Bez goryczy

Z mijającego roku w polskiej kulturze trzeba zapamiętać jedną skromną wystawę. I jedno nazwisko: Marber.

14.12.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Kraków, listopad, pochmurna środa. W Żydowskim Muzeum Galicja trwa konferencja prasowa: grupka dziennikarzy wpatruje się w drobnego starszego mężczyznę w tweedowej marynarce, siedzącego przy stoliku w rogu sali. Mówi powoli, uważnie dobierając polskie słowa; czasem musi sztukować angielskimi. Dokoła ma dorobek swojego życia: na białych ściankach wiszą reprodukcje okładek powieści wydawnictwa Penguin, jedynek tygodnika „Economist”, kadrów z czołówek brytyjskich filmów. Za jego plecami, w podłużnej gablocie, leżą oryginały: plakaty, foldery reklamowe, książkowe mapy Londynu. Kilka metrów dalej, poza zasięgiem jego wzroku, inna wystawa: zdjęcia synagog zamienionych na sklepy, remizy, magazyny.

Dopiero po 30 minutach pada pytanie, które zadają sobie wszyscy: – Jest pan w Polsce po raz pierwszy od 70 lat. Dlaczego tak późno? Dlaczego dopiero teraz ten wernisaż?

Z twarzy Romka Marbera powoli znika nieśmiały uśmiech.

– Mnie przecież Polak wydał gestapo. I jakoś… nie powinno się tak robić, ale przeniosłem tę jego niechęć na resztę społeczeństwa… Myślałem, że nie jestem tu mile widziany.

Na sali cisza. Zanim ktokolwiek znajdzie odpowiednie słowa, Marber dodaje łamiącym się głosem: – Ale chciałem jeszcze jedno powiedzieć: że ja o Polsce nigdy nie zapomniałem.

Zaczyna płakać. Dziennikarze nie mają więcej pytań, konferencja skończona.

Romek ustala kanon

Rozmawiamy w muzealnej kawiarni. Proponuję, żeby mówił po angielsku; ale on woli po polsku, nawet jeśli czasem będzie się mylić. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat mógł tak rozmawiać tylko z bratem, co parę tygodni. Nie interesowało go życie w zamkniętym kręgu Polonii. Od razu po przyjeździe do Anglii, w 1946 r., zaczął się uczyć języka. Chciał jak najszybciej „wejść w angielski tryb życia”.

Bo z początku czuł się obco, nie wiedział, co ze sobą zrobić. To dlatego – żeby zabić czas – zapisał się na wieczorowy kurs rysunku. Pamiętał, że w szkole powszechnej nauczyciele chwalili go za szkice, ale od lat nie miał ołówka w ręku.

Wkrótce dostał stypendium, żeby mógł studiować na najlepszych artystycznych uczelniach: St. Martin’s School of Art i Royal College of Art. Zaprzyjaźnił się z wykładowcami, którzy zaczęli podsuwać mu zlecenia. Jedno z pierwszych: pomoc w przygotowaniu dekoracji na uroczystość koronacji królowej Elżbiety w 1952 r. Parę lat później stworzył identyfikację wizualną dla firmy Cunic. Wtedy posypały się propozycje, m.in. od prestiżowego „Economist”, który postanowił odejść od typograficznych jedynek. Jedną z tych zaprojektowanych przez Marbera zobaczył Germano Facetti, nowy dyrektor artystyczny wydawnictwa Penguin Books. Specjalnie zadzwonił do redakcji, żeby spytać o jego nazwisko. I zlecił mu przygotowanie okładki do „Our Language” – książki opisującej rozwój języka angielskiego. Dziś to jedna z jego najczęściej reprodukowanych prac: na tle fragmentu brytyjskiej flagi powielony kilka razy tytuł, jakby maszyna drukarska pozbywała się nadmiaru farby. Na górze druk jest tak rozlany, że słowa są nieczytelne; na dole – już całkiem wyraźny.

– Sam się czasem dziwię, czemu Penguin takie okładki dawał mnie, a nie jakiemuś Anglikowi – uśmiecha się Marber. – Wydawało mi się, że byłem ostatnim grafikiem, który powinien się tym zajmować.

