Bieńczyk: Jak opowiadać o futbolu, na którym przecież „znają się wszyscy”?

I jak robić to w czasach internetowych, gdy każde co bardziej erudycyjne zdanie wystawia autora na bezpardonowy atak komentariatu?

30.09.2023

Czyta się kilka minut

Ludzie i gole
Piłkarze Manchesteru United Michael Carrick i Nani po strzeleniu przez tego drugiego bramki w zwycięskim meczu z Tottenhamem, 30 października 2010 r. / MICHAEL REGAN / GETTY IMAGES

Zdarzyło się to w 1980 r., podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie. Pietro Mennea, którego rekord świata na 200 metrów (19,72 s.) pozostał przez kilkanaście lat niepobity, po niezwykłym biegu zdobywa złoto. Kilka dni później we francuskim dzienniku „Libération” pojawił się opis tego biegu.

Bieg trwał dwadzieścia sekund i siedemnaście setnych, Mennea na ósmym, zewnętrznym, najgorszym torze, z piątego miejsca po 150 metrach, pozornie już bez szans, w nieprawdopodobny sposób wyprzedził wszystkich. Opis czytało się cztery minuty. Nie raz i nie dwa – tekst był tak porywający, że nie sposób było do niego nie wracać. Miało się wrażenie, że przeżywamy replay, tyle że nie na ekranie, lecz na papierowej stronie. Replay i zarazem coś więcej. Nowe zdarzenie, które narosło wokół tamtego biegu, nowa przyjemność, nowy zachwyt.

A więc tak można pisać o sporcie w prasie codziennej? Łącząc opis z wysokim stylem, dodając do faktów interpretacje z pogranicza prozy, poezji i sprawozdania, pozwalając sobie na literacką nadwyżkę, w której kryje się uniesienie i doznanie niezwykłości? Niedające się przekazać sztywnym, ograniczonym, suchym językiem? Tekst o sprincie Mennei był założycielski; pokazywał mi, ówczesnemu czytelnikowi „Przeglądu Sportowego”, jak jeszcze można pisać o sporcie.

Oczywiście sport w literaturze, wróć, literatura w sporcie gościła wcześniej, u nas wiersze skamandrytów, tenis w „Opętanych” Gombrowicza, „Kroniki sportowe” Adolfa Rudnickiego, pogaduchy Konwickiego z Holoubkiem, powieści Dygata. Po latach doszła proza Jerzego Pilcha itd., wyliczenie mogłoby być bardzo długie. Ale prasa codzienna i periodyczna na swoich stronach sportowych serwowała kluchy, nudne opisy przyśpieszeń na ostatniej prostej czy strzałów o milimetry mijających słupek, nieoczekiwanych remisów i zasłużonych wygranych. Idem per idem dla tych, co widzieli mecz, masło maślane, które do dzisiaj podaje się nam na dużych portalach informacyjnych (i którego inną wielką fabryką stały się w tym stuleciu tweety „ekspertów”) w kiepskiej polszczyźnie. I również w przekazie gadanym, tak w trakcie studia sportowego obsadzonego dziennikarzami sportowymi, trenerami i byłymi sportowcami, jak podczas konferencji prasowych czy wywiadów z zawodnikami – najczęściej krążymy wśród tych samych sformułowań, w tym samym błędnym kole wypowiedzi łatwiejszych do przewidzenia niż cena chleba nazajutrz.

Czasem tylko dostarczyciele plotek i etatowi niesforni, dawni piłkarze jak Jan Tomaszewski czy Wojciech Kowalczyk rzucą coś pozornie skandalicznego, lecz ich udział należy do licencji, jakiej królowie udzielają swoim Stańczykom. Zresztą to nie ostrość języka czy radykalność opinii mogłyby rozcieńczyć kisiel słowa pisanego i studyjnego; nie o nią tu chodzi.

