Adwokat państwa

Paweł Burzyński, prokurator: Czas odpowiedzieć na pytanie zadawane od początku transformacji: czy prokurator ma być detektywem, czy sędzią śledczym. Odcięcie od bezpośredniego wpływu polityki jest, oczywiście, najważniejsze, ale to tylko początek. Rozmawiała Anna Mateja.

01.04.2008

Czyta się kilka minut

Anna Mateja: Jak wygląda praca prokuratora w Lubartowie?

Paweł Burzyński: Bez porównania znośniej - ponieważ to mała prokuratura - niż w jakimkolwiek dużym mieście. Mój miesiąc statystyczny, czyli liczba postępowań w miesiącu, które powinienem zakończyć sporządzeniem aktu oskarżenia albo umorzeniem, oscyluje wokół 60 (w dużych miastach to z reguły dwa razy tyle), praca jest bardziej zrównoważona i pozwala w spokoju zastanowić się nad oceną prawno-karną przypadku i ludźmi, którzy na mój wniosek mają ponieść karę. Prokuratorzy prokuratur rejonowych są skrupulatnie rozliczani z norm pracy - na koniec miesiąca trzeba sporządzić sprawozdanie, w którym wskazuje się liczbę wpływów i liczbę spraw załatwionych. Wymaga się, by prokurator miał przynajmniej tyle samo spraw załatwionych, ile wpłynęło nowych.

Można prowadzić 120 postępowań, starając się każdej sprawie poświęcić odpowiednio dużo namysłu?

Mając w nadzorze tyle postępowań, trudno się skupić nad każdą sprawą w sposób, jakiego wymagałby stopień jej trudności. Przypuszczam, że mimo to prokuratorzy starają się wykonywać pracę rzetelnie, tyle że kosztem życia osobistego. Widzę to po znajomych, którzy najpierw, w realiach pracy prokuratora z "pierwszej linii frontu", postawili wyzwania zawodowe na pierwszym miejscu, po czym zapłacili za to na przykład rozwodami.

Jako aplikant widziałem prokuratora, który zasnął podczas rozprawy. Zaręczam, że nie z nudów, ale z przemęczenia. Prokuratorów, którzy zabierają akta do domu, spotykałem nieraz. Nie powinni tego robić, ale inaczej musieliby chyba nocować w prokuraturze.

Mają przecież przełożonych, którym mogą się poskarżyć.

Nie widziałem, by kogoś to interesowało. Łącznie z przełożonymi, którzy sami z reguły nie prowadzą postępowań i raczej pilnują status quo, niż dążą do zmiany.

Dzisiaj wszyscy dużo pracują.

Ale nie każdy ponosi taką odpowiedzialność. Przypuszczam też, że inni zapracowani prawnicy zarabiają więcej niż nieco ponad 4 tys. złotych na rękę - taka jest pensja prokuratora prokuratury rejonowej, także tego prowadzącego 120 spraw miesięcznie. Nie dziwi mnie, że czują się sfrustrowani, tym bardziej że ta sytuacja trwa od lat.

Prokuratura w Polsce ma kilka szczebli: rejonowy, okręgowy, apelacyjny, Prokuraturę Krajową i wreszcie ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego. "Coś tego za dużo - pisał w "TP" ponad trzy lata temu Zbigniew Hołda. - Zbyt wielu prokuratorów zajmuje się kontrolowaniem pracy innych prokuratorów, zamiast do tej pracy po prostu się włączyć". O uproszczeniu struktury mówiło się już za czasów premier Suchockiej. Minęło jednak 15 lat...

I jest, jak było. Diagnoza jest trafna, wystarczy wreszcie z niej skorzystać. Prokuratury apelacyjne powołano po 1989 r., by dostosować strukturę prokuratury do struktury sądów powszechnych, co nie do końca ma uzasadnienie. Jeśli adwokat może wystąpić przed każdym sądem, dlaczego prokurator miałby być do tego niezdolny? Prokuratorów apelacyjnych, nierzadko cennych fachowców, można byłoby "zagospodarować" w prokuraturach okręgowych. Zachowując dotychczasowe uposażenia, by nie odczuli tego przesunięcia jako degradacji.

Z kolei Prokuratura Krajowa to potrzebny szczebel, ale nie do tego, by być spokojną przystanią dla byłych szefów prokuratur, ale do obsługi Sądu Najwyższego.