W 1961 r. wygrał w konkursie na projekt nowego layoutu do popularnej „zielonej” serii kryminalnej. Wybrał świeższy, żywszy odcień zieleni i zestawił go z czernią. Unowocześnił krój pisma i zrezygnował z kapitalików. A przede wszystkim: zaprojektował bardzo dokładną siatkę – określił kąty i proporcje nazwiska, tytułu oraz ilustracji – która dziś znana jest jako „Marber Grid”. W ten sposób ustanowił kanon, obowiązujący w branży przez wiele lat.

Pracował w domu, z pudłem maszynopisów. Gotowe projekty wysyłał pocztą. Zawsze w tylko jednej wersji – nigdy nie proszono go o zmiany czy poprawki. Używał różnych technik: kolażu, wycinanki, fotografii. A kiedy dostał zlecenie na zilustrowanie kilku powieści będącego u szczytu popularności Simenona, narysował postaci ekspresjonistyczną kreską i wypełnił akwarelą, zestawiając oranż i nasycony błękit.

Londyn lat 60. był najbardziej rozrywkową stolicą Europy, ale Marbera nie interesowało życie towarzyskie. Rzadko spotykał się z kolegami po fachu czy pisarzami, dla których projektował. Zbyt był zajęty czytaniem ich książek i wymyślaniem okładek.

Ostatnią zrobił kilka lat temu – specjalnie na jubileusz Penguin Books. Dziś już nie rysuje. Woli czytać książki i magazyny, do których okładki zaprojektował ktoś inny. Albo lepiej: słuchać muzyki, oglądać telewizję i spędzać czas w ogrodzie swojego domu na wsi, daleko od Londynu.


Żydzi nie mają pojęcia

Urodził się w Turku, dokładnie 90 lat temu.

– Jakie to było miasto? Powiatowe. Dość ładne. Nic specjalnego, ale miało tę advantage… tę zaletę, że pochodziła stamtąd rodzina premiera Sławoja Składkowskiego.

I wyjaśnia, że za jego kadencji, w drugiej połowie lat 30., miasto się bardzo zmieniło: powiększono park miejski i nadano mu imię francuskiej żony Składkowskiego – Germaine, odnowiono rynek, wyremontowano drogi. Z uśmiechem opowiada, jak po tych nowych drogach jeździł na rowerze tam i z powrotem, nie mogąc nacieszyć się zmianą: kamienie zastąpiły betonowe płyty, po których można było pedałować szybko i równo.

Żydzi mieszkali w Turku od XVIII w. Przed wojną stanowili 25 proc. ludności miasta, tyle samo co koloniści niemieccy. Pozostałe 50 proc. należało do polskich katolików. Pytam, czy żyli ze sobą w zgodzie.

– Nie wiem, czy w zgodzie, ale życie wszystkich było połączone. Jedno muszę powiedzieć: kiedy żył Piłsudski, los Żydów był znacznie łatwiejszy. Pamiętam, jak bardzo Żydzi byli wzruszeni jego śmiercią. Potem nasilił się antysemityzm. Wie pani, co to była endecja? Endecja uważała, że Żydzi mają za mocną pozycję.

Kiedy pytam, czy spotykał się z niechęcią sąsiadów, odpowiada bez zastanowienia: – O tak!

A po chwili, jakby speszony, dodaje: – Miałem tylko dziesięć czy -naście lat, więc nie wiem, czy moje wrażenia są dokładne… Ale wydaje mi się, że są.

Zamiast szczegółów, opowiada o tym, jak było wcześniej: – Mój brat, starszy o cztery i pół roku, zaczął naukę bliżej czasu odzyskania niepodległości. Miał kolegów głównie wśród katolików, często przychodzili do nas do domu, jeździliśmy razem na rowerach… Jego serdecznym kolegą był siostrzeniec Sławoja Składkowskiego. Wtedy kontakty między Polakami a Żydami były mocne… Mówię „między Polakami a Żydami”, a przecież ja się zawsze uważałem za Polaka. Nie lubię tego rozróżnienia.

