Żywokost sercowaty

Jeśli mam jakiś ulubiony kierunek podróży, oto on: ze Stanisławowa na południe i nieco na zachód...

03.04.2006

Czyta się kilka minut

/fot.A.Kramarz /
/fot.A.Kramarz /

Jürgenowi Kreftnerowi i Saszy Gladiełowowi - z wdzięcznością

1

29 sierpnia 2005 roku znowu ruszyłem tą Drogą W Góry. To trasa, na której zapewne już niebawem będę znać nie tylko kolejność wsi i miasteczek, ale też każde drzewo, chatę albo - co bardziej prawdopodobne - każdą przydrożną knajpę. A jednak wciąż nie przestaję wyglądać przez okno - poczynając od Nadwórnej, gdzie wyrastają pierwsze, jeszcze niewysokie góry.

Autobus ma skończyć trasę w Mukaczewie, średnia prędkość od trzydziestu do czterdziestu kilometrów na godzinę, summa summarum dziewięć godzin podróży, z których mnie przypada tylko pierwszych sześć, bo wysiadam w Tiaczewie. Tam wyjdą po mnie J. i S. Dalej pojadę z nimi w nieznanym kierunku. Mnie nieznanym, należałoby wyjaśnić. Bo oni tam wszystko znają. Gdybym był romantycznym autorem albo bohaterem (co zresztą na jedno wychodzi), to ścisnęłoby się we mnie serce. Ale i bez tego się ściska - od samego tylko wyliczenia nazw, od samej tylko gry wspomnień z krajobrazami: Nadwórna - Delatyn - Dora - Jaremcze - Mikuliczyn - Tatarów - Jabłonica - Przełęcz Jabłonicka... Hop!

To jest granica. Między Królestwem Galicji a Koroną Węgierską. Albo powiedzmy: między pańską Polską a burżuazyjną Czechosłowacją. Albo między Rzeszą a Węgrami. Albo między Przykarpaciem a Zakarpaciem. Jeśli spojrzeć z północnego wschodu - na przykład z Kijowa - to wszystko, co zaczyna się dalej, leży za Karpatami. I Budapeszt, i Wiedeń, i Wenecja, i strefa Schengen - wszystko leży za Karpatami.

Ale w rzeczywistości Karpaty dopiero tutaj stają się sobą, czyli nabierają wyglądu gór. A i krajobraz niemal od razu przemienia się w bardziej południowy. Dość było przekroczyć tę niewidzialną granicę administracyjną i terytorialną między dwoma regionami - i proszę: zamiast galicyjskiej szarzyzny marmaroskie słońce, w górze zamiast niepojętej waty - niebo, zamiast wilgoci - ciepło, a w lasach na zboczach i grzbietach zachodzi wielka metamorfoza - drzewa liściaste wypierają iglaste. Coraz więcej klonów, jaworów, jesionów, buków, orzechów. Coraz więcej południa, coraz więcej orzechowych zapachów. Zaczynają się już od Rachowa, w którym stoimy pół godziny. Skład etniczny ludności autobusu także zmienia się w 99 procentach (jedyny niezmieniony procent to ja). Teraz wszyscy oni mówią swoimi zakarpackimi rusińsko-romsko-rumuńskimi intonacjami, nie tak zwyczajnie mówią, tylko do telefonów, bo teraz na Zakarpaciu wszyscy mają komórki - nawet stare wieśniaczki w chustach i z koszami wysyłają jakieś sms-y w nieznanej pisowni, literami łacińskimi. Po łacinie?

Dalej - jeszcze głębiej na południe, razem z Cisą, ponad nią, jej brzegiem, przez Kostyliwkę na Diłowe (pogranicznik jednak postanowił sprawdzić mój paszport - byłoby dziwne, gdyby ten kolczyk w uchu całkiem uszedł mi płazem!), koło środka Europy (48 stopni 30 minut szerokości północnej i 23 stopnie 23 minuty długości wschodniej) - locus perennis, stałe, pewne, wieczne miejsce, a potem już tylko na zachód, bo Cisa też ostro skręca na zachód, a na jej przeciwległym brzegu leży chyba Rumunia i tam nie można. Ta bliskość Rumunii przebija w nazwach, jakichś, na moje ucho, dacko-frankijskich (Bustyna, Teresvar), a dalej i dwujęzycznych - zgodnie z europejskimi normami - napisach. Przy wjeździe do Sołotwiny napisy stają się trójjęzyczne, do ukraińskiego Sołotwyno i rumuńskiego Slatina dołącza węgierskie Aknaszlatina. Brakuje mi słowackiego Kostel Solotvonský. Brakuje mi gór: robią się coraz niższe. Góry kończą się, a ja jadę dalej, stop - jakże to tak?! Miałem trafić w góry, a tu tylko sól i bagna! Nic mnie już nie cieszy - nawet pałace przy drodze, wymurowane z przerażającym brakiem gustu wielopiętrowe, ogromne świątynie z kolumnadami, łukami, wieżami, gzymsami i wszelkim podobnym nadmiarem. Później dowiem się, że tak budują tylko Rumuni (znowu ta bliskość!). Przy czym w istocie wcale tam nie mieszkają, a pozostają w swoich starych, więcej niż skromnych domach. Ich pałace są nie dla tej brutalnej rzeczywistości, są jak marzenie, niedotykalne, wznoszone niczym mauzolea - nie do mieszkania.