Każdy z ministrów obsadzał Prokuraturę Krajową swoimi ludźmi - teraz jest ich tam około dwustu, każdy z pensją sędziego Sądu Najwyższego.

Zmiana jest więc konieczna, ale nie likwidacja, bo trudno, by prokurator okręgowy jeździł na sprawy przed Sądem Najwyższym. Do tego trzeba mieć doświadczenie występowania przed takim gremium.

Co do wspomnianej kontroli - nas się wychowuje do bycia kontrolowanym. Po aplikacji prokuratorskiej zdaje się jeden z najtrudniejszych egzaminów państwowych: dwa dni trwa egzamin pisemny, dzień - ustny, który przyjmuje postać sześciogodzinnego odpytywania. Choć sprawdza się umiejętności praktyczne - na przykład napisania aktu oskarżenia na podstawie akt, apelacji czy sprzeciwu w postępowaniu administracyjnym - dominuje odpytywanie z wiedzy teoretycznej. Przecież ci aplikanci mają za sobą studia prawnicze! A na aplikację dostali się po egzaminie konkursowym, też nie najłatwiejszym. Zresztą podczas samej aplikacji muszą powtórzyć wszystkie najważniejsze zagadnienia z całego systemu prawa, ucząc się tego w taki sposób, by usatysfakcjonować pytającego. W PRL-u aplikacja trwała rok i asesura też była roczna - za krótko, ale teraz z kolei przerzucono się w drugą skrajność - wydłużania terminowania.

Zakres wiedzy, jakim musi się legitymować aplikant, jest coraz większy. To akurat nie dziwi - to efekt rozwoju cywilizacyjnego, który siłą rzeczy rozbudowuje też gałęzie prawa. Wymagania muszą być większe niż 20-30 lat temu. Podczas tego długiego, bo aż sześcioletniego testowania nie chodzi jednak wyłącznie o skrupulatne sprawdzenie, czy ktoś naprawdę nadaje się do tego zawodu. Jest w tym i brak zaufania do adeptów - wyrabianie w nich przekonania: "Zawsze możemy cię sprawdzić, uważaj".

Prokurator ma sporą władzę, może warto wyrabiać w nim świadomość, że nie jest wszechwładny?

I tak nie jest wszechwładny. Zastanawiam się natomiast, czy "szkolenie" wyrabiające w ludziach postawę podporządkowania dobrze odbija się na psychice osób mających wykonywać tak trudny zawód. Nadmierne wystawianie ludzi na próbę może się skończyć podłamaniem wiary w posiadaną wiedzę i siły - przecież egzaminując, zwłaszcza często i wnikliwie, zawsze można znaleźć lukę czy błąd. Pamiętam prokuratora, który na moje wątpliwości powiedział: "No tak, niedługo zaczniemy wypuszczać ludzi, którzy będą się nadawali wyłącznie do stanu spoczynku".

W Polsce panuje przekonanie, że wyłącznie osoby legitymujące się dużym doświadczeniem są w tym zawodzie najlepsze. Tymczasem większość spraw o największym społecznym znaczeniu - z reguły drobnych, nienadających się do medialnego nagłośnienia, ale dotykających obywateli bezpośrednio i dotkliwie - prowadzą młodzi asesorzy z prokuratur rejonowych.

Na przykład jakie?

Choćby takie, jak moja pierwsza sprawa - wypadek samochodowy, w którym zginęły trzy dziewczyny w wieku 15-19 lat. Pamiętam to jak na filmie: 1 sierpnia, przepiękne lato, wschód słońca i trzy czarne worki leżące obok kompletnie roztrzaskanego auta. Nie było przy mnie żadnego z moich prokuratorów przełożonych (co do zasady, nie jeżdżą na miejsce zdarzenia, bo nie należy to do ich obowiązków), musiałem samodzielnie podejmować czynności związane z postępowaniem, choć akurat w takiej "godzinie próby" wielu dużo by dało za wsparcie przełożonych. Proszę mi wierzyć: jeśli czegoś się zaniedba na miejscu oględzin, będzie to już nie do naprawienia - miejsce zostanie posprzątane i ślady zatarte. To są czynności obciążające psychicznie nawet doświadczonych prokuratorów, mających za sobą niejeden trudny dyżur...

