42,195

Maraton jest bardzo niezdrowy. Za to przygotowania do maratonu są ekstremalnie zdrowe. Ale przecież skoro już człowiek się solidnie przygotowuje, czuje się do czegoś przygotowany, to wiadomo, że coś trzeba z tym zrobić. Skatować ciało, by wzmóc ducha.

29.09.2009

Czyta się kilka minut

Amator nie biegnie maratonu przeciw komukolwiek, rywalizacja jest bardzo, bardzo ograniczona - zdecydowanie do wnętrza skierowana. Co nie oznacza, że nie doceniamy uroków warszawskiej trasy. Pierwsze "dwie dychy" to czysta przyjemność. Dzieci biją brawo, kobiety rzucają kwiaty, a mężczyźni z rzadka tylko rzucają mięsem (i to raczej na Pradze). Niedziela, człowiek po śniadanku o szóstej, rozgrzany, odpowiednio wysmarowany wazelinką, plasterki na sutkach. Żyć, nie umierać! Pogoda podejrzanie piękna - wkrótce nam przygrzeje. Nam, czyli mnie i kilku tysiącom moich kolegów. Mogą sapać, stękać, smarkać, zabiegać drogę, a i tak jesteśmy na siebie skazani. Nie przepadam za bieganiem w tłumie, ale z drugiej strony dobrze jest znaleźć towarzysza. Nie jest trudno, bracia biegacze są w większości otwarci i życzliwi, na trasie zagadują, opowiadają, zaczepiają. Najpopularniejsze pytanie to oczywiście: "Na ile biegniesz?". W ten uroczo przypadkowy sposób do trzydziestego kilometra biegnę z Sylwkiem. Sylwek jest spod Garwolina, zarabia na rodzinę ciężką fizyczną robotą na budowie. Od piątej rano noszenie cementu i bieganie po drabinach - jak obrazowo opisuje pomiędzy oddechami. Ma czas na trzy treningi tygodniowo: środa, sobota, niedziela. Mało, ale na więcej nie ma szans z tą drabiną i cementem. Żeby tylko nie złapały go skurcze, da radę dobiec poniżej 3:20. Tak twierdzi i pewnie ma rację. Poznałem także żonę Sylwka (na dwudziestym piątym kilometrze podawała mu czekoladę), która bardzo się o niego martwi, co jest zrozumiałe, choć nieco na wyrost. Z Sylwkiem, którego podziwiam, rozstajemy się na trzydziestym kilometrze, przyśpieszam, aby po jakimś czasie klasycznie "uderzyć w ścianę". Tunel na Wybrzeżu Kościuszkowskim: ciemno (może to mroczki przed oczami?), jakieś dziwne omamy słuchowe (które okazały się odbijającym się pod najróżniejszym kątem hitem Steviego Wondera w wykonaniu chóralnym na żywo). W tunelu zaczynają się schody. Resztką świadomości niezaangażowaną w stawianie następnego kroku przypominam sobie książkę "What I Talk About When I Talk About Running", w której Haruki Murakami opisuje swój bieg z Aten do Maratonu. W kierunku odwrotnym, bez orężnego ekwipunku, ale za to w lipcu. Czuję się podobnie jak Murakami, co stanowi umiarkowaną konsolację.

Po trzydziestym piątym kilometrze przeklinam Greków, przeklinam Persów (za to, że nie wygrali tej bitwy), przeklinam Filippidesa, Fejdippidesa czy też jak tam mu było. Robi się za gorąco. Dwadzieścia stopni to dla maratończyków upał. Zaczynam wdrażać prymitywną (akurat nie mam ochoty na nic bardziej wyrafinowanego) technikę pt. "Jeszcze tylko do tej latarni, jeszcze tylko ten zakręt". Po czterdziestym kilometrze myślę bardzo źle o angielskiej rodzinie królewskiej ze szczególnym uwzględnieniem królowej Aleksandry, która 101 lat temu wydłużyła tradycyjną maratońską trasę o 2 kilometry, żeby meta była bliżej loży. Loża lożą, biegnie się coraz wolniej, coraz ciężej, wśród zagęszczających się oparów pokus o przejściu do marszu. O tym akurat nie ma co się rozpisywać, zwłaszcza że udało się dobiec.

Mam szczęście, że dopiero za metą łapią mnie skurcze, niestety, coraz boleśniejsze, można by rzec - kompleksowe. Dolne kończyny totalnie mi się zasupłały, po prostu, po raz pierwszy w życiu zresztą. Natychmiast pomaga mi jeden ze współtowarzyszy niedoli. Pan Majewski z Warmii. Pan Majewski dobiegł w 3:24. Niby nic wielkiego, gdyby nie to, że: a) pan Majewski ma 62 lata, b) pan Majewski dwa tygodnie temu przebiegł maraton w Wilnie (nieco wolniej niż teraz), c) pan Majewski za dwa tygodnie biegnie kolejny maraton. Trzy przyczyny, dla których w moich oczach pan Majewski urasta do miana herosa (Filippidesa czy też Fejdippidesa), który ma pełne prawo zawołać: "Cieszcie się. Zwyciężyliśmy". I na dodatek - nie wyzionąć ducha.

Ducha wzmocnić.

PS. Pan Kydryński, zawodowo prezentujący w zacnej skądinąd "Trójce" muzykę łatwą i przyjemną, bardziej znany jako osobisty, największy przyjaciel Stinga, utyskiwał, że ten maraton w centrum miasta to skandal, gdyż... "przez tych ledwo powłóczących nogami ludzi" musiał do pracy przyjechać na rowerze. Zaiste, to paranoja! Znacznie lepiej tak przejść przez życie, żeby się, broń Boże, nie zmęczyć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reżyser teatralny, dramaturg, felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor Narodowego Teatru Starego w Krakowie. Laureat kilkunastu nagród za twórczość teatralną.