Tiaczów, do którego docieram w niecałą godzinę później, leży przy samej granicy. Widać z niego rumuński Sygiet Marmaroski na drugim brzegu Cisy. Tu mają na mnie czekać J. i S. I stąd zabiorą mnie tam, gdzie jest Koniec Geografii.

2

Rzeczywiście czekali na praktycznie wymarłym, pokrytym pyłem dworcu autobusowym - tylko oni dwaj i rosyjska terenowa niwa. J. usiadł za kierownicą, a ja zapytałem, ile jeszcze przed nami. Okazało się, że ze dwie godziny drogi. Gwizdnąłem ze zdziwienia. Zdawało mi się, że tu już zwyczajnie nie ma dokąd tak długo jechać. Ale nie wziąłem pod uwagę, że kierunek mojego ruchu może ulec zasadniczej zmianie. Teraz ruszaliśmy ostro na północ - oddalaliśmy się od granicy (jak najdalej od Rumunii?) w międzywojennym kierunku na Polskę, czyli na Galicję i Przykarpacie. Przecież niby stamtąd przyjechałem, próbowałem zorientować się w topografii. J. odpowiedział, że pojedziemy przez Dubowe i Uść Czorną. Przypomniało mi się, że w Szerokim Łuhu mieszka środkowoeuropejski poeta Petro Midianka, którego znam już od dwudziestu lat. To bardzo egzotyczny poeta - udając, że czerpie z dialektu, w istocie wymyślił własny język, a przynajmniej wiele własnych słów: fyres, prymosz, farametłyky, dyżmo. Ale moje spostrzeżenie niczego nie zmieniło, skręt na Szeroki Łuh został zignorowany.

Nie mogło nie cieszyć, że góry znów zaczęły rosnąć. Kierunek naszej podróży zbiegał się z ich wzrastaniem. To dawało nadzieję.

W Dubowym wypiliśmy po ostatniej kawie i przejechaliśmy koło ruin fabryki: industrialne szkielety, baraki warsztatów, zarośnięte niepojętymi chaszczami place. J. powiedział, że za Związku Radzieckiego produkowano tu jakieś części do helikopterów.

S. dodał, że całe miasteczko tylko na tym się trzymało. Na czym trzyma się teraz - nie wiadomo. Najpewniej nie trzyma się wcale. Przypomniałem sobie, że dziewczyny, które kręciły się przy wejściu do kawiarni, powiedziały coś do nas po czesku. Gdybym był bogatym Czechem, kupiłbym tę martwą fabrykę w górach. Albo kupiłbym te dziewczyny - na co pewnie zresztą liczyły.

Przy wjeździe do Uści Czornej stała tablica KÖNIGSFELD. "Wszystko przez tutejsze lasy", wyjaśnił S. "Tu rośnie najlepszy cesarsko-królewski las przemysłowy. Buk i świerk", dodał J. W latach siedemdziesiątych XVIII wieku Maria Teresa przesiedliła w to miejsce Niemców, nazywanych tu również Szwabami, choć są chyba z Tyrolu, w każdym razie nie protestanci, tylko katolicy. To oni właśnie założyli Königsfeld, a nieco wyżej - wieś Deutsche Mokra, później Niemiecką Mokrą, bo jest też i Ruska Mokra. Ale Ruską Mokrą zostawiono w spokoju, podczas gdy Niemiecką Mokrą sowieci przemianowali na Komsomolsk, żeby kolejny raz zatrzeć niepożądane fragmenty pamięci.

3

To była misja, kolejny wariant Drang nach Osten. Chodziło o to, żeby nauczyć miejscowe plemiona bycia poddanymi Marii Teresy. Chodziło przede wszystkim o las - o jego wycinkę, przerób, o gospodarkę leśną jako taką, a więc również o nowe nasadzenia. Ale przez sto pierwszych lat lasu było tyle, że chodziło tylko o wyrąb. Dlatego pierwsi Niemcy w tych okolicach byli drwalami. Przesiedlano całe rodziny. Mieli nauczyć zacofanych tubylców także i kilku innych alpejskich sztuk - pasterskiej hodowli bydła, jodłowania i serowarstwa. Z pierwszym i trzecim jakoś poszło.