A potem zaczęła się wojna i Turek znów się zmienił, jak wiele polskich miast: hitlerowcy otoczyli żydowskie ulice zasiekami i zamienili w tymczasowe getto, synagogę zdewastowali, a kirkut zniszczyli – macewy przydały im się do budowy chodników i ulic. Na miejscu zostawili tylko jedną, stoi samotnie do dziś.

Później doczytam jeszcze, że zaraz po wejściu do miasta Niemcy wyłapywali Żydów i obcinali im brody tępymi nożyczkami. I że najbogatszych zagonili do sprzątania ulic: śmieci mieli zbierać do kapeluszy, a brud zdrapywać paznokciami.

Jednym z najzamożniejszych Żydów w Turku był ojciec Romka.

– Od razu został aresztowany. Wydobył go wspólnik, folksdojcz, z którym prowadził fabrykę włókienniczą. Nazywał się August Müller.

Po wyjściu z aresztu ojciec zabrał starszego syna i uciekł z nim na wschód. Dlaczego zostawił w Turku resztę rodziny?

– Bo wtedy Żydzi nie mieli pojęcia, że jakiś naród może popełnić takie zbrodnie – wyjaśnia Marber. – Uważano, że przynajmniej kobiety, dzieci i starcy są bezpieczni.

Kurzbach zamyka bramę

Matka zabrała go z siostrą do dziadków na wieś. Niemcy pojawili się tam dopiero przed Bożym Narodzeniem. Wszystkim rodzinom, polskim i żydowskim, kazali się pakować.

– Wzięto nas do pociągu w Kole. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jedziemy. Kazano nam wysiąść dopiero w Bochni. Tam posłano mnie do pracy w warsztacie, w którym przerabiano samochody z cywilnych na wojskowe.

Warsztat, zorganizowany w dawnych koszarach, otoczonych wysokim murem z tylko jedną bramą, nadzorował sierżant Wehrmachtu Gerhard Kurzbach. Młody, bardzo przystojny. I inny niż naziści, z którymi Marber miał wcześniej do czynienia.

– Co tu powiedzieć: on się po prostu zachowywał jak normalny człowiek. Na przykład potrafił przeklinać – nie żeby kogoś urazić, tylko tak zwyczajnie. Nie znałem go dobrze, przeważnie spędzał czas z inżynierami z Krakowa.

Ze wszystkich dni pracy w warsztacie Marber najlepiej pamięta 24 sierpnia 1942 r.

– Tego dnia Kurzbach powiedział, że niektóre samochody muszą być wykończone na jutro, i że dlatego musimy pracować całą noc. To nie było nic dziwnego: dziwne było to, że zamknięto bramę. Jeszcze dziwniejsze, że rano ciągle jej nie otworzono. Wtedy zrozumieliśmy, że chodzi o coś więcej. Byliśmy niespokojni, chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje. Zaczęliśmy strajk, domagaliśmy się powrotu do getta. W końcu Kurzbach otworzył bramę. Wróciliśmy do getta. A getto było prawie puste.

Marber nie wiedział, że gdy pracował nocą w stolarni, na dziedzińcu koszar zgromadzono około trzech tysięcy osób, żeby później posłać je do obozu zagłady w Bełżcu. Nie wiedział, że pół tysiąca starców, chorych i dzieci rozstrzelano w pobliskiej Puszczy Niepołomickiej. A dziesiątki zabito na cmentarzu komunalnym i w samym getcie.

– Cała moja rodzina znikła. Mama, siostra, dziadkowie.

Wkrótce zniknął też Kurzbach. Posłano go na front. Zmarł prawdopodobnie w 1945 r. w radzieckim obozie jenieckim; miał 30 lat. Dwa lata wcześniej podwładni nie wiedząc, co się z nim dzieje, napisali list do jego żony. Chcieli podziękować: „Dwustu ludzi opłakuje jego wyjazd. Żegnamy nie tylko naszego nadzorcę, którego kochaliśmy i szanowaliśmy, ale też tego, który był dla nas jak ojciec i przyjaciel. Każdy z nas ma u niego dług wdzięczności”. List, w pożółkłej kopercie z czerwonym znaczkiem z Hitlerem i pieczątką z 7 marca 1943 r., leży dziś w archiwum Instytutu Yad Vashem.

