Bilans 2005. Świat

Rok rocznic, rok pamięci

Rok 2005, jeszcze zanim się zaczął, został okrzyknięty "rokiem rocznic". I rzeczywiście: już od stycznia nie tylko Polska, ale i cała Europa uczestniczyła w przeróżnych obchodach, od rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Auschwitz po koniec II wojny światowej w Europie i w Azji. Większy rozgłos udało się nadać również uroczystościom 25-lecia polskiego Sierpnia 1980. Przy okazji okazało się, że historia jest znakomitym instrumentem jak najbardziej bieżącej polityki.

Monumentalne obchody zakończenia II wojny światowej, zorganizowane w Moskwie przez prezydenta Władimira Putina, stały się powodem dyskusji nie tylko w Polsce - na temat udziału polskiego prezydenta i miejsca w tylnym rzędzie, które mu wyznaczono, a także rosyjskiego odznaczenia dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego - ale przypomniały także inną defiladę, podczas której pominięto polskich żołnierzy. Tak jak Putin nie zająknął się o udziale Polaków w walkach z Hitlerem, tak 60 lat wcześniej polscy żołnierze nie mogli wziąć udziału w alianckiej defiladzie zwycięstwa w Londynie w 1946 r. Zaiste, warto się uczyć historii, bo ma ona dziwną skłonność do powtarzania się...

Historii warto się uczyć, ale też trzeba dbać o to, aby była ona nauczana. Przy okazji obchodów wyzwolenia Auschwitz dowiedzieliśmy się, co na ten temat wiadomo na Zachodzie. A że przeciętny obywatel np. Wielkiej Brytanii wie niewiele, tym bardziej trzeba walczyć o czystość przekazu historycznego i nie pozwalać na skróty typu “polskie obozy koncentracyjne".

Ale choć na tym rocznicowym roku tak wielki ślad pozostawiła polityka i medialne skandale, to naprawdę był on ważny nie z powodu dat, liczb i wpływowych gości. Te uroczystości były ważne, bo być może po raz ostatni mogliśmy je obchodzić z udziałem bohaterów tamtych dni. Z każdym rokiem jest ich mniej. Coraz mniej jest ludzi, którzy - bez względu na to, jak patetycznie by to zabrzmiało - mogą dać świadectwo.

Jak ta Żydówka w białym swetrze, która spontanicznie zaczęła przemawiać w czasie uroczystości w Auschwitz. “Stoję tu przed wami naga" - krzyczała, opisując koszmar swej młodości. Za kilkanaście lat nie będzie już ludzi, którzy będą mieli prawo powiedzieć: byłem tu i teraz stoję przed wami, świadcząc o tym, co się wtedy stało. To o nich musimy pamiętać, to o pamięć o ich losach trzeba dbać.

Patrycja Bukalska

Autorka jest dziennikarką prasową i radiową, wolontariuszką Muzeum Powstania Warszawskiego. Stale współpracuje z “TP".

Apokalipsa nienaturalna

Katastrofy naturalne, tak liczne w 2005 r., są przez niektórych traktowane jako znaki czasu o wyjątkowym charakterze. Nic bardziej mylnego. Ani liczba, ani moc trzęsień ziemi, huraganów czy wybuchów wulkanów, nie są niczym nadzwyczajnym - przywołajmy tylko mityczną Atlantydę, biblijny potop, starożytne Pompeje i Herkulanum, zniszczoną Lizbonę, San Francisco... Trzeba zwrócić uwagę na kilka innych spraw.

Pierwsza to rola mediów w donoszeniu o katastrofach. Dzięki nim dochodzi do ewidentnej “banalizacji nieszczęścia". Miliony mieszczuchów na całym świecie mogą w kolorze, często na żywo, w trakcie kolacji o 19.30 oglądać zniszczenia i cierpienie. Współczucie i solidarność z ofiarami ulatniają się już przy prognozie pogody. O skutkach tego pisano wielokrotnie, przejdźmy więc do kolejnego problemu.

Nigdy w dziejach nie żyło na świecie tylu ludzi. Mieszkamy na terenach, które w przeszłości uznawano za nienadające się do tego (uskoki tektoniczne, tereny zalewowe wielkich rzek, nisko położone wybrzeża i wyspy, obszary nawiedzane przez tornada). To zwiększa liczbę ofiar.