Nowa świątynia

W ostatnim ćwierćwieczu coś się jednak u nas (u nas, bo na Zachodzie już dawno temu) wyraźnie zmieniło. Doszło do małej rewolucji, pióra wyzwoliły się, nabrały polotu i odwagi. Czy raczej należałoby powiedzieć, że dziennikarskie pisanie o sporcie rozdzieliło się na dwa nurty, tradycyjny, czysto sprawozdawczy i drugi, ożywczy, z pogranicza kilku języków: reporterskiego, literackiego, historycznego, filozoficznego, socjologicznego, psychologicznego, estetycznego – oraz profesjonalnie analitycznego, bardziej technicznego, lecz również zrywającego z kliszami i płaską frazą. Ten drugi nurt potrzebował trochę czasu, aby się ugruntować. Pamiętam sprzed dwudziestu lat komentarz czytelnika do jednego z tekstów sportowych umieszczonych w „Tygodniku Powszechnym”: „jestem studentem dziennikarstwa i jestem oburzony. Tak o sporcie nie wolno pisać”.

W latach 80. i wczesnych 90. prekursorem tego podziału były strony sportowe „Rzeczpospolitej”, na której niekiedy coś się budziło do życia – jak w świetnych tekstach Marka Jóźwika. Później działo się niewiele, lecz nowa fala piszących dzisiaj autorów wzmocniła niepomiernie ten drugi nurt, znowu jest co czytać. Na stronach „Gazety Wyborczej” choćby Rafała Steca, który wyraźnie przeszedł z pierwszego nurtu do drugiego, czy zawsze wiernego nurtowi drugiemu Wojciecha Kuczoka. Obaj niekiedy szarżują – lecz najczęściej szarżują udanie.

Paru komentatorów zgromadzonych przy piśmie „Kopalnia” i przy kilku wyspecjalizowanych portalach jak „Łączy nas piłka”. Do tego autorów – nie zawsze związanych zawodowo ze sportem – całych książek lub rozbudowanych esejów. W tym literatów, historyków i krytyków literackich, jak Paweł Mościcki, Mariusz Czubaj, Michał Paweł Markowski czy wykładowcy poznańskiej polonistyki; proszę wybaczyć, że nie wymieniam wszystkich nazwisk.

No i mamy instytucję odrębną, Michała Okońskiego, podstawową kolumnę w tej nowej świątyni, w której czci się sport – w tym przypadku futbol – inaczej niż kiedyś. Dlatego po obejrzeniu jakiegoś ważnego meczu mundialowego czy pucharowego, kiedy poszukujemy na żywo sformułowań dla naszych emocji i chcemy to „przeżyć raz jeszcze”, sprawdzam najpierw, czy Okoński już coś napisał; to dla mnie pierwsze i najważniejsze pomeczowe echo.


CZYTAJ WIĘCEJ: ARTYKUŁY I ROZMOWY MICHAŁA OKOŃSKIEGO >>>


Po książkach „Futbol jest okrutny” (2013), z której warto zapamiętać nie tylko rozważania poświęcone między innymi ukochanemu klubowi Okońskiego, Tottenhamowi, lecz także fantastyczny blurb Jerzego Pilcha („Nie przypuszczałem, że Tottenham jest aż taką Cracovią”) oraz „Światło bramki” (2021) ukazał się właśnie kolejny tom futbolowych medytacji, „Stałe fragmenty”. Wiele zgromadzonych w tych książkach uwag wywodzi się z bloga prowadzonego pod tytułem, który zdążył już stać się sentencją, powtórzę: „Futbol jest okrutny”.

W trzecim tomie krystalizuje się pisarstwo o futbolu tego, który określa siebie jako „dziennikarza sportowego”. Do czego zobowiązuje takie samookreślenie się? Owszem, znajdziemy w książce teksty bardziej dziennikarskie, o historii futbolu czy o aferze korupcyjnej w polskim futbolu; Okoński zresztą w dziedzinie faktów mocno trzyma się ziemi. Ale nie można nie postawić tu kwestii fundamentalnej. Jak pisać o tym, na czym „znają się wszyscy”? Zwłaszcza w czasach internetowych, gdy każde nieco bardziej „literackie”, nieco „trudniejsze” czy co bardziej erudycyjne zdanie albo cytat ­wystawia autora na bezpardonowy atak komentariatu? Podobne kwestie dotyczą zresztą nie tylko futbolu, lecz także innych dziedzin, w których specjalizują się „wszyscy”: polityki, jedzenia i alkoholu, automobilizmu itd.