Wydaje mi się, że to była kara. Musieli odpokutować przed monarchią jakieś grzechy. Dlatego właśnie zostali wygnani na tę małą środkowoeuropejską Syberię - razem ze wszystkimi swoimi elfami i trollami. Zsiedli z wozów, splunęli w dłonie i poszli karczować las. Jeśli rzecz jasna, Franze, Josefy, Hansy i Kristiany w ogóle spluwają w dłonie przed rozpoczęciem ciężkiej pracy. Pozostał po nich kościół i kilka sczerniałych domów. Tak naprawdę już ich nie ma, chociaż S. opowiadał, że rok temu na jednym z wyrębów spotkał brygadę, w której pracował ostatni Szwab - niczym się oczywiście spośród naszych nie wyróżniał, taki sam kaszkiet, takie same znoszone radzieckie ubranie, ale umiał mówić tamtym językiem i J. potwierdził, że był to austriacki.

Jodłować też pewnie umie, ale nikt już go o to nie prosi.

4

Miejsce, do którego jechaliśmy tego dnia przez Uść Czorną (czyli Königsfeld), nazywa się Łopuchowo. Ale nie zawsze tak było - dopiero od 1947 roku. Zmiana nazw geograficznych była dla sowietów pierwszym krokiem przemiany całego świata. Najpierw zmienimy nazwy, a potem i wewnętrzną treść - tak należało to rozumieć. W każdym razie ja tak to właśnie widzę. Rozumiem, dlaczego Niemiecką Mokrą przemianowali na Komsomolsk. Ale skąd wziął się pomysł przemianowania Brusturów na Łopuchowo? Bo prawdziwa nazwa Łopuchowa to Brustury.

Po rumuńsku brustur to Symphytum cordatum, czyli żywokost sercowaty, wieloletnia roślina zielna z rodziny szorstkolistnych. To w żadnym razie nie to samo, co brusture - Arctium lappa L, czyli łopian większy, dwuletnia roślina zielna z rodziny złożonych. Ludzie, którzy w 1947 roku postanowili przemianować Brustury na Łopuchowo, najwyraźniej nie dostrzegali tej różnicy i nie zajmowali się badaniem, od czego właściwie pochodzi nazwa wsi - brustur czy brusture, żywokost to czy łopian. Dla nich każda obdarzona wielkimi liśćmi roślina zielna była łopianem. Przetłumaczyli rumuńską nazwę wsi na swój radziecki język, nie mając najmniejszej wątpliwości, że przetłumaczyli ją dokładnie. Przy tym rzeczka tutejsza pozostała Brusturianką, zamiast stać się Łopuszanką. Dziwne, ale oni nigdy nie przemianowywali rzek. Ich zamach na rzeczywistość okazał się niekonsekwentny.

Inna sprawa, że w języku rosyjskim słowo "łopuch" ma też znaczenie przenośne - "dureń, głupiec, prostak". Taki, którego łatwo oszukać. Autor pomysłu przemianowania Brusturów na Łopuchowo nie mógł tego skojarzenia nie znać. Najprawdopodobniej nawet je wykorzystał - to był jego żart.

Żarty roku 1947 w tej części świata były szczególnie okrutne. Chodziło jak zawsze o grę między nazwą a istotą rzeczy, między znaczeniem a przeznaczeniem. Żyć w Łopuchowie oznaczało być wiecznym nieudacznikiem, niedorozwiniętym półgłówkiem, idiotą. Czerwoni komisarze już w 1939 roku przyszli w Karpaty z niewzruszonym służbowym przekonaniem, że miejscowa ludność jest straszliwie zapóźniona. Prawie nie znała myśli Stalina, zamiast fabrycznych garniturów nosiła tradycyjną, szytą w domu odzież, wierzyła w czarowników i chodziła do cerkwi. Z tymi łopuchami coś trzeba było zrobić - leczyć ich ideologiczne zacofanie na przykład aresztami i masowymi wywózkami na Syberię!

A co dopiero Zakarpacie! Aż do końca wojny pozostawało ono poza sferą naprawy i walki z zacofaniem. Regionalna wyjątkowość Zakarpacia polega przede wszystkim na tym, że ten kawałek przeważnie górzystej ziemi z własnym egocentrycznym mikroklimatem stanowi prawdziwą esencję Europy Środkowo-Wschodniej: wszystkie oznaki jej zawikłania ujawniły się tu w ekstremalnie czystej postaci. Wśród nich jest i stałe przebywanie pomiędzy, a także pod, w obcym systemie, pod panowaniem kogoś dalekiego, w warunkach nieustannego ucisku, ciągłego wyzysku bez dawania czegokolwiek w zamian, bo nikomu tutejszych ludzi nie żal. Władza jest gdzieś tam, za górami - w Budapeszcie, Wiedniu, Pradze, Moskwie czy Kijowie, a człowiek tu - sam na sam z górami i bezdrożami, zawsze, niezależnie od tego, gdzie urzęduje władza, w Wiedniu czy w Moskwie, tu są peryferia, wschodnie albo zachodnie, zawsze skazane na poczucie oderwania i bycia niepotrzebnym. Tutaj człowiek ma tylko góry, za którymi żyją obcy - ci, co nie rozumieją.

