzień odebrania dyplomu MBA złożyli uroczystą przysięgę: w swojej pracy będą postępować z "najwyższą uczciwością", "służyć większemu dobru", "wystrzegać się decyzji i zachowań, służących realizacji wąskich ambicji, ale szkodliwych dla przedsiębiorstw i społeczeństwa".

Mają poczucie, że studia na Harwardzie to przywilej. "Otrzymaliśmy doskonałe wykształcenie, a to zobowiązuje. Mamy do spłacenia dług" - mówi Escher, który przed rozpoczęciem programu MBA pracował przez rok jako wolontariusz w Afryce. Mówiąc o spłacaniu długów, nie ma bynajmniej na myśli kredytu zaciągniętego na studia, który w przypadku niektórych może przekraczać nawet 100 tys. dolarów. Chodzi mu o odpowiedzialność, jaką on i jego koledzy ponoszą przed tymi, którzy nie mieli w życiu takich jak oni możliwości. Pracując dla niewielkiej organizacji non-profit, która pomagała osieroconym dzieciom w Kenii - Escher zajmował się m.in pozyskiwaniem funduszy na ich edukację - zrozumiał, jak pożyteczne może być "biznesowe zaplecze" w rozwiązywaniu najrozmaitszych problemów. - Studia w szkole biznesu pozwalają na zdobycie pewnych umiejętności - mówi. - Uczą pewnego patrzenia na świat, organizowania pracy ludzi, którym przyświeca wspólny cel. Ale jest to tylko narzędzie. Tak naprawdę krytyczna jest pasja, chęć zmieniania świata na lepsze.

Zmienianie świata na lepsze? Służba społeczeństwu? Większe dobro? A co z interesem udziałowców? Czyż przez lata w szkołach biznesu nie pouczano przyszłych prezesów, że liczy się jedno: maksymalne zyski? - Świat bardzo się zmienił - bez wahania zapewnia mnie kolejny sygnatariusz przysięgi, Mohit Ba­thija. Dodaje, że obecny kryzys obnażył słabości i niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą ślepa wiara w wolnorynkowe mechanizmy. - To ważna lekcja, chcemy się uczyć na błędach.

Escher zauważa, że w dłuższej perspektywie między interesem akcjonariuszy a "większym dobrem" nie powinno być sprzeczności. - Takie podejście jest tylko wynikiem bardzo wąskiego, krótkoterminowego myślenia. To właśnie ta krótkoterminowość doprowadziła do obecnego kryzysu. Chcemy to zmieniać.

W kryzysie zaufania

Max Anderson, pomysłodawca i główny organizator całego przedsięwzięcia, który wkrótce rozpocznie pracę w firmie kapitałowej ­Bridgewater Associates, twierdzi, że nie chodzi bynajmniej o rezygnację z robienia pieniędzy. "Oczywiście, że troszczymy się o własny zysk. Ale chcemy także myśleć o naszych pracownikach i szerszej społeczności" - tłumaczył w rozmowie z dziennikarzem "New York Timesa". "Mamy ogromne możliwości. Chcemy, by nasze życie coś znaczyło".

Inspiracją dla Andersona był między innymi esej, który dwaj wykładowcy jego uczelni opublikowali ubiegłej jesieni na łamach miesięcznika "Harvard Business Review". Profesorowie Rakesh Khurana i Nitin Nohria pisali m.in o kryzysie zaufania wobec kadr managerskich. Twierdzili, że zaufania tego nie da się odbudować bez przyjęcia etycznego kodeksu, który jednoczyłby całe środowisko, tak jak ma to miejsce w przypadku prawników czy lekarzy. Przekonywali również, że ogromną rolę w tym procesie mają do odegrania szkoły biznesu, które w samych tylko Stanach każdego roku kształcą ponad 146 tys. studentów.

Biznesowa przysięga Hipokratesa? Anderson, który był słuchaczem prowadzonego przez Khuranę kursu etyki, początkowo nie liczył na wielki odzew. Miał nadzieję, że do pomysłu uda mu się przekonać co najwyżej kilkudziesięciu kolegów. Przysięgę złożyła połowa roku. Bardzo szybko zainteresowanie wyrazili też studenci z kilku innych uniwersytetów. - Zastanawiamy się w tej chwili, jak przekształcić to w szerszy ruch, który mógłby zjednoczyć środowisko - mówi Bathija. Kiedy zauważam, że składanie tak szlachetnych obietnic w murach uczelni jest łatwiejsze niż ich realizacja w realnym świecie, szybko mnie uspokaja: - Znamy się wszyscy dobrze, jesteśmy grupą przyjaciół. Nikt nie chce nikogo zawieść. To lepsza gwarancja niż jakiekolwiek sankcje.