Serce Eriksena

Postawmy pytanie inaczej: jak daleko można odlecieć, dać się ponieść własnemu językowi, własnemu stylowi, własnym metaforom, wreszcie własnym uczuciom? Czy istnieje granica, za którą pisanie o meczu futbolowym przestaje być pisaniem o meczu futbolowym? I dobrze to czy źle?

Przykładów takiego granicznego pisania o sporcie, gdy sport nie jest już tylko sportem, a konkretny mecz tylko konkretnym meczem, można by podać wiele. Przypomina się słynny tekst Davida Fostera Wallace’a „Federer jako doświadczenie religijne”. Z dziennikarskiego punktu widzenia, mówi Wallace, nic nie mam do powiedzenia, a wszelkie informacje możecie sobie wygooglować. Po czym wyjaśnia, co go interesuje: „Piękno nie jest celem sportów wyczynowych, lecz sporty na wysokim poziomie tworzą najlepszą przestrzeń, w której wyraża się ludzkie piękno. Zależność ta jest z grubsza taka, jaka między odwagą a wojną. Ludzkie piękno, o którym mowa, jest pięknem szczególnym: można je nazwać pięknem kinetycznym. Jego siła i jego zew są uniwersalne. Nie ma ono nic wspólnego z seksem czy z kulturowymi normami, ma natomiast wiele wspólnego z czymś innym, mianowicie z pogodzeniem się człowieka z faktem, że ma ciało. Oczywiście w męskich sportach nikt nie mówi o pięknie czy wdzięku ciała. Mężczyźni mogą opowiadać o swojej »miłości« do sportu, lecz owa miłość zawsze musi być zaprzęgnięta do symboliki wojennej: eliminacja versus awans, rankingi, obsesyjne statystyki, techniczne analizy, plemienny lub narodowy ferwor, koszulki, zgiełk tłumu, transparenty, bicie się w tors, malowanie twarzy itd. Z trudnych do pojęcia powodów kod wojenny jest dla większości bezpieczniejszy niż kod miłosny”.

Michał Okoński, jak sądzę, idzie tym tropem myślenia; jeszcze wcześniej, mówiąc o futbolowym pięknie, wyznaczał go chętnie przez niego cytowany Albert Camus, bramkarz i pisarz. Rozchyla zasłony wojenno-plemiennego dyskursu, by ukazać wymiar etyczny, estetyczny i miłosny futbolu. Sięga, gdy trzeba, po różne wymienione wyżej języki, tworzy wielopostaciową (czy, jak kto woli, synkretyczną) mowę, która opiera się na świetnej znajomości realiów, nazwisk, wyników, historii futbolu, lecz tworzy całkowicie własną, odrębną opowieść.

Okoński wie, że pewne rzeczy pomoże mu wyjaśnić na przykład techniczny opis pióra znakomitego analityka Michała Zachodnego, lecz do zrozumienia, czym jest dramaturgia dogrywki, potrzebuje literackiego głosu Jerzego Pilcha. Podobnie jak historyk sztuki nie zawsze wypowie sedno dzieła sztuki, jego egzystencjalną poezję, i więcej o obrazie czy rzeźbie przyniesie „nieprofesjonalny” komentarz pisarza albo filozofa (czyli ekfraza), tak potencjalne znaczenia zawarte w spektaklu sportowym dogada się innym niż ściśle dziennikarskim językiem. Tyle że „inne” pisanie o sporcie, a zwłaszcza o piłce nożnej, przez długi czas było obciążone grzechem banału i nieistotności. Jak odpowiadał autoironicznie Tadeusz Konwicki na pytanie o to, czy ogląda mecze: „oglądam, ale brzydzę się sobą”.

Lecz przede wszystkim Okoński idzie Wallace’owskim tropem czucia sportu. Uczuciowej czujności, dzięki której chce i umie wyłapywać sytuacje promieniujące pozameczową energią. Werwą rozbudzoną emocjami, które są tyleż estetyczne (dojrzeć czyste piękno), co etyczne (dojrzeć piękno moralne). Zachwycić się niezwykłym przebiegiem meczu Hiszpania–Chorwacja i przeżyć dzięki niemu autentyczne doświadczenie katharsis, i zachwycić się solidarnością ludzką, która od pierwszej sekundy otoczyła Eriksena, kiedy w 23. minucie meczu Dania–Finlandia padł na murawę po zatrzymaniu pracy serca. Rozdział poświęcony temu wydarzeniu i sytuacji, jakie ono wytworzyło, jest zapewne najbardziej sentymentalnym w tej książce. Oto jest możliwe zwycięstwo nad śmiercią, oto możliwe jest braterstwo ponad podziałami.