Dlatego ludzie Zakarpacia są nieszczerzy. Uważa się ich za jeszcze bardziej nieszczerych niż ich sąsiadów z Galicji, a ci z kolei dla reszty Ukrainy stanowią wzorzec nieszczerości. Ich niechęć czy przynajmniej nieufność wobec obcych i autarkia kształtowały się przez stulecia. A obecność na tak małym, w dodatku tak górzystym skrawku ziemi rozmaitości kultur (huculskiej, bojkowskiej, łemkowskiej, węgierskiej, rumuńskiej, romskiej, żydowskiej, czeskiej, słowackiej, niemieckiej, tureckiej - jeśli ograniczyć się tylko do wymiaru synchronicznego, bo jest też diachroniczny, z Celtami, Rzymianami, Ostrogotami i Dakami) w żadnym razie nie oznacza ich - kultur - łagodnego współistnienia. A potwierdzają to niezliczone ruiny.

Pewnego razu (chyba już na grzbiecie) zastanawialiśmy się na głos z S., która z poprzednich władz była dla tej krainy najlepsza - średniowieczna, węgierska, turecka, rumuńska, austriacka, austro-węgierska? Powiedziałem, że mimo wszystko radziecka, bo zrównała wszystkich dzięki obowiązkowej państwowej szkole. S. stwierdził natomiast, że czechosłowacka, bo zajmowała się umacnianiem brzegów, bezdrożami i powodziami. Gdyby Hitler wespół z monachijskimi partnerami dla pokoju nie zlikwidował państwa czechosłowackiego, wszystko tu wyglądałoby inaczej: tamy, zbiorniki retencyjne, obwałowane koryta rzek. Z perspektywy Brusturów S. ma całkowitą rację. "Siedem lat temu - pisze miejscowy dziennikarz - tragiczna powódź znów przyniosła wsi rozpacz i zniszczenie: z powierzchni ziemi zmiecionych zostało 28 domów, a kolejnych 70 nie nadaje się do zamieszkania. Woda zmyła żyzną warstwę gruntu z ogrodów, pozostawiając same kamienie". I nieco dalej: "Wieś ta znana jest też z najwyższej na Zakarpaciu liczby urodzin. Mieszka w niej 37 kobiet, które urodziły i wychowały po dziesięcioro lub więcej dzieci. A sześcioro, ośmioro dzieci w rodzinie stanowi niemal normę. Łącznie we wsi jest ponad 400 rodzin".

5

W takie oto miejsce dojechaliśmy tego dnia z S., J. i jego bohaterską rosyjską niwą.

Chociaż słowo "dojechaliśmy" to stanowczo eufemizm. W rzeczywistości doleźliśmy, dopełzliśmy, dotrzęśliśmy się. To, co w Brusturach uważa się za drogę, w istocie jest kamieniście-bagnistym torem przeszkód z niezliczonymi wybojami i rozpadlinami. Chyba od czasów ostatniej wielkiej powodzi z 2001 roku nikt już tu niczego nie naprawiał. Rozstrzygnięto problem na korzyść żywiołu - po co budować coś, co i tak wcześniej czy później znów zostanie zniszczone? Tak więc jechaliśmy nie więcej niż dwanaście kilometrów na godzinę, a wieś okazała się niezwykle rozległa. Przy wjeździe do niej stał wysoki na dobre trzy metry blaszany drwal - w pełnym rynsztunku i z kaskiem na głowie. (Niebawem okaże się, że nikt tu w rzeczywistości tak nie chodzi, czyli że blaszany drwal stanowi pewien daleki od rzeczywistości wzorzec. Wcale niewykluczone, że postawiono go jeszcze za dobrych radzieckich czasów. Chociaż piła spalinowa na jego ramieniu bardziej jednak przypomina husquarnę niż starą radziecką drużbę).

A od tego Wzorcowego Drwala do miejsca, w którym mieliśmy się zatrzymać, pełzliśmy jeszcze co najmniej trzy kwadranse, podskakując na siedzeniach niwy jak chińskie bożki. I cóż przy tym widziały nasze oczy?

Przede wszystkim złom, stosy rozmaitego nikomu już niepotrzebnego żelastwa, przegniłe bale, kamienie, dziury w drewnianych mostach. Wielkie, nieustannie płonące stosy wiórów - było więc pełno dymu. "Dawniej te odpady też szły do przerobu, ale teraz je palą", wyjaśnił S. Sterty wiórów co chwilę pojawiały się koło kolejnych warsztatów - przez ostatnie dziesięć lat w Brusturach powstało z dziesięć małych firm drzewnych, a także jedna czy dwie większe, takie sobie rekiny na lokalną skalę, które - w całkowitej zgodzie z prawem dżungli wczesnego kapitalizmu - najbardziej na świecie pragną pożreć wszystkie konkurujące płotki.