Czy ten etyczny ferwor to młodzieńcza fanaberia, czy rzeczywiście jest jakimś znakiem czasu? Profesor Diana C. Robertson, która na Uniwersytecie Pensylvanii wykłada etykę biznesu, twierdzi, że tak dramatycznych zmian na amerykańskich kampusach nie obserwowała od lat 60. - To pokolenie, które dorastając, uczyło się o ochronie środowiska i społecznej wrażliwości. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich. Ale obecny kryzys finansowy i zapaść, do jakiej doprowadził, z pewnością sprawiły, że na kwestie społecznej etyki i odpowiedzialności kładą znacznie większy nacisk - tłumaczy.

Tu jest Ameryka

Kiedy tuż po maturze po raz pierwszy przyjechałam na kilka tygodni do Stanów - była połowa lat 80. - kontrast między szarą i przygnębiającą wówczas Polską a krajem, w którym wszystko wydawało się pełne koloru i energii, był ogromny. Z perspektywy lat wiem jednak, że to nie wielkie centra handlowe i dwunastopasmowe autostrady zrobiły na mnie największe wrażenie. Dziś znacznie wyraźniej pamiętam drobny epizod na parkingu uniwersytetu, na którym pracował mój wujek. Zabrał mnie na krótką wycieczkę. Kiedy wjeżdżaliśmy na teren kampusu, zauważyłam, że nalepkę-przepustkę, która uprawniała go do korzystania z parkingu, łatwo można podrobić lub od kogoś pożyczyć (pracownicy posiadający więcej niż jeden samochód za tę samą cenę mogli dostać kilka egzemplarzy). "Przyjechałaś z komunistycznego kraju i masz wyprany mózg" - odparował natychmiast wuj, zauważając, że pierwsze i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to jaki przekręt można by uskutecznić. "Tu jest Ameryka. Ludzie nie oszukują". Dodał szybko, że i owszem, nie można wykluczyć, iż wśród pracowników jego uczelni znajdzie się ktoś, kto postanowi zaoszczędzić kilkadziesiąt dolarów i zamiast po bożemu przepustkę kupić, coś sprytnego wykombinuje. Administracja wychodzi jednak z założenia, że tak rzadkimi i mało prawdopodobnymi przypadkami po prostu nie warto się zajmować. Ewentualne straty są znikome. Szkoda na to czasu i energii.

W miarę jak lepiej poznawałam Amerykę, rozumiałam coraz wyraźniej, że chodzi o coś więcej niż tylko oszczędność czasu i energii. W kraju, w którym ludzie są przeświadczeni o tym, że bliźni nie oszukują, żyje się prościej i szczęśliwiej. Czyż nie jest miło mieć do czynienia z ekspedientką w sklepie, z konduktorem czy urzędniczką w urzędzie, którzy z góry zakładają, że jestem osobą uczciwą - jeśli nie mogę znaleźć kwitu lub paragonu, to prawdopodobnie gdzieś go zgubiłam i trzeba mi pomóc? Ja, której w Warszawie notorycznie zdarzało się jeździć tramwajem bez biletu, jakoś straciłam zapęd do jazdy na gapę. A już na pewno w Stanach. Owo założenie - że jestem osobą uczciwą - zobowiązywało.

***

Przy okazji późniejszych wizyt w Ameryce często przypominałam sobie ową rozmowę z wujem - słuchając doniesień o "kreatywnej księgowości" w Enronie, o inwencji rozmaitych lobbystów i spin doktorów, o trudnościach prezydenta Obamy, próbującego znaleźć współpracowników niemających na sumieniu ewentualnych "niedociągnięć" w zeznaniach podatkowych. Czy Ameryka rzeczywiście jest krajem, w którym ludzie nie oszukują? Oglądając wieczorne wiadomości, często śmieję się w duchu z owych parkingowych zapewnień wuja, którym tak chętnie dawałam wiarę jako osiemnastolatka.

A pełni zapału idealiści z Harvardu? Na pierwszy rzut oka też wydają się trochę śmieszni i naiwni. Ale może ktoś, usłyszawszy o nich w telewizji, dojdzie do wniosku, że nie chce już jeździć na gapę?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2009