Wszystkie moje bramki

Tej sentymentalności Michał Okoński nie unika, nawet słowo „łzy” (na twarzach zawodników i na twarzach kibiców) powraca często. To jest jego duchowy podkład do futbolowych rozważań. Czy raczej odwrotnie: futbol pozwala mu dotrzeć do takiej postaci siebie, która ujawnia się w szczególnych, wyjątkowych – i może najlepszych – chwilach. Można ją nazwać „eksperymentalnym ego”, jedną z wielu form ja, które się tworzą w ciągu naszego życia. W tym przypadku tworzą się w różnych dziedzinach, bo przecież Michał Okoński jest komentatorem politycznym, społecznym, osobą piszącą o różnych tematach, wreszcie redaktorem.

Każdy z nas, bliskich kibiców trzeciego stopnia, takie eksperymentalne ego sobie na własny sposób kształtuje, gdyż nasz związek z futbolem jest konstrukcją egzystencjalną. Znaczy to, że kreujemy siebie jako podmiot, który istnieje i nawiązuje kontakt ze światem na innych zasadach, niż te, jakie wiążą nas z tak zwaną rzeczywistością.

Paweł Mościcki w kapitalnej książce „Lekcje futbolu”, której dałbym jeśli nie nagrodę Nike, to Puchar Rimeta, i będącej kwintesencją drugiego nurtu, gdzie futbol służy do mówienia o wszystkim, wyobraża sobie autobiografię opowiadającą „tylko o oglądaniu meczów. Składałaby się z idealnie powtarzalnych sekwencji wydarzeń; kto, gdzie i z kim? Jak się dotarło na mecz, jak z niego wróciło. Co działo się równolegle albo jakie myśli kłębiły się w głowie. Te całkiem oderwane od jednego nurtu życia byłyby jedyną płaszczyzną wiedzy o czyjejś biografii (...) Wyobrażona przeze mnie autobiografia to opowieść o sztampie, kronika banału. Zarazem jednak opowiadałaby ona o momentach stężonej uwagi, pobudzenia, które wymyka się z ram ogłady. Chwile powiązane z piłką nożną wydają się istnieć poza życiem, równolegle do niego, a zarazem ich intensywność wciąga wszystko w swój wir i przez to zakrzywienie niejedno z niego wydobywa”.

Pozwolę sobie wspomnieć, że w dzieciństwie, kiedy już wiedziałem, że jedną z najczęstszych form pisania jest pamiętnik, postanowiłem, by ten mój składał się z opisów zobaczonych goli. Kto podał do kogo i jak padła bramka. Długo to nie trwało, absurdalność pomysłu szybko wyszła na jaw, dopiero teraz tę absurdalność zaczynam doceniać i, mówiąc półżartem, widzę w niej podobny myślowy zaczyn, który towarzyszył Gombrowiczowi w pisaniu „Kronosa”, antydzienniku jego „Dziennika”, czyli resumé tego, co Gombrowicz gdzie, kiedy i za ile. Wówczas przewodziła mi zapewne myśl, by się uchronić od straty, by niczego nie uronić z przeżytych emocji, dzisiaj widzę w tamtym wysiłku poczucie kreacji, intuicję, że pragniemy tworzyć autobiografie alternatywne, że życie jest może nie tyle gdzie indziej, co w nas stojących obok nas.

Prawda przesady

Może się to wydać skrajnie nieracjonalne. Ale równie irracjonalne, co gapienie się na „dwudziestu dwóch dorosłych mężczyzn uganiających się za piłką” (a dziś także kobiet; ciekawe, czy to coś zmieni w stawianiu piłki pod pręgierz), jest wyśmiewanie sportowej namiętności i słynne nawoływanie do budowania nowych przedszkoli, zamiast ładowania pieniędzy w futbol.