Oprócz tego po prawej była rzeka Brusturianka z nad podziw czystą wodą i malowniczymi skalistymi brzegami. No dobra - ze słowem "malownicze" trochę przesadziłem: całą ich malowniczość przekreślały stosy wyrzuconych przez wodę śmieci. Tu i ówdzie wpadały w oko całe plastikowe instalacje - miliony spłukanych przez deszcze i potoki z gór, lasów, ścieżek, połonin i skąd tylko się da, ciśniętych pod nogi butelek po coli, wodzie mineralnej, piwie - żywiołowo (niczym na biennale w Wenecji) skomponowane, rozsrebrzone słońcem, razem z tysiącami zużytych toreb foliowych, opakowań, szmat i temu podobnych fragmentów dawnej całości.

Wzdłuż brzegu rzeki ciągnęły się chaty w ogrodach - przeważnie ubogie, ale trafiały się też zupełnie spore, niektóre poważnie zniszczone. Pozostawione samym sobie odrapane i dziurawe wagoniki i inne szkielety mechanizmów przypominały o czasach, kiedy jeździła tu kolejka wąskotorowa. W ogóle wszystko tu o czymś przypominało. Ale przede wszystkim - o niszczącej sile powodzi.

W Brusturach były dwie wielkie powodzie. W 1998 roku prezydent Kuczma w wojskowej panterce wysiadł z helikoptera na oczach kamer i powiedział, że zrobi wszystko, co tylko można. W 2001 roku nie miał już do tego głowy. I za jednym, i za drugim razem poszkodowani mieszkańcy coś tam od państwa dostali, jakieś pieniądze, materiały budowlane, wielu zaproponowano przeprowadzkę do znacznie bezpieczniejszych miejscowości na nizinie. Prawie wszyscy z nich niebawem wrócili. Nie wiem dlaczego, ale mogę się domyślać: żywokost sercowaty, Symphytum cordatum. Według katalogu roślin leczniczych - idealny środek przy leczeniu złamanych kości.

6

Jeszcze tego samego popołudnia ruszyliśmy w góry, żeby zobaczyć więcej. Zrozumiałem wtedy, że miejsce, do którego trafiliśmy, naprawdę należy do najpiękniejszych na świecie. Trzeba tylko wznieść się nieco wyżej. Być może cała rzecz polega na szczególnej przejrzystości ostatnich dni lata. I na zapachach (zioła, glina, woda, jagody, jałowiec). Szliśmy w górę, przecinaliśmy łąki, przedzieraliśmy się przez leśny gąszcz, od czasu do czasu wychodząc na porzucone wyręby z chaotycznymi stosami pozostawionych i już przegniłych pni, stosami poobłamywanych gałęzi. Wszystko to razem przypominało ogryzione szkielety olbrzymich prehistorycznych ryb.

Oblewaliśmy się potem, a nogi ledwie nas niosły. Tak naprawdę, jak tłumaczył J., po zakończeniu wycinki na danym obszarze powinno się to miejsce uprzątnąć i zasadzić nowy las. Ale teraz nikt już o to nie dba. Trwa nieustanne łysienie zboczy. Po prostu rąbią las. I oczywiście tam, gdzie łatwiej się do niego dostać. Czyli niekoniecznie ten, który już dojrzał do wyrębu. "I sami mówią, że za sojuza wlepiono by im słone kary, bo za sojuza był porządek", dodał S. Porządku tak czy siak nie było, ale był strach, doszliśmy do wspólnego wniosku. Teraz zaś wszystko zależy tylko od Josypa Josypowycza, zgodnie twierdzili J. i S. "A co to u licha za jeden, ten Josyp Josypowycz?", zapytałem. Josyp Josypowycz to miejscowy patriarcha, szara eminencja we wsi, don, boss i były zwycięzca mistrzostw drwali ZSRR, usłyszałem w odpowiedzi. (Od tej chwili będzie się on pojawiać w tych opowieściach rano, wieczór, we dnie, w nocy, ten Josyp Josypowycz, ojciec i duch).

Jeszcze tego samego, pierwszego wieczora trafiliśmy na jakieś na wpół rozpadnięte stare chaty, etnograficzne szkielety, otoczone resztkami zdziczałego sadu. Kiedy je porzucono - pięć, pięćdziesiąt czy pięćset lat temu? I dlaczego je porzucono? Od ciszy dzwoniło w uszach. "Miejscowość w górach - pułapka na czas" - napisała znajoma poetka. Chyba wiem, co miała na myśli.

7

Przez te grzbiety i zbocza Węgrzy podczas drugiej wojny światowej pociągnęli obronną linię Arpada - ogrodzenia, druty kolczaste, pola minowe, szańce, punkty ogniowe. Poważne roboty ziemne (rzecz jasna, nie bez wykorzystania miejscowej siły roboczej) trwały co najmniej kilka długich miesięcy. Węgrzy nie byli przygotowani na to, że czerwoni przedrą się od zupełnie innej strony - doliną rzeki. I że zmiotą ich w ciągu kilku godzin. Jak pracował ich wywiad, nie wiadomo. Za to wywiad czerwonych zadziałał bezbłędnie. Wszystko poza tym było zwykłym manewrem piechoty.

