Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale choć wyrządził Stanom większe szkody niż niejeden "wyeliminowany" już talib, Assange ma się dobrze. Twórca internetowej platformy Wikileaks wyspecjalizował się w upokarzaniu USA. Niedawno ujawnił prawie 100 tys. meldunków armii USA, argumentując, że chce pokazać prawdziwe oblicze wojny. Dziś ujawnia 250 tys. depesz, które ambasady USA wysłały w minionych latach do Waszyngtonu.
Jednak akurat w tym kroku jest coś perfidnego. Tego nie da się uzasadnić dobrem publicznym, jakkolwiek by go nie pojmować. Odkąd istnieje dyplomacja, jej istotą są dyskrecja i zaufanie. Dyplomata rezydujący w kraju X ma nie tylko reprezentować swoje państwo; jego obowiązkiem jest też uzyskiwanie informacji o kraju X przez rozmowy z ludźmi (zaufanie to słowo-klucz) i przesyłanie ich do "centrali" w postaci wiernej. Dyplomacja to także niejawny kanał wymiany informacji między państwami (pokazuje to np. film "Trzynaście dni" o kryzysie kubańskim, gdy USA i ZSRR stały o krok od wojny nuklearnej).
Tak funkcjonują wszyscy. Gdyby ktoś ujawnił tajne depesze dyplomatów rosyjskich, izraelskich, polskich itd., konfuzja byłaby równie wielka. Ale padło na Stany. Czy dla polityki USA to katastrofa, "dyplomatyczny 11 września"? Być może inne kraje będą udawać, że nic się nie stało - świadome, iż postępują podobnie. Ale na pewno amerykańskim dyplomatom będzie odtąd trudniej poruszać się po świecie. Np. przywódcy arabscy dobrze się zastanowią, nim podzielą się z ambasadorem USA opinią, jak zapobiec irańskiej broni atomowej, siłą czy negocjacjami.
Assange mógł dotąd twierdzić, że ujawniając tajne dokumenty, chce uczynić świat lepszym. Tego, co dziś zrobił, nie da się tak tłumaczyć. Podkładając bombę pod samą istotę dyplomacji (nie tylko USA), uczynił w gruncie rzeczy coś bardzo głupiego.