W 2012 r. Kurzbach został odznaczony medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Marber jest ostatnim żyjącym świadkiem, który mógł potwierdzić jego bohaterstwo. Zaproszono go do Berlina na wręczenie medalu. Z początku odmówił – przecież postanowił nigdy nie wracać do Niemiec. Czuł jednak, że musi pojechać. W przemówieniu wygłoszonym podczas uroczystości powiedział: „Historia Holokaustu uczy nas, że ci, którzy nienawidzą i rozsiewają ideologię nienawiści, w końcu przegrywają. Dla nienawiści nie ma żadnej przyszłości”. Kilkuset niemieckich licealistów, którzy byli na sali, oklaskiwało go na stojąco.

Ja też słyszę od niego podobne słowa, uzupełnione o jedno zdanie: – Nienawiść nie może trwać, bo to uczucie, które nie ma stałości.

Göth idzie polować

W bocheńskim getcie nie został długo: wiedział, że po pierwszej akcji likwidacyjnej będą następne.

– Postanowiłem się wydostać. Jak? Wydostać się z getta nie było trudno. Żyć poza gettem było trudno.
Udało mu się wyjść razem z dwiema dziewczynkami – ich rodzice opłacili szmalcownika, który całą trójkę zawiózł pociągiem do Krakowa.

– Zaprowadził nas do jakiegoś mieszkania, nie mam nawet pojęcia, gdzie to było. Poszedł kupić chleb, coś do jedzenia. Ale nie wrócił. Zamiast niego przyszło gestapo.

„Sprzedał nas do gestapo” – powtarza Marber, jakby wciąż nie mógł w to uwierzyć.

– Mnie zabrano do aresztu na Montelupich. Nie wiedziałem, co się stało z dziewczynkami: wzięto je innym samochodem.

Obok nas szumi ekspres do kawy, stukają spodki i filiżanki, brzęczą monety. Marber milczy, patrząc na coś, czego nie mogę zobaczyć. Wreszcie mówi dalej: – Powiem pani, że byłem taki oszołomiony… Myślałem, że to jest ostatnia chwila. Wrzucono mnie do celi i przypuszczałem, że będą mnie przesłuchiwać. Ale nie – oni już dokładnie wszystko wiedzieli. Byłem tam dwa-trzy dni. Potem mnie wyjęto, zapakowano na małą wojskową ciężarówkę i przewieziono do więzienia w Podgórzu. Getto już nie istniało, istniało tylko więzienie. Właściwie to były stajnie. W dzień siedziało się w takiej klatce z drutu, dołączonej do budynku, a na noc się wchodziło do stajni. Nie mogę powiedzieć, ile tam byłem, na pewno parę tygodni. Co tydzień wywoływano grupę i gdzieś zabierano – ale gdzie, nie miałem pojęcia. Pewnego dnia wywołano także mnie. I wywieziono do Płaszowa.

Zaznacza, że miał szczęście: następny transport rozstrzelano od razu po przyjeździe. Były w nim dziewczynki, z którymi uciekł z Bochni.

Pierwsze, co wspomina z obozu, to rytuał apelu: – Liczyli nas rano i wieczorem, jak buchalterzy: ilu nas jest, ilu zastrzelono, ilu umarło z wycieńczenia.

Pamięta, że przypatrywał się tym liczbom: księga, w której je tak starannie notowano, leżała na wysokim stole niedaleko jego baraku. Podkreśla, że w apelach najgorsza była niepewność wyniku. Czy wyjdzie im to równanie? Jeśli wyszło, można było odetchnąć: przeżyło się kolejny dzień. Wspomina wieczór, w którym wynik był nieprawidłowy. Brakowało jednego więźnia.

– Siedzieliśmy na Appellplatz przez 24 godziny. A gdy go nie znaleziono, rozstrzelano innych.