Nauka pozwoliła poznać przyczyny i charakter katastrof naturalnych. Nie mamy jednak i nie będziemy mieli możliwości zapobiegania im. Możemy jedynie ograniczać ich tragiczne skutki, co wymaga woli i pieniędzy. Można stosować specjalne technologie w budownictwie, tworzyć systemy ostrzegania (np. działający na Pacyfiku system ostrzegający przed tsunami) i ewakuacji. W bogatych krajach wygląda to lepiej niż w biednych. Lepiej, to nie znaczy dobrze.

Sytuacja w Nowym Orleanie, w najpotężniejszym państwie świata, ujawniła kolejny problem. Naturalna katastrofa urodziła “nienaturalną katastrofę", wynikającą z podziałów rasowych i ekonomicznych. Porażająca prawda o naszej cywilizacji zawierała się w podpisach do dwóch fotografii, rozpowszechnianych przez agencje prasowe. Oba zdjęcia przedstawiały mężczyznę wynoszącego z supermarketu worek z żywnością. Na pierwszym mężczyzna był biały, a podpis mówił: “ofiary powodzi zdobywają zaopatrzenie". Na drugim mężczyzna był czarny, a podpis informował: “bandyci rabują supermarkety".

Mieszkam w mieście, które uległo “katastrofie nienaturalnej" 1 sierpnia 1944 r. W 2004 r. “nienaturalnej katastrofie" uległa iracka Falludża. W ciągu kilku tygodni, na oczach świata, miasto wielkości Lublina (ok. 350 tys. mieszkańców) przestało istnieć. Kogo obchodzi, gdzie się podziali ludzie, którzy tam żyli? Czy mieszkają w namiotach? Czy uciekli do krewnych w innych miastach? Czy będą mogli wrócić? A kogo obchodzi, gdzie się podziali mieszkańcy Pompejów czy Sodomy? Za tydzień w telewizji będzie następna katastrofa.

Nie bójmy się przyrody. Poznawajmy ją. Bójmy się samych siebie, naszych uprzedzeń, słabości, obojętności. Bójmy się naszego strachu. Dlatego, jak przyrodę, starajmy się poznawać innych i nas samych. Nie możemy zapobiegać katastrofom naturalnym, choć możemy ograniczać ich skutki. Wierzmy, że możemy całkowicie zapobiegać “katastrofom nienaturalnym".

Stanisław Bajtlik

Autor jest astrofizykiem, zajmuje się kosmologią, pracuje w Centrum Astronomicznym im. M. Kopernika PAN w Warszawie. W dodatku “Książki w Tygodniku" prowadzi rubrykę “Wiem, że wiem".

Zmęczeni Europą

Ogłoszona po fiasku referendów konstytucyjnych “przerwa na myślenie o przyszłości Europy" nie może stać się “przerwą w myśleniu o Europie" - nawoływali niemieccy eksperci, którzy za sprawą kilku konferencji objawili się ostatnio w Warszawie. Nie wiadomo jednak, czy był to wyraz ich euroentuzjazmu, czy też politycznej poprawności. Choć bowiem nikt (przez grzeczność) nie zaprzeczył ich słowom, atmosfera i niektóre głosy z sali dobitnie wskazywały, że przerwa w myśleniu jest nie tylko faktem, ale może być też ozdrowieńcza.

Rok 2005 był bowiem rokiem powszechnego zmęczenia Europą i jej problemami. Zmęczeni byli politycy, choć tych najmniej żal, bo przynajmniej połowa problemów wynikała z ich nieprzemyślanych działań. Zmęczeni byli - i nadal są - obywatele, bo żadne z ich żądań nie doczekało się wciąż poważnej dyskusji.

Ale najbardziej zmęczeni są komentatorzy i analitycy, którzy przelewali z pustego w próżne, starając się objaśnić i nadać sens sporom, z których wiele - przynajmniej dla opinii publicznej - zwyczajnie nie miało sensu. Porażka traktatu konstytucyjnego, czerwcowe fiasko negocjacji nad unijnym budżetem na najbliższe lata, a następnie w grudniu zakończony sukcesem nocny finał rozmów budżetowych, wymęczone otwarcie negocjacji z Turcją, “odkrycie" problemów imigrantów arabskich, a w tle wybory w Polsce i Niemczech - wszystkie te wydarzenia przetoczyły się przez kontynent niczym burza, pogłębiając jedynie stan ogólnej niepewności.

