Życie w polu widzenia

Modlić się - znaczy uświadomić sobie, że jestem widziany. Wszystko jednak zależy od charakteru spojrzenia. Boże oko nie jest obiektywem wścibskiej kamery, pragnącym przyłapać mnie w komicznej lub dwuznacznej pozycji, w "widowiskowo atrakcyjnym niestrzeżonym momencie i nie jest też groźnym okiem policyjnego strażnika, tropiącego moje słabości i wykroczenia przeciwko Prawu.

27.02.2006

Czyta się kilka minut

(fot. Andrzej Walter) /
(fot. Andrzej Walter) /

Zawsze, kiedy pracuję w domu, otacza mnie wiele twarzy, które spoglądają na mnie z fotografii i obrazków rozłożonych pod szkłem na biurku, wokół ekranu komputera i na półkach z książkami. Jest wśród nich widokówka z wizerunkiem Chrystusa, pędzla El Greca, są zdjęcia moich rodziców oraz tych, którzy byli - często w sensie nie tylko intelektualnym - moimi nauczycielami, jak Jan Patočka czy Josef Zvěřina; są obrazki kilku moich szczególnie ulubionych świętych, a także portrety myślicieli, których najbardziej cenię i którzy najsilniej mnie inspirowali. Filozof Edmund Husserl napisał, że ci, których kochaliśmy, właściwie nie umierają - czujemy stale, jak patrzą przez ramię, i zastanawiamy się, czy aprobują, czy też ganią nasze postępowanie. I dlatego te twarze są tutaj ze mną: miałem już wiele takich chwil, kiedy zatrzymywałem się przed nimi z pytaniem, co w takiej lub innej sytuacji chcieliby mi doradzić, jak oceniliby krok, który zamierzam zrobić, albo jak oni zachowaliby się w podobnej sytuacji.

Modlić się - znaczy uświadomić sobie, że jestem widziany - i być może spojrzenie oczu tak wielu ludzi, dla których żywię miłość i szacunek, pomaga mi w owym niełatwym zadaniu, jakim jest szukanie woli Bożej. Czasami właśnie wewnętrzny dialog z ludźmi, dzięki którym zaznaję bliskości Boga, pomaga mi bardziej niż wertowanie paragrafów kodeksu prawa kanonicznego czy podręczników teologii moralnej, co nie oznacza, żebym ten rodzaj wypowiedzi Kościoła w jakikolwiek sposób lekceważył.

Zabawa w oko

W czasie, kiedy pracuję nad tym tekstem, na dwóch kanałach telewizji komercyjnej oraz towarzyszących im stronach internetowych, przy akompaniamencie natrętnej reklamy, wkracza na antenę program, którego "zajawkę" dostrzegłem już kiedyś na telewizyjnych ekranach w Wielkiej Brytanii i Niemczech: "Big Brother - reality show". Widzowie mogą okiem ukrytej kamery obserwować o różnych porach dnia grupę "wybrańców", którzy w zamkniętym domu bawią się, kłócą, biorą prysznic lub śpią. Rekordowej oglądalności tego programu sprzyja także jego "demokratyczny charakter": przez głosowanie widzowie mogą wpływać na decyzje uczestników o tym, kto wypadnie z gry, a kto "przeżyje"

i będzie bawić publiczność do samego końca, zdobywając tłumy fanów oraz astronomiczną nagrodę pieniężną.

Jest to jeden z tych programów, które już z góry zakładają wywołanie skandalu i protestów: jego krytycy zostają natychmiast napiętnowani jako "elitarni intelektualiści" i "moraliści", którzy żyją "w oderwaniu od rzeczywistości" i nie wyznają zasady, że "ludzie tego właśnie chcą", a ze swym hardym przekonaniem o słuszności własnego poglądu stanowią zagrożenie dla demokracji.

Nie, nie patrzę na to oczami powierzchownego moralizatora: zasadnicza niestosowność tego programu polega bowiem na czymś zupełnie innym niż to, że widzowie od czasu do czasu zobaczą trochę golizny u "wybrańców" czy usłyszą wulgarne słowa w ich paplaninie. Prawdziwa niestosowność tkwi w próbie zabawy we wszechobecne oko - i jest to coś, co człowiekowi naprawdę nie przystoi i nie przysługuje.

Znamienne, że program po orwellowsku nazwany został "Big Brother", zgodnie z hasłem "Wielki Brat patrzy" w słynnej wizji społeczeństwa totalitarnego, której jakość mieliśmy możność ocenić w czasach policyjnego systemu władzy komunistycznej. Tu, oczywiście, chodzi o inny totalitaryzm, o inny sposób przemiany społeczeństwa w folwark zwierzęcy - jeśli wolno mi posłużyć się kolejnym terminem George'a Orwella.

W pierwszym przypadku chodziło o próbę uniformizacji ludzi przez reżim totalitarny na drodze zewnętrznego przymusu, zastraszenia, mieszaniny przemocy i propagandy; w drugim - przemysł rozrywkowy uniformizuje przy wydatnej współpracy tych, którzy dla popularności i zysku gotowi są zmienić się w marionetki "wielkiego show". A przecież za totalitarnymi roszczeniami obu Wielkich Braci kryje się ta sama chęć postawienia się na miejscu Boga, aspiracja do God-like-position wszechwidzącego. Mam wrażenie, że widzowie, producenci i obrońcy tego programu mylą się, traktując go głównie jako rozrywkę z pikantną domieszką sprośności lub jako intrygujący psycho-socjologiczny eksperyment - to są jedynie drugorzędne aspekty; tym, co podświadomie najbardziej przyciąga i bawi widzów, jest właśnie zabawa w "niewidzialnego świadka".