Sprawcą wypadku był młody chłopak, który ani nie był pijany, ani nie przekroczył jakoś specjalnie prędkości, po prostu nie potrafił dobrze prowadzić i stracił panowanie nad autem. Zabrał je mamie, bez jej wiedzy, by pojechać na dyskotekę, a wyszedł z tego prawie bez szwanku. Scena była dantejska: policja nie dopuszczała rodzin do zwłok i miejsca zdarzenia; matka sprawcy starała mu się jakoś pomóc; rozpacz ich wszystkich...

Prokurator "z pierwszej linii" jest najbardziej narażony na popełnienie błędu, a w konsekwencji - ocenę zwierzchnika, który z reguły nie prowadzi żadnych postępowań, bo prokuratura tak jest skonstruowana, że im wyżej w jej strukturze, tym mniej pracy stricte prokuratorskiej i mniej odpowiedzialności. Pojawia się za to możliwość kontroli podwładnych - w pewnym momencie prokurator rejonowy prowadzący śledztwo na przykład w sprawie o zabójstwo pisał średnio co dwa tygodnie informację do prokuratury okręgowej, która sporządzała informację na ten temat dla prokuratury apelacyjnej. Ci, jeśli mieli pytania do prokuratora rejonowego, zwykle zadawali je przez "okręgówkę".

Tak daleko posunięta kontrola zawsze była dla mnie niezrozumiała. Od lat natomiast prokuratura opiera się na pracy asesorów pozostających w silnej zależności od swoich patronów i przełożonych, a poświęcających jej sporo ze swoich najlepszych lat. Fakt - w obliczu tak wysokich wyzwań uczą się więcej i szybciej niż na aplikacji, ale prowadzonych spraw mają po prostu za dużo. Do tego dochodzą przecież całodobowe dyżury, czyli na przykład wyjazd o drugiej w nocy do wypadku drogowego, w którym śmierć na miejscu poniosła matka i jej dwuletnie dziecko. Zaręczam, że myśli o takich zdarzeniach nie da się zostawić w pracy... Potem studiowanie akt i przesłuchiwanie świadków w samodzielnie prowadzonych sprawach, obsługa interesantów i jeszcze to, co wprowadził minister Ziobro - sądy 24-godzinne, czyli kolejne dyżury obciążające prokuratorów w prokuraturach rejonowych. No i jeszcze coś - udział w sekcjach zwłok, na przykład ofiary, którą zabójca, usiłując zatrzeć ślady zbrodni, poćwiartował. Serdecznie współczułem szefowej mojej prokuratury, która przyjechała na miejsce zdarzenia, by dokonać oględzin...

W dużych miastach dzień pracy kończy się ok. 20.00, zaczynając o 8.00. Kiedyś zapytałem młodego prokuratora z prokuratury rejonowej Warszawa-Śródmieście: "Jak pan wytrzymuje?". "Jeszcze sobie radzę". Ale jak długo? Kiedy zaczniemy zbierać żniwo eksploatacji ludzi ponad miarę, wytwarzające frustrację oraz podkopujące zaufanie do siebie i do państwa?

Jak prokuratorzy prokuratur rejonowych radzą sobie z nadmiarem obowiązków?

Między innymi dążąc za wszelką cenę do awansu: tak ze względu na znaczne różnice w wynagrodzeniu, jak uwolnienie od stresu związanego z posiadaniem "na biegu" ponad stu postępowań (jeśli po awansie można się zajmować jedynie kilkoma, choćby trudnymi, to istotna różnica). To paradoks: istotą pracy prokuratora jest prowadzenie postępowania i występowanie przed sądem, tymczasem przemęczeni ludzie bardzo chcą awansować, by tego nie robić!

Gdy zaczynałem pracę, miałem szczęście trafić do prokuratury wielopokoleniowej, w której pracowały także osoby starsze, z dużym doświadczeniem i chęcią uczenia młodszych. Zazwyczaj takich osób na niskich szczeblach prokuratury nie ma (chyba że jest to jednostka prowincjonalna). Brakuje wzorca szefa, który pracuje tak samo ciężko jak podwładni, bo ma na uwadze jakiś wspólny wynik - sprawne doprowadzenie do zakończenia jak największej liczby postępowań. Razem dostrzegamy sens pracy w niej samej, w takiej jej postaci, jaką ukształtował ustawodawca. A jeśli podwyższamy sobie poprzeczkę, to wszystkim, nie tylko tym, co są na dole.

