Kamasi Odnowiciel

Nie lubię jazzu. Nie lubił go też Miles Davis. I nie lubi go Kamasi Washington – ostatni z przewodników po świecie jazzu, który właśnie przyjeżdża do Polski.

12.08.2016

Czyta się kilka minut

Kamasi Washington na koncercie w Nowym Jorku, 25 sierpnia 2015 r. / Fot. Grant Lamos IV / GETTY IMAGES
Kamasi Washington na koncercie w Nowym Jorku, 25 sierpnia 2015 r. / Fot. Grant Lamos IV / GETTY IMAGES

Nie nazywaj mojej muzyki jazzem, stary. To zmyślone słowo. Próba zamknięcia muzyki w pudełku – mówi w prologu filmu „Miles Ahead” jego główny bohater Miles Davis. – To muzyka społeczna.

Ta otwierająca scena pierwszego fabularnego filmu o jednym z najważniejszych amerykańskich artystów XX wieku jest właściwie najcenniejszym momentem całego obrazu Dona Cheadla. Dalej jednak „Miles Ahead” staje się dość trywialnym filmem akcji, gdzie wśród seksu, narkotyków, świstu kul i pisku samochodowych opon wielki Miles powraca na scenę z muzycznego niebytu drugiej połowy lat 70.

Co więcej, „Miles Ahead” ma swój epilog, który zdaje się zaprzeczać słowom i idei Davisa z pierwszych kadrów filmu. Oto Don Cheadle, w skórzanej kamizelce z napisem „#SOCIALmusic”, staje na scenie obok młodych muzyków dzisiejszej sceny jazzowej: basistki Esperanzy Spalding, perkusisty Antonia Sancheza i pianisty Roberta Glaspera. Razem grają. Jak mówią niektórzy: „Jest jazz!”.

Po chwili jednak kamera poszerza kadr, by pokazać nam kolejnych członków tej supergrupy: jazzowych gigantów Wayne’a Shortera i Herbiego Hancocka. I przecież nie ma w tym z pozoru nic złego. Koło historii się domyka – na jednej scenie stają artyści, którzy wspólnie z Davisem odkrywali nowe muzyczne terytoria na płytach „Nefertiti”, „In a Silent Way” czy „Bitches Brew” – i młodzi zdolni, którzy dziś kontynuują jego misję.

Jednak dla mnie ta scena mimowolnie pokazuje kamień, który jazz od lat ciągnie u swej szyi – piętno bycia dłużnikiem genialnych ojców założycieli, konieczność ciągłego odnoszenia się do tego, co już zostało w tej muzyce powiedziane, co zrobił Charlie Parker, Miles Davis, John Coltrane czy Hancock z Shorterem. Jazzowy kanon staje się jazzowym kanionem, z którego wielu muzyków nie potrafi znaleźć wyjścia, a do którego słuchacze nie chcą nawet szukać wejścia.

Raz na jakiś czas pojawia się jednak ktoś, kto po tym kanionie staje się przewodnikiem. Dla jednych i dla drugich.
 

Muzyczny Fight Club

Kamasi Washington opublikował zdjęcie na swoim profilu w serwisie Instagram: portret własny, na którym za plecami ma publiczność zgromadzoną na jego koncercie w Red Rocks – niezwykłym, naturalnym amfiteatrze, położonym wśród olbrzymich skał doliny Kolorado. Widownia może pomieścić ponad 9,5 tys. słuchaczy – i tyle właśnie fanów zgromadził tego wieczoru ten 34-letni saksofonista tenorowy. Jego nazwisko na plakacie z podobnym skutkiem wypełnia audytoria po obu stronach Atlantyku. Tylko w tym roku jego występy uświetniły legendarne festiwale Bonnaroo, Coachella czy Glastonbury – imprezy, na których nazwiska muzyków jazzowych dotąd pojawiały się pisane znacznie mniejszą czcionką, jeśli pojawiały się w ogóle.

Nie bez znaczenia jest tu fakt, że to właśnie saksofon Kamasiego słychać na płycie „To Pimp a Butterfly” – wyróżnionym 11 nominacjami i 4 statuetkami Grammy albumie Kendricka Lamara – chyba najbardziej cenionego dziś rapera w USA.

Zanim Washington zdecydował się, by pokazać światu kompozycje podpisane własnym nazwiskiem, przez lata był muzykiem wspierającym na scenie inne gwiazdy, m.in. rapera Snoop Doga czy wokalistki Lauryn Hill i Chakę Khan. Choć po saksofon sięgnął zafascynowany muzyką Shortera i Coltrane’a, na jazzowej scenie stanął relatywnie późno, ledwie cztery lata temu, dołączając do zespołu basisty Stanleya Clarka.

– Muzyka w swej najczystszej formie jest narzędziem do autoekspresji – mówi „Tygodnikowi” Kamasi. – Bierze się z duszy i istnieje daleko poza porządkiem tytułów, opisów czy gatunków. Jedyną funkcją nazw, które jej nadajemy, powinno być ułatwienie dostępu do muzyki jej słuchaczom. Tymczasem słowa te zyskały moc tak wielką, że to one dyktują warunki gry. Równie przykre, co powszechne jest zjawisko, w którym to sami muzycy ograniczają swobodę swojej twórczej wypowiedzi po to, by wpisać się w ramy gatunku. Z pierwszej ręki wiem, że Snoop (Dog) w żaden sposób nie czuje się muzycznie zależny od nikogo. Nawet wobec artystów, których twórczość sampluje na potrzeby własnych utworów. I nie powinien. Pewność siebie jest wpisana w jego muzykę. Doskonale wyczuwa to jego publiczność.

