Afrykańska godzina W

Europejczyk pracujący w szpitalu w Sudanie Południowym szybko wytwarza wewnętrzny pancerz, gdy słyszy o kolejnym akcie przemocy, śmierci kolejnego dziecka. Ale to, co tamtego dnia powiedział Moses, trafiło w szczelinę w pancerzu. Było jak przebicie się przez czas i przestrzeń do wspólnego doświadczenia Polaka i Afrykańczyka.

18.08.2009

Czyta się kilka minut

Świecki katechista przygotowuje się do nabożeństwa. Lankien w Południowym Sudanie, sierpień 2009 r. / fot. Stanisław Górski /
Świecki katechista przygotowuje się do nabożeństwa. Lankien w Południowym Sudanie, sierpień 2009 r. / fot. Stanisław Górski /

Lankien w Sudanie Południowym. Był styczeń, gliniasta ziemia wchłaniała żar słońca i pękała, oddając resztki gromadzonej przez siedem miesięcy wody. W porze suchej na kilka miesięcy drogi stawały się przejezdne na tyle, że można było dojechać ciężarówką z Malakal, oddalonego o trzy dni drogi pieszo. Wcześniej, w porze deszczowej, jedynym docierającym do Lankien środkiem transportu był lekki samolot, zdolny wylądować i wystartować z nasiąkniętego wodą kawałka płaskiego terenu, który służył nam za lotnisko. Ale to był luksus dostępny tylko dla nas, międzynarodowej ekipy pracującej w tutejszym szpitalu. Miejscowi, by dotrzeć nawet do pobliskich wiosek, brodzili godzinami w wodzie po pas.

Jednak możliwość w miarę normalnego przemieszczania się, która pojawiała się w porze suchej, była nie tylko błogosławieństwem. To także możliwość szybkiego ataku i ucieczki, sprzyjająca ponownemu rozpalaniu się konfliktów, które przygasały na czas deszczów. Powody wybuchu walk były różne: zadawnione porachunki między klanami, rajd bojówki popieranej przez wrogą, muzułmańską Północ kraju - mimo podpisanego w 2005 r. pokoju. Wyczuwaliśmy rosnący niepokój i czujność mieszkańców. Pojawili się pierwsi pacjenci z ranami postrzałowymi.

Tamtego popołudnia poprosił mnie o rozmowę mój przyjaciel Moses, jeden z najbardziej cenionych lokalnych pracowników szpitala. Staliśmy w cieniu chatki krytej trzcinową strzechą, ze ścianami z ciągle odpadającego błota - nazwanej przez nas szumnie "tukulem intensywnej terapii". Tu rozpoczęliśmy jedną z najbardziej poruszających rozmów, jakie tam odbyłem.

***

Miejsce, w którym przebywałem, miało dużo wspólnego z więzieniem. W praktyce - ze względu na warunki naturalne i zasady bezpieczeństwa - nasz międzynarodowy 8-osobowy zespół spędzał niemal cały czas na jednym hektarze, mieszczącym obóz i szpital. Wyjście na zewnątrz po zmierzchu, zapadającym przez cały rok około dziewiętnastej, równało się dyscyplinarnemu usunięciu z projektu. W warunkach takiego zagęszczenia relacje między ludźmi stawały się napięte. Nie było gdzie przed sobą uciec, a emocje wymykały się spod kontroli.

Nasz zespół w połowie składał się z ludzi z Zachodu, a w połowie z Afrykańczyków, którzy od lat pracowali z Organizacją: Liberyjczyków, Sudańczyków, Kenijczyków. I między nimi ja: jedyny z Europy Wschodniej. Z biegiem czasu coraz bardziej krystalizował się podział - przy stole, pracy. Ku swemu zdziwieniu, lepiej czułem się z Czarnymi Braćmi, jako jedyny biały.

Próbowałem zrozumieć, dlaczego tak jest. Tropiłem intuicje Stasiuka, opisującego zagubienie i obcość za naszą zachodnią granicą. "Byłem biały, ale duszę miałem czarną" - pisał o tym poczuciu inności w "Dojczlandzie". Często czułem się podobnie. Co łączyło mnie z Afrykańczykami, to z pewnością kwestia podobnego doświadczenia historii na przestrzeni ostatnich kilku pokoleń. Ludzie z Zachodu, którzy nie znali niczego poza ekonomicznym rajem, z perspektywy tego miejsca byli jak ziewający z nudów bogowie olimpijscy. Doświadczenie życia w trudniejszej części świata łączy, ułatwia zrozumienie. Takie doświadczenie oczywiście rodzi również frustracje, podkopuje poczucie własnej wartości, zasklepia w zaścianku.