Ale wcześniej Węgrzy spalili wieś. Wygnali wszystkich brusturian z chat i kazali im zabierać się, gdzie oczy poniosą. Brustury płonęły kilka dni i nocy. Podobno nie spłonęła tylko cerkiew, co zostało uznane za oczywisty cud. Potem, kiedy sowieci przejęli pełną kontrolę nad okolicą, brusturianie zeszli z okolicznych gór i lasów. Trzeba było mimo wszystko żyć dalej - nawet w tej pułapce na czas.

8

Któregoś z kolejnych dni wypowiedziałem głośno myśl, że taki krajobraz po bitwie najwyraźniej oznacza jakieś przekleństwo albo zaklęty krąg. Gdyby wszystko zależało ode mnie, zabroniłbym na jakiś czas wyrębu tego rajskiego lasu, a za to zadbałbym o trzy sprawy: umocnienie brzegów, gazociąg i budowę porządnej drogi. Czy to (inwestycje! inwestycje!) nie przyniosłoby tutejszym ludziom więcej miejsc pracy i wyższych zarobków? Bezdroże demoralizuje, tworzy złudzenie przebywania w najdalszym zakątku świata, poza normalnym światem, bezdroże to pułapka na czas i źródło zła. Gdyby tak postawić wszędzie wzdłuż brzegów solidne tamy z betonu, kamiennych bloków, szlifowanego andezytu, puścić po nich zimozielone, kwitnące pnącza, zrobić normalną szosę według wszystkich odpowiednich dla górskich miejscowości reguł i pociągnąć z Ruskiej Mokrej gaz, żeby tego nieszczęsnego lasu nie zżerało przynajmniej ogrzewanie.

Chodziło mi o utopię, o jakąś taką wschodnioeuropejską Szwajcarię - co najmniej. Nawet nie zauważyłem, jak trafiłem w sferę graniczącą z filozofią: czy ten świat poddaje się naszym przemianom? Czy mamy prawo go zmieniać?

Europejczyk (zachodni) zwykł twierdząco odpowiadać na obydwa z tych pytań. Właśnie dlatego Szwajcaria nie stała się Zakarpaciem. Czy może odwrotnie?

9

Na to J. i S. opowiedzieli mi bardzo pouczającą historię sprzed kilku lat, której byli nie tylko świadkami, ale i uczestnikami. Tego dnia wybraliśmy się właśnie na grzbiet Świdowca i zobaczyliśmy stamtąd pół świata. A to pół świata było Karpatami.

Tak więc, jak opowiadali J. i S., siadłszy na trawie i wyciągnąwszy utrudzone nogi, kilka lat temu przyjechali tu przedstawiciele pewnej bardzo potężnej

austriackiej firmy drzewnej. J. sam jest Austriakiem, więc wie, co mówi, nazywając tę firmę potężną. Zaproponowali brusturianom, że wydzierżawią ich las na pięćdziesiąt lat. To znaczy przez najbliższe pięćdziesiąt lat będą jedynym gospodarzem lasów. Obiecali działać w sposób supercywilizowany i ekologiczny, i niewiarygodnie podnieść przy tym zarówno wydajność pracy, jak i kulturę produkcji, a w efekcie także zarobki drwali. "Jeśli ktoś nie wie", mówił ich (subtropikalna opalenizna, włosy na żel) pi-arowiec, "nasza austriacka gospodarka leśna należy do przodujących w świecie".

Nie do końca było jasne, czy to dobrze, czy źle. J. wydało się podejrzane, że austriacki projekt nie przewidywał nic oprócz pozyskiwania surowca. To znaczy tu, w Brusturach, las miał być tylko wycinany. Wszelkie przetwórstwo miało się odbywać gdzie indziej. Ponadto technologie znacznie bardziej zaawansowane niż miejscowe bez wątpienia oznaczałyby zmniejszenie liczby miejsc pracy - umownie licząc, u Austriaków jeden robotnik wystarczyłby tam, gdzie dziś jest ich czterech. Z tego wszystkiego niemal automatycznie wynikało, że trzech pozostałych straci pracę. W projekcie nie było ani słowa o tym, jak tę katastrofę można zażegnać. Nie było ani słowa o drodze, szkole, gazie, mostach, brzegach, tamach. Całkowicie oczywiste stawało się, że Austriaków nie interesują łopuchy, że interesuje ich wyłącznie las: zwalić go jak najwięcej - i jakoś stąd wywieźć. Typowe drapieżnictwo z surowcowym podtekstem.

Staremu lisowi Josypowi Josypowiczowi (tak, tak, ten sam boss i don) austriacka propozycja intuicyjnie też się nie spodobała. I nawet nie dlatego, że mógłby przez nią stracić biznes - własny i całej ogromnej rodziny. Raczej dlatego, że ogólnie nie wierzy Zachodowi. A to przede wszystkim dlatego, że jest z Zakarpacia. Jego nieufność ma korzenie historyczne, liczy sobie już siedemset, jeśli nie tysiąc lat. On sam jest swoim własnym środkiem Europy.