Dla porównania powiem, że w Czechach sprawowanie funkcji prokuratora wyższej instancji jest równie prestiżowe, ale nie pociąga poważnego skoku w wynagrodzeniach. Stąd też nie ma presji, by awansować. Chodzi po prostu o to, by być dobrym prokuratorem na tej "pierwszej linii". W tym mamy się odnaleźć, a nie zastanawiać się, jak podlizać się szefowi, by awansować. Bo różne są drogi awansu, nie tylko merytoryczne. Znam wielu dobrych prokuratorów, których awans nigdy nie dotknął. Nie ma zresztą precyzyjnych jego wyznaczników, na przykład liczba zakończonych postępowań, skala ich trudności czy podwyższanie kwalifikacji.

Ustawa o prokuraturze stanowi, że prokurator jest obowiązany wykonywać zarządzenia, wytyczne i polecenia przełożonego; w razie stwierdzenia obrazy prawa podczas prowadzenia sprawy przełożony może wytknąć mu uchybienie albo zmienić czy uchylić decyzję; może też zlecić podwładnym wykonywanie czynności należących do jego obowiązków albo przejąć ich sprawy. Prokurator niższego szczebla jest właściwie idealną osobą do "niemerytorycznego" awansu.

Instytucje tworzą ludzie. Prokuratura była często wykorzystywana politycznie i mówię to z perspektywy swoich ośmiu lat pracy, kiedy władzę w kraju sprawowali ludzie chyba wszystkich barw politycznych. Za każdym razem władza wymieniała szefostwo na wszystkich szczeblach, które uważano za łup polityczny ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego. On wymieniał górny szczebel prokuratorów, którzy następnie dobierali sobie współpracowników. Choć prokuratura to część wymiaru sprawiedliwości, nie zawsze decydujące znaczenie miała fachowość, nieraz "kryterium doboru" była lojalność czy przekonanie: "znam go, więc będzie mi się z nim dobrze pracowało".

Etos tego zawodu będziemy odbudowywać przez lata, a pomyśleć, że w 2000 r., zaraz po dyplomie, kiedy pojawiłem się w prokuraturze, wydawało mi się, że zaczynam pracę w innej Polsce. Szybko się zorientowałem, że od strony organizacyjnej instytucja funkcjonuje jak w PRL-u: brakowało papieru i prokuratorzy przynosili własny, byli wyposażeni w maszyny do pisania, nie zawsze sprawne. Pamiętam, że następnego dnia po przyjściu wróciłem do palenia... Wcześniej odrzuciłem propozycję pracy prawnika w zachodniej firmie, gdzie zarobki były oczywiście wielokrotnie wyższe, i wkrótce zorientowałem się, że nikt nie docenia tego wyboru i ryzyka. Potem jednak pojawiło się tyle pracy, że nie miałem czasu zastanawiać się, czy to było słuszne wyjście. I znalazłem jej sens, mimo wszystkich niedostatków. Wątpię jednak, czy mojemu pokoleniu dane będzie pracować w tak zwanych normalnych warunkach - sytuacja w prokuraturze zmienia się bowiem na lepsze bardzo powoli.

Poprzedni minister sprawiedliwości, Zbigniew Ziobro z PiS, lubił ręczne sterowanie: polecił zwolnić z tymczasowego aresztowania podejrzanych o lincz we Włodowie, inspirował sposób zatrzymania doktora G. i rozpoczęcie postępowania przeciwko lekarzom swojego ojca, który miał umrzeć na skutek błędu lekarskiego.

Postronni postrzegają kadencję ministra Ziobry jako apogeum bzdur, ale z mojej perspektywy nie robił niczego, czego by nie znali jego poprzednicy, tylko wykorzystał to ponad miarę. Odkrył, że łatwo sterować prokuraturą i podporządkować ją politycznym interesom, a odkrywając klucz systemu, uczynił z niego kartę przetargową - że to dobra baza do robienia kariery politycznej i nośny medialnie temat.

Prof. Andrzej Zoll w "Forum Penitencjarnym" z 2004 r. wylicza jeszcze parę prokuratorskich grzechów: nieuzasadnione korzystanie z argumentu znikomej społecznej szkodliwości czynu (np. wobec sprawcy, który wprowadził do internetu dane znanej osoby w ramach ofert erotycznych), brak aresztowania sprawców wypadków, w których były ofiary śmiertelne, czy też niepotrzebne albo długotrwałe przetrzymywanie zatrzymanych.