Niekiedy trudno doprawdy dziwić się rosnącej w Europie Zachodniej nostalgii za Unią, składającą się z sześciu państw-założycieli. Taka mała Europa była do ogarnięcia; można było ją intelektualnie pojąć i politycznie wdrożyć. Dzisiaj jest to już niemożliwe.

Oby rok 2006 - prawdopodobny powrót do “myślenia o przyszłości Europy" i reformy jej instytucji - nie upłynął pod znakiem dyskusji nad tym, co jest oczywiste.

Olaf Osica

Autor jest analitykiem Centrum Europejskiego Natolin, stale współpracuje z “TP".

Połowiczny okres rozpadu imperium

Pomarańczowa Rewolucja na Ukrainie przez wielu uznana została za prawdziwy koniec Związku Radzieckiego. W 1991 r., kiedy formalnie rozwiązano ZSRR, Rosja w panice musiała zrzucić balast, grożący katastrofą jej bytowi: nie było jej stać na utrzymywanie republik związkowych. Siłujący się o dostęp do drążka sterowniczego politycy powyrzucali zbędne republiki, jak worki z piaskiem z gondoli balonu. Zabieg miał zapewnić w nieodległej przyszłości odzyskanie panowania nad dotychczasowymi terytoriami. Tymczasem każdy z postradzieckich tworów obrał inną drogę. Kolejne zgłaszane przez Moskwę inicjatywy integracyjne były w istocie kiepsko zakamuflowaną formą narzucania prymatu Rosji; pozostałe to były inicjatywy nieżyciowe i nieatrakcyjne.

Rok, jaki mija od ukraińskiej rewolucji, pokazał, że Rosja nie potrafiła przedstawić oferty atrakcyjniejszej. Ciągle tkwi w starych nawykach: wspiera przegniłe, autorytarne reżimy (Karimow w Uzbekistanie), tym krajom zaś, które jak Gruzja, Mołdawia czy Ukraina wybrały własną drogę, pokazuje rozzłoszczoną twarz starej imperialnej wiedźmy. Rosja pod rządami ekipy czekistów nie potrafi wypracować pozytywnej polityki dla obszaru, który chciałaby zachować w wyłącznej strefie wpływów. Orężem, który Moskwa wyciągnęła ostatnio z arsenału, jest broń paliwowo-energetyczna: doktryna ustalania ceny za rosyjski gaz wedle politycznego uznania (niskie ceny dla posłusznych, wysokie dla krnąbrnych) zdaje się być jedynym skutecznym programem, wydedukowanym przez Kreml.

Moskiewskie wróble - mimo mrozu i intensywnych opadów śniegu, paraliżujących miasto - coraz głośniej ćwierkają, że prezydent Putin po zakończeniu kadencji obejmie fotel szefa Gazpromu, rosyjskiego monopolisty gazowego. Czy tak będzie, czas pokaże. Jedno widać dziś gołym okiem: Putin jest obryty jak uczeń klasy maturalnej przed egzaminem z matmy, której ani w ząb nie rozumie, ale wykuł na pamięć wzory i tablice. Na konferencjach prasowych sypie jak z rękawa danymi o kwotach przesyłu błękitnego paliwa, o cenach, złożach, projektowanych rurociągach. Niemal wszystkie jego podróże zagraniczne podporządkowane są jednemu celowi: zdobyciu jak najszerszych rynków dla rosyjskiego gazu, opleceniu kuli ziemskiej siecią rurociągów, uzależnieniu jak największej liczby odbiorców od surowca sprzedawanego przez Gazprom. To się opłaci Putinowi-prezesowi Gazpromu.

Ale czy opłaci się Rosji? Bo może to być początek odzyskiwania przez Moskwę wpływów, ale równie dobrze początek całkowitego rozpadu imperium.

Anna Łabuszewska

Autorka jest ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich, stale współpracuje z “TP".

Niemiecki luksus, kryzys i wola wolności

Berlin błyszczy. Tutejsza filia francuskiego domu towarowego LaFayette przyciąga klientów hasłem: “Ostrygi dla wszystkich". Jedna z linii lotniczych transportuje pasażerów na trzydniowy christmas-shopping do Nowego Jorku. W czołówce listy świątecznych marzeń zwykłych Niemców uplasował się w tym roku telewizor z płaskim kineskopem, cena: od 1200 euro. Czy to kraj w kryzysie?