Tymczasem J. wziął się za organizowanie obywatelskiego sprzeciwu. Właśnie wtedy po raz pierwszy zaprosił S. do Brusturów. Jego plany przewidywały szeroką dyskusję, w tym także na terytorium przeciwnika, w Austrii. Część akcji miała stanowić wystawa fotografii S. "Rozumiesz", tłumaczył mi S., "ci ludzie tutaj może i rzeczywiście rąbią las bez ładu i składu, nie pojmując, że spotka ich nieunikniona kara ze strony samej przyrody - choćby pod postacią tych powodzi. Ale zabranie im teraz tego lasu oznacza zabranie im wszystkiego. Oni zwyczajnie umrą z głodu i pijaństwa. A tak jakoś żyją, współżyją, mają dzieci, posyłają je do szkoły, po każdej powodzi wciąż na nowo stają na nogi, odbudowują się i nigdzie się nie przenoszą. Dla nich ten las to więcej niż las. To taki ser, w którym i którym żyją. Chociaż na ich miejscu odczepiłbym się od tego lasu i zajął właśnie serem. Albo agroturystyką".

Historia z Austriakami zakończyła się ich odejściem. Może sprawa nabrała zbytniego rozgłosu, a plany superfirmy istotnie były niezbyt czyste. Może przekonało ich coś innego: na przykład jakiś skorumpowany urzędnik w Kijowie zażądał nieproporcjonalnie wysokiej łapówki. W każdym razie wszystko zostało, jak było: bezładne łysienie zboczy, nocny zgrzyt pił mechanicznych na tajnych wyrębach, zaśmiecanie koryt i brzegów, Łopuchowo non stop.

10

Trzeci dzień był bardzo szczególny: trafiliśmy do warsztatu na Płajskim, gdzie przyjął nas Josyp Josypowycz (dalej: Jo-Jo). Dookoła płoną sterty wiórów, przedzieramy się przez dym i żar. Zastajemy go w kantorku nad papierami. Jest trzydziesty pierwszy, dzień wypłaty dla pracowników. Jo-Jo ma na oko dobrze po pięćdziesiątce, jest niewysoki, gruby i sprytny, z wielkim brzuchem, puchną mu nogi i chodzi o lasce. Nakazuje nam, byśmy zrobili sobie kawę (wskazuje laską na puszkę rozpuszczalnej), zmusza J., by pokroił chleb, słoninę i pomidory. Stawia na stół pierwszą butelkę wódki (razem będą dwie). Odmówić w żadnym razie nie można. Ale nie mieliśmy zamiaru odmawiać.

"To prawda, że najwięcej lasu wycinano tu na początku lat pięćdziesiątych, za Stalina?", zacząłem. "Nieprawda", powiada Jo-Jo. "Po prostu wtedy tu było najwięcej dojrzałego lasu. Kiedy ma osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat, trzeba go ciąć. Stalin nie winien, że las dojrzał". Stalin w ogóle jest bez winy, mam ochotę zażartować, bo już wypiliśmy repetę. "A dlaczego tniecie na brzegach", pyta J. "Przecież prawo zabrania". "Prawo uchwalili głupcy, pojęcia nie mają o lesie i górach", powiada Jo-Jo. "Brzeg miewa spadek czterdzieści pięć stopni, a miewa i trzydzieści. Nie ma dwóch jednakowych zboczy, wszystko trzeba robić odpowiedzialnie, z głową". "Tniecie las, a potem narzekacie na powodzie", mówię po trzeciej kolejce. Ale Jo-Jo nigdy się nie zgodzi, że powódź może mieć z tym jakiś związek: "Jeśli lasu nie ciąć, to słabnie i umiera. Tak naprawdę to u nas jeszcze za mało tną. A powodzie są dlatego, że dużo spada deszczu, wtedy rzeki występują z brzegów. W dziewięćdziesiątym ósmym padało trzy tygodnie bez przerwy, dzień i noc - no i przyszła powódź".

J. staje po jego stronie i mówi, że nawet szwajcarscy eksperci to potwierdzili. Niejasne pozostaje, co właściwie potwierdzili szwajcarscy eksperci! - czyżby to, że za mało tną?

Jo-Jo nie może zrozumieć, czego tu szukamy. "Idźcie sobie na grzyby", proponuje. Ma w kantorku cały magazyn świeżych, dopiero co zebranych grzybów - dziesiątki kilogramów. Ale nawet ich zapach nie może zagłuszyć ciężkiego zapachu Jo-Jo. To zapewne pot, który przywarł do jego ciała przez ostatnie pół stulecia. "Mam dziś rozliczenia", Jo-Jo wskazuje na pokratkowane tabelami papiery. "Ile macie ludzi w firmie", pytam. Okazuje się, że prawie setkę, z których drwale to tylko trzy brygady po siedmiu ludzi. Reszta pracuje w warsztatach przy przetwórstwie. To dobry znak, jak uważa J. - odsetek drwali zmniejsza się, przetwórstwo przeważa nad pozyskiwaniem surowca. Są na właściwej drodze.

