Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pastelowa okładka płyty „Someday My Princess Will Come” z 1961 r., a na niej tacka z kokainą – takim skrótem filmowa antybiografia muzycznego geniusza podsumowuje jeden z najbardziej burzliwych okresów w jego życiu.
Album zdobi uśmiechnięta fotografia pierwszej żony Milesa Davisa, Frances Taylor, i to jej duch unosi się nad całym filmem, w którym melodramat spotyka się z awanturą, sensacją, komedią i wreszcie – z podkolorowaną opowieścią o muzyku. Całkiem sporo jak na jeden film. Za mało jak na hołd złożony artyście, którego utwór wysłano niegdyś w kapsule czasu jako wizytówkę dokonań ziemskiej cywilizacji.
Nie ma wątpliwości, że Don Cheadle grający Davisa i reżyserujący film o nim wielbi bezgranicznie twórczość swego bohatera. Debiutujący za kamerą amerykański aktor („Hotel Ruanda”, „Miasto gniewu”) robi wszystko, by wyglądać jak Miles, mówić jak on (słynna chrypka) i jeszcze samodzielnie grać na trąbce (instrument do nauki sprezentował mu sam Wynton Marsalis). Robi też wiele, by opowieść o kilkunastu latach z życia twórcy „Kind of Blue” jak najbardziej uatrakcyjnić. Okazuje się to siłą, a zarazem słabością filmu, który ogląda się świetnie, o słuchaniu nie wspomniawszy; sam Davis jako artysta i człowiek pozostaje jednak postacią niezgłębioną, zaledwie anegdotyczną.
To nie przypadek, że częściej widzimy go na ekranie z giwerą niż z trąbką. Główna intryga filmu dotyczy bowiem zmyślonego epizodu z drugiej połowy lat 70., kiedy to Davis po pięciu latach milczenia walczy z wytwórnią płytową Columbia o wykradzioną mu taśmę z nagraniem studyjnym. Niezbyt fortunnie spolszczony tytuł „Miles Davis i ja” wskazuje też na tego drugiego – fikcyjną postać dziennikarza magazynu „Rolling Stone”, niejakiego Dave’a Bradena (w tej roli Ewan McGregor), który usiłując napisać mocny artykuł o milczeniu mistrza, zostaje wplątany we wspomnianą aferę z taśmą. Czy pośród tylu konfabulacji jest jeszcze miejsce dla samego Milesa Davisa?
Scenarzyści nawet nie próbują udawać, że nakręcili film biograficzny. Kolejne bijatyki i pościgi folgują bardziej wielbicielom kina akcji czy nawet kina gangsterskiego. Bardziej niż muzyczny fenomen interesuje twórców krewki zabijaka, zaborczy i niewierny mąż oraz człowiek oddany licznym nałogom. Film zaspokaja pod tym względem gusta raczej plotkarskie niźli muzyczne, choć trzeba przyznać, że stroni przy tym od taniego obrazoburstwa i nie szczędzi nam momentów zabawnych.
Reżyser tłumaczy w wywiadach, iż jego zamiarem było oddanie przede wszystkim dzikiej energii drzemiącej w Davisie i jego muzyce. Zaufał jednak zbytnio gatunkowym konwencjom, które tę dzikość po prostu bezpiecznie skanalizowały. Powstał film dynamiczny, seksowny i gładki – nawet wówczas, gdy pokazuje wewnętrzne rozedrganie bohatera. Tak też przedstawiony w nim został Nowy Jork lat 70., ze swym posthippisowskim rozpasaniem, wszechobecnym rasizmem i zbójnickimi metodami panującymi w przemyśle muzycznym. Bliżej mu do dekadenckich klimatów głośnego serialu „Vinyl” niż żywego organizmu miejskiego (większość zdjęć kręcono zresztą w Cincinnati).
Największą zasługą Cheadle’a, prócz doskonale imitacyjnego aktorstwa, jest twórcze podejście do ścieżki dźwiękowej, która przy całym swoim bogactwie nie spełnia w filmie wyłącznie funkcji ilustracyjnej. Reżyserowi w wielu momentach udaje się uczynić z utworów Davisa narracyjne tworzywo i spoiwo. Rwana, rozgrywająca się na dwóch planach czasowych historia, skupiona głównie wokół małżeństwa z Frances, podąża za rytmem jazzowej frazy, buduje miękkie przejścia między teraźniejszością i przeszłością. Brawurowo zmontowana została sekwencja, w której Miles próbuje odzyskać swoją muzykę, a równolegle w retrospekcjach walczy o swą dawną muzę. Desperacja artysty „dzisiaj” i obłęd zazdrosnego męża „wczoraj” dopełniają się w gorączkowej improwizacji z „So What”, które towarzyszyło Cheadle’owi podczas pisania tych scen.
Poprzez swój rozrywkowy charakter „Miles Davis i ja” z pewnością przyczynia się do popularyzowania muzyki mistrza. W tym sensie można powiedzieć, że Cheadle wykonał kawał dobrej roboty. Niechaj jednak wierni wyznawcy Milesa, zmęczeni atrakcjami związanymi z „aferą taśmową” i popularyzatorską misją filmu, nie opuszczają sali kinowej zbyt pośpiesznie. W samej końcówce reżyser przygotował bowiem i dla nich smakowity bonus. Kryje się w nim sugestia tego, czym mógłby być ten film. ©
MILES DAVIS I JA (Miles Ahead) – reż. Don Cheadle. Prod. USA 2015. Dystryb. UIP.