W apelach zawsze brał udział komendant Amon Göth: krążył po placu z krótkim pejczem, którym uderzał o cholewy wysokich butów. Marber nie pamięta, żeby Göth chodził z psami; nie wspomina też tyrolskiego kapelusza ani białego szala, które komendant wkładał, gdy miał ochotę zapolować na więźniów (szacuje się, że własnoręcznie zabił ich ponad pół tysiąca; jego terror skończył się w 1944 r., gdy aresztowano go za korupcję; w 1946 r. powieszono go w więzieniu Montelupich, a prochy wsypano do Wisły).

Opowiada jeszcze o pracujących w pobliskim kamieniołomie: o tym, jak wieczorem wracali półżywi, jak bardzo ich bito, jak musieli nosić kamienie bez celu, za karę. Sam dostał pracę w stolarni. Łatwiejszą i pod dachem – nie trzeba było stać na mrozie w tych „ubraniach przypominających piżamy”.


Amerykanie przyjeżdżają tankami

W Płaszowie był do końca.

– Zostawiono nas, małą grupę, żebyśmy rozbierali baraki, ale tego nie dokończyliśmy. Rosjanie byli już blisko, Płaszów został zlikwidowany. Wyszliśmy w ostatniej grupie, 14 stycznia 1945 r. Maszerowaliśmy przez Kraków do Oświęcimia. W Oświęcimiu dołączyły do nas tysiące więźniów i poszliśmy do Gliwic.

Ci, którzy nie zmarli po drodze w marszu śmierci, byli wysyłani do obozów w Niemczech. Ale te były przepełnione, a front coraz bliżej. Zaczynała się wielka tułaczka więźniów i jeńców.

– Załadowano nas do otwartych wagonów. W pierwszym obozie, do którego pojechaliśmy, nie chciano nas przyjąć. Zajęło nam dwa tygodnie, zanim opuściliśmy pociąg. Przez ten czas wielu ludzi umarło z zimna i głodu.

Wspomina przesiadkę w Oranienburgu: w zimową noc spał na cementowej podłodze hangaru fabryki samolotów. Potem był Flossenbürg.

– Tam się już nic nie robiło w ogóle, tylko cały dzień i noc siedziało się w ścisku, jeden obok drugiego. Aż pewnego dnia znów wywołano moje nazwisko.

Trafił do małej szkoły w centrum bawarskiego miasteczka Plattling.

– Było nas pół tysiąca. To nie był obóz, ale żyło się w strasznych warunkach – mówi, kiwa głową i powtarza: – Plattling. Tam mi się wojna skończyła.

Ale samego dnia wyzwolenia prawie nie pamięta. Był już bardzo chory, półprzytomny, zostawiony z innymi umierającymi – resztę Niemcy zabrali.

– Pamiętam tylko, że słyszałem motory. To były tanki amerykańskie. Z jeszcze jednym Polakiem i jednym Włochem siedzieliśmy na poboczu drogi. Nie czułem nic, byłem wycieńczony. Przez parę lat po oswobodzeniu miałem gruźlicę. Krążyłem po szpitalach i sanatoriach do połowy 1949 r. Więc ten początek miałem bardzo niepewny.

Pytam, o czym myślał w tych wszystkich więzieniach i obozach, z czego brał siły do walki. Marber kręci głową: – Nie mam dobrej odpowiedzi. Myślałem głównie o jedzeniu. O kawałku chleba. Marzyłem, żeby mieć bochenek i jeść, ile chcę. Nie miałem wspaniałych wizji przyszłości. Posiadać bochenek chleba – to był nasz sen. Ale jeśli pyta mnie pani, jak człowiek przeżył: to trochę była kwestia charakteru. Kto był bardziej spokojny, miał większą szansę. Ale to, czy się przeżyje, raczej było od człowieka niezależne.

A ci, którzy jednak się poddawali?