Czas odpowiedzieć sobie na pytanie zadawane chyba od początku transformacji: jakiej prokuratury chcemy - czy prokurator ma być detektywem, czy sędzią śledczym. Odcięcie od bezpośredniego wpływu polityki jest, oczywiście, najważniejsze, ale to tylko początek reform. Równie istotne jest rozluźnienie więzów podporządkowania. Od lat uważa się, że istotą pracy prokuratora jest prowadzenie śledztw, co znalazło odbicie w kodeksie postępowania karnego z 1997 r., zgodnie z którym śledztwa, co do zasady, prowadzi prokurator, nie policja. Właściwie dlaczego? Detektywem może być każdy człowiek z odpowiednim ilorazem inteligencji, niekoniecznie prawnik. Prokurator powinien wykazywać się przed sądem, jako rzeczywisty adwokat państwa nadzorujący pracę policji.

Tymczasem w Polsce wykształcił się wzorzec prokuratora-macho: bezwzględnego tropiciela walczącego z przestępczością zorganizowaną, noszącego broń i utwierdzanego w przekonaniu, że jego misja jest wyjątkowa. A przecież praca każdego prokuratora jest ważna. Także tego, który prowadzi sprawy o niepłacenie alimentów przez ojca rodziny czy znęcanie się nad najbliższymi. Kiedyś usłyszałem od dość wysoko postawionego prokuratora, że taka praca jest ogłupiająca. Może, ale miałem szczęście poznać prokuratorów, którzy całe życie spędzili na odcinku dochodzeniowym, zajmując się takimi właśnie drobnymi sprawami, i pamiętam, że jeśli potrzebowałem wiedzy czy porady, najlepiej było udać się właśnie do nich.

Sukcesy "rewolwerowców" nagłaśniano i doceniano, czemu trudno się dziwić, bo zorganizowana przestępczość faktycznie na pewnym etapie rozwoju młodego demokratycznego państwa mogła mu zagrozić. Jednak pomijano przy tym tych drugich, gwarantujących przecież obywatelom poczucie bezpieczeństwa prawnego. Zabrakło pokory, w nadmiarze było natomiast antagonizmów, które zróżnicowały środowisko. Starły się też mentalności - z jednej strony starych prokuratorów, którzy przeszli weryfikację, ale nie do końca wierzyli w zmianę systemu; z drugiej - młodych wilków, którzy stwierdzili, że powalą świat na kolana.

Co Pan sobie obiecuje po rozdzieleniu funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego?

Nie obiecuję sobie niczego od razu. Mam po prostu cichą nadzieję, że przyczyni się to do zmiany relacji w środowisku - by zaczęło się ono rządzić swoimi prawami i kryteriami, przede wszystkim fachowości, a nie zasadami wynikającymi z sympatii politycznych.

Przyznaję, że sam nigdy nie odczułem żadnych nacisków politycznych, co zapewne wynikało z tego, że usunąłem się na rubieże. I jest dla mnie oczywiste, że wielu prokuratorów świadomie zostawiło wielkomiejski zgiełk, by wykonywać zawód rzetelnie i w dobrej atmosferze. Poznałem znakomitą panią prokurator, która mieszkając w Lublinie, właściwie na tej samej ulicy, przy której mieściła się prokuratura rejonowa i okręgowa, wolała pracować w Lubartowie. Dzięki takim osobom nauczyłem się innego patrzenia na rzeczywistość. Gdy później proponowano mi awans, odmówiłem, bo żal mi było rezygnować z takiej "wartości dodanej".

Myśli Pan o sobie, że jest kolegą po fachu Janusza Kaczmarka? Szereg osób znanych z dyspozycyjności politycznej wykonuje ten sam zawód, co Pan.

Każdy pracuje na własne konto i ponosi odpowiedzialność za własne decyzje i działania. Czarne owce zdarzają się jednak wszędzie - problem w tym, że właśnie one, choć sprzeniewierzają się zasadom wykonywania tego zawodu, wynosi się na piedestał i pozwala wpływać na najważniejsze sprawy w państwie.

Czym jest sprawiedliwość?

Wyjątkowym poczuciem, że w sądzie stało się coś dobrego: doszło do wyrównania krzywd, zło napiętnowano. Stan rzadko osiągany. Ale wtedy właśnie widzę i rozumiem sens tego wysiłku. ?h

Dr PAWEŁ BURZYŃSKI (ur. 1976) jest prokuratorem prokuratury rejonowej w Lubartowie na Lubelszczyźnie. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji KUL, doktorant prof. Andrzeja Zolla, wykładowca Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2008