Ale z drugiej strony, zaryzykuję stwierdzenie, że zewnętrzne ograniczenia - ekonomiczne czy polityczne - stymulują powstanie (lub zachowanie) jakiegoś wewnętrznego wymiaru. I odwrotnie: nieograniczone rozlewanie się nienapotykające stresów i ograniczeń spłaszcza. Wewnętrznie odchudza.

***

Na przykład Kenia: w ostatnim wieku była krajem wolnym dłużej niż Polska, a uzyskanie przez nią niepodległości dokonało się w nieco podobny sposób jak niedawne zwycięstwa naszych aksamitnych i kwiatowych rewolucji. Ale Sudan Południowy - to już mroczna (by nie napisać: czarna) wersja polskiego romantyzmu. Jedyne, czego nie mają, to swojego Mickiewicza, który by to skodyfikował i zamienił na ładnie opakowaną legendę. Zresztą nie wiem, czy nie mają - nie rozumiałem ich pieśni, które śpiewają imponującym, potężnym chórem. W ciągu ostatnich 50 lat wojny trwały przez 39 lat. W czasie ostatniej, 23-letniej, zginęły 2 miliony ludzi, a kraje graniczące z Sudanem (Kenię, Ugandę, Etiopię) zalały 4 miliony uchodźców z tego kilkunastomilionowego państwa.

Arabska, muzułmańska Północ przeciw czarnemu, chrześcijańskiemu Południu. Północ szkoliła i wysyłała do walki mudżahedinów z wielu miejsc arabskiego świata. Traktowali to jak świętą wojnę, jak niegdyś rycerze francuscy i włoscy wspierający Zakon Krzyżacki przeciw dzikusom ze Wschodu. Rekrutację i szkolenie bojowników prowadził - wtedy jeszcze nie tak sławny - Osama bin Laden. Artyleria przeciw kamieniom. Bombowce przeciw dzidom. Głód i brak dostępu do leczenia jako broń wojenna. Ostatecznie, kosztem ogromnej liczby ofiar, Południe wywalczyło niepełną autonomię i chwiejny pokój.

Ale trwająca tak długo wojna wytworzyła stan zapaści cywilizacyjnej, rzadki nawet w Afryce. Gorszy niż np. w powojennym Sierra Leone, które zostało spustoszone, ale wojna toczyła się "tylko" 10 lat i przetrwała ją przynajmniej część elit. W tym regionie Sudanu Południowego jedynymi ludźmi z jakimkolwiek wykształceniem były osoby wracające z obozów dla uchodźców w sąsiednich  krajach, gdzie udało im się ukończyć kilka lat podstawówki. Stanowili trzon naszej kadry w szpitalu: po kilkudniowym przeszkoleniu, pod okiem bardziej doświadczonych kolegów, dostawali tytuł paramedyka i kompetencje szersze, niż mają pielęgniarki w polskich szpitalach. Brak kapitału ludzkiego to jeden z największych problemów. Budynek szpitala można postawić w rok. Aby wykształcić lekarza lub inżyniera, trzeba lat kilkunastu.

***

"Tukul intensywnej terapii" zawdzięczał nazwę temu, że było to jedyne miejsce w szpitalu,  gdzie było światło elektryczne, a stale przebywało w nim ok. 150 chorych. Poza tym znajdowało się tu jedno z dwóch łóżek w całym szpitalu. W innych chatkach - łącznie z oddziałami gruźlicy, kala-azar i skrajnego niedożywienia - pacjenci leżeli po prostu na ziemi, na zaimprowizowanych przez rodzinę posłaniach. Było stąd blisko do sali zabiegowej, gdzie z reguły kręcił się któryś z naszych dzielnych paramedyków.

Nierzadko ich interwencja polegała na tym, że przybiegali do naszego obozu i pełnym wzburzenia głosem wołali: "Doctor Stan, convulsions!". "Convulsions": uniwersalne pojęcie oznaczające "coś bardzo złego" i obejmujące całe spektrum stanów - od zmór sennych, przez częste i widowiskowe napady histerii po sytuacje wymagające natychmiastowego działania, jak zatrzymanie oddechu u dziecka z tężcem. "Convulsions" - w każdym razie sytuacja, która wymaga interwencji czarownika lub lekarza. Po paru tygodniach nauczyłem się odróżniać po barwie głosu, czy trzeba przebiec sto metrów oddzielające mój osobisty tukul od szpitala, czy można je w miarę spokojnie przejść. Jedną z osób, której głosowi zawsze ufałem, był właśnie Moses.