– Czasem w obozie używano słów, które były nieludzkie. Jednym z nich było „muzułman”. Zna pani? To znaczyło, że ktoś ma jeszcze dzień albo dwa. Że już nie ma woli walki. Sami więźniowie nadawali te wulgarne nazwy, stworzyli sobie taki język. Mówili np. zwyczajnie: „Dzisiaj wzięli dwudziestu na Hujową Górkę”. To była górka w Płaszowie, na której rozstrzeliwano. Potem, gdy na Hujowej skończyło się miejsce, był Cipowy Dołek.

Dzisiaj są tam pomniki. Jest też ławeczka z widokiem na miasto, można przysiąść na spacerze – bo teren obozu jest uważany za miejski park. Pod ziemią nie ma już zwłok – przed zlikwidowaniem obozu Niemcy wykopali je i spalili. Prochy załadowali do furgonetek i rozwieźli, rozsypując na terenie całego obozu. Według relacji świadków furgonetek było 17.

Sugihara rozdaje wizy

Po wyzwoleniu Marber wyjechał do Modeny. Ponad rok podróżował po Włoszech bez celu, na dachach pociągów. „Ten kraj, ci ludzie, te miasta i miasteczka, ta sztuka, ten klimat i te morza – wszystko sprzymierzyło się, żeby przekonać mnie, że może życie może jeszcze być dobre” – mówił w wywiadzie cytowanym w katalogu wystawy.

W 1946 r. odnalazł ojca i brata. Upewniam się, czy przez Czerwony Krzyż.

– Nie, przez przypadek – Marber uśmiecha się, zadowolony z mojego zaskoczenia. – We Włoszech spotkałem oficera Armii Andersa, który był w kontakcie z moim ojcem. I naraz miałem ojca! I brata.

Dowiedział się, jaka była ich droga: dotarli w 1939 r. do Wilna i skorzystali z pomocy rezydującego w Kownie japońskiego konsula Chiune Sugihary, który uratował tysiące Żydów, wydając im wizy do Japonii (na ich wypisywaniu spędzał po 18–20 godzin dziennie; podobno wypisywał je nawet w drodze na kowieński dworzec, gdy został wycofany z placówki, a później wyrzucał je z okien pociągu w stronę żegnającego go tłumu). Z Japonii ojciec Marbera pojechał do Szanghaju, skąd z polską ambasadą ewakuował się do Anglii. Brat pojechał na Bliski Wschód i wstąpił do polskiej armii. W 1943 r. przerzucono go transportem wojskowym, też do Anglii.

– Nie wiedząc o sobie nawzajem, znaleźli się w jednym miejscu. Ma się rozumieć, moje życie się odmieniło. Odzyskałem rodzinę.

– Ale dowiedział się pan też, że matka, siostra i dziadkowie nie żyją.

– O tym nie trzeba się było dowiadywać. Wystarczyło, że wzięli ich do Bełżca. To nie był obóz pracy, to był obóz morderstwa.

Jak to zrobić, żeby po takiej traumie się nie załamać?

– Można nosić w sobie gorycz. Ale nie można pozwolić, żeby ta gorycz miała duży wpływ na życie. Nie wolno żyć przeszłością.

Do stolika podchodzi wysoka kobieta ubrana w luźny granatowy sweter i czarne legginsy; srebrzyste włosy ma spięte niedbale, wąskie usta pociągnięte delikatną jasną szminką. Po angielsku przypomina, że za parę godzin jest wernisaż, a przecież trzeba wcześniej odpocząć. Żona? Nie, żony już nie ma. Przyjaciółka. To ona, Orna Frommer-Dawson, zaaranżowała tę ekspozycję.

Zanim wstaniemy od stolika, rozmawiamy jeszcze chwilę o wystawie. O tym, że dzięki niej Marber ma wreszcie szansę zająć należne miejsce w historii polskiej grafiki.

– Też chciałbym, żeby to nie była jednodniowa historia – uśmiecha się. I gdy zapewniam, że Polska o nim nie zapomniała, a w każdym razie na pewno sobie przypomni, jego spokojne dotąd dłonie zaczynają drżeć. ©℗

Dziękuję za pomoc dyrekcji Żydowskiego Muzeum Galicja. Wystawa „Romek Marber: Grafiki” potrwa do kwietnia 2016 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015