Pijemy drugą butelkę. Jo-Jo opowiada, jak za młodu grał na akordeonie - polki, fokstroty i walc boston. Jakiś kułacki synek przyczepił się do niego, żeby zagrał kołomyjkę, ale Jo-Jo z braćmi połamali mu wszystkie żebra. Śmiejemy się, bo z Jo-Jo trzeba ostrożnie. Zresztą to on jest u siebie, w domu, nie my. Ma prawo trzymać tu wszystko w garści - drwale zarabiają u niego po półtora tysiąca miesięcznie. "Trzysta baksów? Nieźle jak na Łopuchowo", gwizdnąłem. "Wywalczymy, żeby znowu były Brustury", mówi Jo-Jo. "Żadnego Łopuchowa tu nie będzie". "Trzeba za to wypić", mówię ja.

Puchną mu nogi i udaje, że ma zadyszkę od nadmiaru ciała. Druga butelka pusta, można podziękować i iść w swoją stronę.

Kulejąc, odprowadza nas na zewnątrz. "Idźcie sobie na grzyby albo na jagody", mówi na pożegnanie. Tak jakby mu na tym bardzo zależało. Mógłby przynajmniej zrozumieć, czego tu szukamy.

11

Niczego nie zapisywałem, nie robiłem notatek, a moja pamięć jest zbyt wybiórcza, żeby jej całkowicie zaufać. A jednak zapisało się w niej coś, czego już nie zdołam usunąć. Na przykład owoce, które towarzyszyły naszemu przemieszczaniu się po górach jak jakieś patrole służb ratowniczych; najpierw czarne jagody, a potem - podczas długiego kilkugodzinnego schodzenia w dół po traktorowej drodze - jeżyny, coraz bardziej dojrzałe, aż wreszcie trzeba się było od nich oderwać, żeby jeszcze za dnia wrócić do wsi.

Nigdy już nie zapomnę ani tych jagód, ani tych wszystkich zapachów, od których mieszaniny pojawia się niezbita pewność, że tak właśnie pachnie raj.

Nie zapomnę tego nieskończenie długiego przejścia przez przysiółek Jabłunica, przez wszystkie jego nadbrzeżne kamienie. Właśnie wtedy okazało się, że Brustury mają ten wyciągnięty wyrostek, w istocie jeszcze jedną wieś, i żeby go przejść, trzeba maszerować mniej więcej tak samo długo jak po Wiedniu - kiedy idzie się pieszo z dziesiątego do osiemnastego okręgu.

Nie zdołam zapomnieć żadnego z krzyży - trafialiśmy na nie co chwilę, kiedy tylko zostawaliśmy sam na sam z pustką i ciszą połonin. Każdy z nich, z datą 1848 roku, miał być krzyżem swobody, a okazywał się krzyżem pustki.

Nie zdołam już zapomnieć tego ślepca, starego, zwinnego i akrobatycznego, i jak trzymał w swoich długich dłoniach nową kądziel z czystego, białego drewna.

Nie zapomnę ciemnego baru z automatami do gry, tego Las Vegas dla łopuchów.

A także koni na przełęczy Legionów - jak udawały, że wcale się nami nie interesują.

Nie zapomnę tych dziwacznych ciężarówek na rozjeżdżonych drogach przez połoniny, jak zwoływały swoimi przenikliwymi klaksonami wypuszczonych na swobodę zbieraczy jagód.

Oczywiście nie zapomnę żadnej z dwóch butelek wódki, wypitych z Jo-Jo i jego zapachem.

Tym bardziej nie zapomnę rozgwieżdżonego nieba nad Brusturami - sprawiało, że człowiek miał ochotę po grafomańsku napisać coś w rodzaju "Takie gwiaździste noce bywają tylko w Karpatach".

Nie zdołam zapomnieć kilkuletniej dziewczynki w miejskim ubranku i okularach, która wdrapała się na płot i czekała, aż podejdziemy, a na moje pytanie odpowiedziała: "Jana".

I co najważniejsze - tych żywokostowych sercowatych ciemnozielonych zarośli nad potokiem, na które trafiliśmy ostatniego dnia, na całe żywokostowe żywe łoże.

Ale przede wszystkim - poranku pierwszego września, kiedy okazało się, że w Brusturach jest tyle dzieci, co nigdzie na świecie. Szły ze wszystkich końców wsi, ze wszystkich możliwych podwórzy i zaułków, zaczynała się dla nich szkoła, a ich pierwszowrześniowe bukiety były większe od nich samych.

12

W następne wakacje do Brusturów chcą przyjechać szwajcarscy wolontariusze. Usuną złom z brzegów i koryta rzeki, pozbierają ze stoków plastikowe butelki i oczyszczą tuzin zasypanych śmieciami źródeł. Mam nadzieję, że powódź nie przyjdzie i będą mieli dokąd przyjechać.

Przełożyła Katarzyna Kotyńska

Tekst pochodzi z tomu esejów pt. "Znikająca Europa", który ukaże się wkrótce w wydawnictwie Czarne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2006