Tamtego dnia powiedział mi, że nie może jutro przyjść do pracy. Że nie przyjdzie też pojutrze. I nie wie, ile dni urlopu będzie potrzebować. Pobrał właśnie swój karabin i rusza na wschód: tam, gdzie mieszka jego rodzina. Trzeba jej bronić.

***

Gdy pracuje się w Sudanie Południowym i po raz kolejny słyszy o akcie przemocy, o śmierci kolejnego dziecka, szybko wytwarza się wewnętrzny pancerz. Ale to, co powiedział Moses, trafiło w szczelinę w tym pancerzu. Bo nie był to już "pacjent", nie była to historia, od której byłem oddzielony jakimkolwiek murem. Był to człowiek, z którym dzieliłem swoją codzienność. Z którym relacje były bliskie i ciepłe. Na którego mogłem liczyć w nieprzewidywalnych i przerażających sytuacjach, jakie przetaczały się przez ten jedyny szpital w promieniu kilku dni drogi.

Ale nie tylko to. Wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że w gruncie rzeczy jest to podobna sytuacja - kiedy w moim kraju nie tak dawno przecież młodzi ludzie brali broń i szli do lasu albo na barykady. Nie, nie była to refleksja intelektualna. Był to przypływ emocji, których dotąd nawet sobie nie wyobrażałem. Było to jak przebicie się przez czas i przestrzeń do jakiegoś wspólnego doświadczenia, które, jak się okazuje, istnieje mimo różnic cywilizacyjnych i kulturowych.

Poczułem wtedy, co się kryło za tą legendą, która z różnych stron otacza mnie w moim kraju. Patrząc na człowieka w podobnym wieku, pracującego ze mną ręka w rękę, który zostaje wyrwany ze swojej w miarę, jak na to miejsce, bezpiecznej codzienności. Strach i cierpienie pozostawionych - żony Mosesa, jego matki i dzieci - i jednocześnie ciemne piękno tej sytuacji, kiedy w banalność codziennej egzystencji wdziera się wyższa konieczność, wymagająca wyboru i ryzyka utraty wszystkiego. Zupełnie wszystkiego.

***

W Sudanie Południowym 9 stycznia świętuje się podpisany w 2005 r. układ pokojowy, dzięki któremu w praktyce jest to kraj niepodległy. Świętowanie zaczęło się pół godziny przed zmrokiem, więc mogłem przez chwilę w nim uczestniczyć. Na niewielkim płaskim terenie, który służył za lotnisko, ciągnął się szereg poruszających się w rytmie mężczyzn, tańczących do własnego, potężnego śpiewu. W rękach mieli kije symbolizujące dzidy. Od czasu do czasu coś w nich wybuchało i wśród dzikiego jazgotu dwóch wojowników wyrywało się z kręgu i pozorowało walkę: uderzenia i uniki, z jak najwyższymi skokami. Energia tego obrzędu wydawała się zdolna zatrzymać samolot, gdyby jakiś akurat zbłądził tu o tej porze. Radosne święto wolnych ludzi - pomyślałem z zazdrością, przypominając sobie nudne przemówienia prezydentów, ministrów i biskupów, które zatruwają całą potencjalną energię święta niepodległości w moim kraju.

Ale chwileczkę, u nas widziałem już coś podobnego, coś równie poruszającego i pełnego mocy. Coś, co przypominało głęboki, silny i jednoczący rytuał. Takie samo otworzenie pokładów historii, która przestaje być martwa, a zaczyna być źródłem głębokiego poruszenia. Moi Sudańczycy z pewnością zapraszali do swego tanecznego korowodu swoich przodków zamordowanych lub zabitych w walce. A ja miałem wrażenie, że pewnego wieczoru, kiedy Lao Che zagrało "Przebicie do Śródmieścia", powietrze stało się gęste od duchów z biało-czerwoną opaską na ramieniu.

STANISŁAW GÓRSKI (ur. 1978) jest lekarzem. Pracował dla organizacji humanitarnych w Etiopii, Sierra Leone, Kenii (m.in. w hospicjum dla chorych na AIDS) i Sudanie Południowym (wraz z Lekarzami bez Granic). Napisał doktorat o kala-azar, śmiertelnej chorobie występującej w Sudanie, przenoszonej przez muchówki. Obecnie pracuje w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie, jest też studentem Akademii Praktyk Teatralnych "Gardzienice".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2009