Zarówno Michał Okoński, jak Paweł Mościcki przechodzą nad tym szybko do swojego (nie)porządku. Ten pierwszy przytacza słowa Jerzego Pilcha: „Ma się rozumieć, mundial jest wielkim interesem; ma się rozumieć, mecz jest metaforą bitwy, ale kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze w siatce obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy”. A Mościcki odgania zarzut o niezrozumiałej fascynacji bieganiną facetów za kawałkiem napompowanej skóry jednym machnięciem ręki: „Zawsze wydawało mi się, że ta fraza stanowi nie tyle demaskację futbolu, co jego uwznioślenie. Czymże innym, jeśli nie rozbudowaną produkcją znaków wokół zasadniczej pustki, jest każdy akt ludzkiej kultury?”.

W najnowszej książce, podobnie jak w poprzedniej, „Świetle bramki”, Okońskiego bardzo interesują jednostkowe losy. Charyzmatycznych trenerów (Pep Guardiola, Carlo Ancelotti i zawsze Johan Cruyff), zawodników (Paul Gascoigne, Messi, Erling Haaland, Harry Kane, Dele Alli), a nawet sędziów (Szymon Marciniak). Są to opowieści, minibiografie ludzi wyjątkowych, herosów nieraz wieloznacznych, poza dobrem i złem. Okoński nie oszczędza – nigdy nie oszczędzał – na zachwycie. Genialnymi zagraniami, oczywiście, niesamowitymi bramkami, rzecz jasna, lecz także dramatycznymi okolicznościami, które układają mu się w losy rodem z antycznych tragedii czy z innych mocnych przedstawień zmagania z życiem. Jak na przykład kondycja rosyjskich jurodiwych, nawiedzonych, natchnionych i nieszczęsnych szaleńców, do której porównuje trudny żywot Paula Gascoigne’a, piłkarza wybitnie utalentowanego, lecz naznaczonego najcięższymi traumami.

Owszem, Okoński też szarżuje. Kto wszak z piszących nie szarżuje? Niech taki pierwszy zsiądzie z rumaka! Kiedy Okoński kreśli portret naszego pierwszego arbitra, chlubę i dumę polskiego futbolu istotniejszą niż wielu okrzyczanych reprezentantów Polski, wysnuwa socjologiczno-polityczną hipotezę, że jest on tak w Polsce ceniony, gdyż w naszych polskich sprawach, w gorącej wojnie polsko-polskiej, tęsknimy za arbitrem, który wreszcie wyda sąd, ostatecznie rozstrzygnie, gdzie leży racja. Chwytliwe, ale może za szybko skojarzone?

Kiedy opiera swój wywód o Paulu Gascoigne’u na eseju o wspomnianych jurodiwych filozofa Cezarego Wodzińskiego i nazywa wręcz piłkarza, zruszczając jego imię, Pawłem Iwanowiczem, analogia wydaje się mocno „życzeniowa”, choć może bardziej operatywna. Ktoś powie: jedno i drugie to gruba przesada. Kiedy Paweł Mościcki porównuje zarządzanie przez graczy boiskową przestrzenią z zarządzeniem przestrzenią społeczną przez lewicę, kiedy odwołuje się do Kafki, gdy rozważa, czym jest powołanie do kadry, ktoś powie: no, bez przesady. Odpowiem: i w tym rzecz, aby było przesadnie.

Bo też przesada w tekstach o sporcie jest przeciwieństwem kłamstwa. Wielkim darem zwłaszcza teraz, w czasie ogólnoświatowej pandemii fake’u, a także łgarstwa politycznego podniesionego do rangi oficjalnego stanowiska czy udowodnionej tezy. Przesada jest prawdą, która urządza świat na lepsze; prawdą, która nie uwłacza, ponieważ wynika z dobrych uczuć, z namiętności, z wniebowzięcia. Z w-mecz-wstąpienia, że tak powiem, by użyć za Wallace’em języka wiary.

Ale nie chodzi mi o łatwą metafizykę. Raczej o wyjątkową kumulację ludzkiej energii, którą łączy w szklanej kuli ogromny wysiłek ciała i arcydzielność jego możliwości, utopijne dążenie do jego perfekcji, najinteligentniejsze rozpoznanie pola działań z duchowym zaangażowaniem w tropienie znaczeń i z równie intensywną opowieścią.

Mówię „szklana kula”, gdyż całość jest magiczna, bajkowa. Baśń układamy, nie mniej poważną niż te inne, których nie umieszcza się w działach i na stronach sportowych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Ludzie i gole