Washington też nie chciał się już wpisywać w żadne ramy. Zapragnął przemówić własnym głosem. Okazało się, że w podobnym momencie życia znalazła się spora grupa jego przyjaciół. Kamasi zadecydował: w grudniu nie gramy, tylko nagrywamy! Dwunastu kumpli zorganizowało sobie muzyczny fight club. Wynajęli na miesiąc studio i ustalili zasadę: żadnych zasad. Tak powstało, jak policzył sam Kamasi, 3,5 terabajta muzyki. Wśród nich 170 minut albumu „The Epic”.

Lampa lawowa

Trzypłytowy album na tentet jazzowy, dwójkę wokalistów, 32-osobową orkiestrę smyczkową i 20-osobowy chór – „The Epic” – to w pewnym sensie podróż w czasie. Cofamy się o blisko pół wieku, do świata transowych, funkowych, soulowych, uduchowionych, jazzowych big bandów. Muzyki, która płynie jak kolorowa ciecz w lawowej lampie. Muzyczne inspiracje leadera odbijają się w jej świetle niczym od dyskotekowej kuli. Nie sposób uniknąć skojarzeń z muzyką i brzmieniem Johna Coltrane’a czy Pharoah Sandersa. W tym muzycznym melanżu Kamasi wprost przywołuje standard „Cherokee” czy „Malcolm’s Theme” – muzyczny hołd złożony afroamerykańskiemu buntownikowi Malcolmowi X przez trębacza i kompozytora Terence’a Blancharda. Pod koniec albumu Kamasi sięga nawet do klasyki, przekładając na własny muzyczny język „Clair de Lune” Claude’a Debussy’ego. Większość materiału stanowią jednak kompozycje Washingtona – złożone i chwytliwe zarazem, jak otwierający dzieło „Change of the Guard”.

Jednak obok muzycznej erudycji oraz kunsztu Washingtona i towarzyszących mu artystów, szacunek budzi estetyczna spójność albumu. Kamasi nie połasił się na gościnny udział jednego ze swych znajomych raperów czy popularnej wokalistki r’n’b. Nie ma tu trzyminutowego singla, wysłanego przez artystę na podbój list przebojów. Kamasi zabiera nas do analogowo-winylowego świata, w którym dźwięki sączą się w zgodzie z naturalnym pulsem jego muzyki, zamiast w rytm internetowych kliknięć kolejnych odsłon singla.

The Epic” nie jest genialną płytą. Kamasi Washington potrafi jednak wykorzystać przebogaty wachlarz muzycznych i pozamuzycznych narzędzi, by zaprosić i godnie ugościć słuchaczy we własnym, różnorodnym, ponadgatunkowym dźwiękowym świecie. Popularność płyty, tłumy na koncertach artysty, głębokie osadzenie w muzycznej wspólnocie Kamasiego i jego muzycznych towarzyszy – wszystko to włącza „The Epic” w krąg Milesowskiej muzyki społecznej.

Wszystkie piosenki świata

Pojęcie muzycznego gatunku powstało do celów marketingowych. Gatunek to nic innego jak napis na regale w sklepie muzycznym: „Jeśli lubisz jazz, na tej półce znajdziesz coś dla siebie”. W praktyce muzyczne gatunki, zamiast zachęcać słuchaczy do muzycznych poszukiwań, odstraszały klientów od nadmiernej ciekawości: „Jeśli wydaje ci się, że nie lubisz jazzu, metalu, hip hopu – lepiej tu nie podchodź”.

W swojej najnowszej książce „Every Song Ever. 20 sposobów słuchania w epoce muzycznej wielości” dziennikarz muzyczny Ben Ratliff stawia tezę, że żyjemy w wyjątkowych czasach nie tyle w historii muzyki, co w dziejach aktu słuchania. Muzyka jest wszechobecna, niezależnie od naszej woli. Za sprawą serwisów streamingowych, takich jak Spotify czy Pandora, możemy w każdym miejscu i o każdej porze, praktycznie nie ponosząc żadnych wydatków, słuchać muzyki absolutnie dowolnie. Nie musimy słuchać płyt – nie tylko jako nośnika, ale jako pewnej zamierzonej całości. Nie musimy też szukać nowych muzycznych wrażeń: podpowie je nam algorytm, który na podstawie listy słuchanych przez nas wcześniej utworów zasugeruje, co jeszcze może nam przypaść do gustu.

Dotychczasowe kategorie estetyczne, historyczny rys muzyki, intencje kompozytorów tracą na znaczeniu w zalewie utworów. Może to oczywiście prowadzić do apatii i ślepego, czy raczej głuchego poddania się owym algorytmom, sterowanym przez wielkie korporacje napędzane chęcią zysku. Możemy jednak, przy najmniejszym w dziejach słuchania wysiłku, wybrać własną ścieżkę dźwiękową. W „Every Song Ever” Ratliff porządkuje więc swój muzycznych świat nie podług regałów, na których ktoś ułożył płyty w sklepie, ale zmysłowych doznań, jakich dostarcza nam muzyka poprzez m.in. repetycję, tempo, głośność, emocje, poziom wirtuozerstwa wykonawcy czy jego skłonność do improwizacji. Wszystko po to, by zachęcić nas do słuchania więcej i uważniej.

Czego mógłby oczekiwać taki Miles Davis od swojej publiczności i muzycznych towarzyszy podróży? Takiego właśnie, wolnego od uprzedzeń, otwartego na nieoczekiwane słuchania. ©

​NAJBLIŻSZE OKAZJE: koncerty Kamasiego Washingtona 21 lipca podczas finału festiwalu Tauron Nowa Muzyka w katowickim NOSPR i dzień później we Wrocławiu w Narodowym Forum Muzyki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016