Bądź co bądź, Niemcy to także 4,5 miliona bezrobotnych. Deficyt budżetowy sięgający 40 miliardów euro. Wzrost gospodarczy około zera procent. Niepewna przyszłość systemów socjalnych: skąd brać pieniądze na renty, jak zatrzymać eksplozję kosztów w służbie zdrowia oraz ubożenie i tak ubogich dolnych warstw społecznych? A więc jednak: Niemcy, kraj w kryzysie?

Nie, nikt już nie zaprzecza, że kraj ma problemy. Problemy, jak to się mówi, gospodarcze natury strukturalnej, spowodowane kosztami zjednoczenia sprzed 15 lat oraz odkładanymi reformami. Zjednoczenie było sukcesem politycznym, ale zabrakło mu kompasu gospodarczego: pomysłu, jak sensownie zintegrować socjalistyczną NRD z rynkową strukturą “starej" RFN. Do tego doszła niechęć - i polityków, i społeczeństwa - do zmian. Niemcy o wiele za późno zareagowali na wyzwania globalizacji. I żyją ponad stan. Karygodnie ponad stan.

Są społeczeństwem lamentującym, rozpieszczonym i raczej pesymistycznym, mimo że powodzi im się ciągle o wiele, wiele lepiej niż wielu innym w Europie. Czego im więc brakuje, to pragmatycznego optymizmu. Taki optymizm nie zmienia wprawdzie od razu rzeczywistości, ale pomaga wierzyć w sens zmian.

Wydaje się, że nowa pani kanclerz to rozumie. W swym pierwszym wystąpieniu w nowej roli Angela Merkel powiedziała coś, co zabrzmiało jak wyzwanie: “Odważmy się na więcej wolności!".

Joachim Trenkner (przeł. WP)

Autor był reporterem amerykańskiego “Newsweeka" i szefem berlińskiej telewizji publicznej. Obecnie jest niemieckim korespondentem “TP".

Na Bliskim Wschodzie przemówił lud

Pomimo wielu błędów, jakie popełnił i do których się przyznał, w jednym prezydent George W. Bush ma rację: po interwencji w Iraku Bliski Wschód zmienił się, zdemokratyzował. Zarazem kierunek tych przemian niekoniecznie odpowiada oczekiwaniom Waszyngtonu. Początkowo milionowe demonstracje w Libanie, po zabójstwie w lutym ekspremiera Rafika Hariri, oraz wycofanie wojsk syryjskich wróżyły jak najlepiej. “Cedrowa Rewolucja", jak ją ochrzczono, miała zwiastować początek nowego. I nowe nadeszło. W czerwcu w Iranie wybory prezydenckie wygrał Mahmud Ahmadineżad, surowy w obyczajach i skromny w obyciu były burmistrz Teheranu. Pokonał mandaryna rewolucji islamskiej Ali Haszemi Rafsandżaniego. Na zachodzie zwycięstwo to uznano za powrót ciemnogrodu i zejście z drogi reform. Poniekąd słusznie, ale w Iranie, podobnie jak w Libanie, sam lud zdecydował o swojej przyszłości. Tu postawił nie na liberalizację, ale na powrót do rewolucyjnej prostoty, a przede wszystkim na uczciwość. Powiedział nie korupcji, kumoterstwu, pasożytniczej elicie.

Podobnie podczas wyborów samorządowych w Palestynie, które - tak w Strefie Gazy, jak i na Zachodnim Brzegu Jordanu - wygrał fundamentalistyczny Hamas, a nie obrosła tłuszczem przywilejów organizacja Fatah, której liderem był Arafat. Podobnie było w Egipcie w listopadzie, gdzie Bractwo Muzułmańskie, ku zaskoczeniu władz, zdobyło jedną czwartą miejsc w parlamencie. I w Iraku, bo szyickie partie religijne pozostają tam czołowym graczem sceny politycznej.

Wszędzie na Bliskim Wschodzie - poza Libanem - muzułmanie wybierają radykałów niechętnych Zachodowi. Nie dlatego bynajmniej, że w pełni podzielają ich poglądy, ale dlatego, że ruchy fundamentalistyczne lepiej trafiają w zapotrzebowanie społeczne: bazują na nadziejach i lękach prostych ludzi, a nie demokratycznych i liberalnych ideach, które mało pasują do tamtejszych realiów. Mijający rok był poważnym ostrzeżeniem. Promowanie w świecie muzułmańskim idei obcej jego tradycji i potrzebom mija się z celem i jest nieskuteczne.

Andrzej Talaga

Autor jest publicystą i reportażystą, specjalizuje się w tematyce Bliskiego i Środkowego Wschodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2006