Ten program jest jakąś publiczną liturgią pseudoreligii w zdechrystianizowanym społeczeństwie; już wielokrotnie zwracałem uwagę, że wewnętrzna sprzeczność ateizmu nie polega (jedynie) na tym, że "nie wierzy się w Boga", lecz na skutkach owej niewiary: na chęci bezkrytycznego absolutyzowania wartości relatywnych i na zabawie w boga. Znamienne, jak w tym ogłupiającym serialu szafuje się religijnymi terminami - np. mówiąc o uczestnikach jako o "wybrańcach" czy o "konfesjonale".

Masaryk nawoływał kiedyś do życia sub specie aeternitatis, z punktu widzenia wieczności - teraz uczymy się żyć w polu widzenia ukrytej kamery. Martin Buber upatrywał w Bogu "horyzont absolutnego Ty"; programy, o których mowa, oferują całkowite przeciwieństwo, "horyzont absolutnego Ono" - ludzie na ekranach stają się przedmiotami na pokaz, ludzie przed telewizorem - anonimową masą. Jej jakość służy do zamykania ust tym, którzy o tę jakość pytają... Sądzę, że chodzi tu o zabawę w przedziwny sposób degradującą człowieczeństwo zarówno jej czynnych, jak i biernych uczestników.

Milczenie Boga

Modlić się - znaczy uświadomić sobie, że jestem widziany. Ta świadomość (po grecku "nieskrywany" to tyle co "prawdziwy") przemienia człowieka. Wszystko jednak zależy od charakteru spojrzenia skierowanego na nas. Boże oko nie jest obiektywem wścibskiej kamery, pragnącym przyłapać mnie w komicznej lub dwuznacznej pozycji, w "widowiskowo atrakcyjnym" niestrzeżonym momencie, i nie jest też groźnym okiem policyjnego strażnika, tropiącego moje słabości i wykroczenia przeciwko Prawu.

Nawet jeśli popełniamy grzechy i ulegamy słabościom, zazwyczaj "nic się nie dzieje". To doświadczenie z "nieingerującym Bogiem" można różnie interpretować: możemy sobie tłumaczyć, że "Bóg nie widzi" albo że "Boga nie ma", jak mówi o tym Psalm 10, bądź też z niepokojem oczekiwać surowej kary Bożej - czy to w tym życiu, czy w przyszłym. Oba te poglądy są mocno ze sobą związane - wielu ludzi przyjmuje wiarę w to, że "Boga nie ma" z taką satysfakcją i ulgą, że pod pojęciem Boga nie potrafią sobie wyobrazić nikogo innego poza okrutnie karzącym ojcem czy policyjnym urzędnikiem.

Chrześcijaństwo zamiast obu tych wyobrażeń proponuje odmienną wizję, wizję Boga miłosiernego i kochającego - Jego "milczenia" wobec naszych grzechów nie musimy sobie tłumaczyć jako znaku Jego nieistnienia; przeciwnie - jest to przejaw Jego cierpliwości i chęci wybaczania. Ale i wizję przebaczającego Boga możemy różnie interpretować i różnie na nią reagować. Możemy z Boga uczynić nieszkodliwego poczciwca, z którym w końcu zawsze jakoś się dogadamy, i w ten sposób uśpić swoje sumienie - ale możemy też wyzwalająco i z radością zaznać Jego przebaczenia podczas sakramentu pokuty, odpowiadając na Jego wspaniałomyślność i zaufanie większymi wymaganiami i wspaniałomyślnością wobec samych siebie oraz chęcią wybaczania innym.

Patrząc na "Big Brothera", myślałem o swoim doświadczeniu spowiednika. Przecież także spowiednik ma wgląd w prywatność ludzi, a oni odsłaniają przed nim to, co często bywa ukryte nie tylko przed "publicznością", ale także przed ich najbliższymi. Istnieją tu jednak zasadnicze różnice. Oko i ucho spowiednika nie jest narządem zmysłu anonimowej masy rozbawionych telewidzów. Nasłuchująca i rozumiejąca obecność spowiednika przy wyznaniu grzechów ze strony jego brata czy siostry w tej samej rodzinie wiary i w tej samej wspólnocie "ludzi w drodze" jest anamnesis, przypomnieniem i symbolem tego, że naszego życia nie przeżywamy (i nie powinniśmy przeżywać) jako monologu, jako aktu samotnika - bo przecież stale jest tutaj obecny (w najwyższym stopniu dyskretny) Ten Drugi, do którego możemy się z ufnością zwracać. Spowiednik jest świadkiem, że penitent spowiada się przede wszystkim przed Bogiem; spowiedź nie miałaby żadnej wartości, gdyby nie poprzedzała jej cicha rozmowa pokutnika z Panem w świątyni swego sumienia - ba, zgodnie z nauczaniem Kościoła to, co najważniejsze, dzieje się właśnie w tej fazie, podczas wewnętrznego nawrócenia, które trochę niefortunnie nazywa się "wzbudzeniem żalu doskonałego"; nawet jeśli pojawia się sytuacja fizycznej czy moralnej niemożności wyznania grzechów kapłanowi i otrzymania jego rozgrzeszenia, człowiek może czerpać nadzieję na Boże przebaczenie właśnie z faktu, że "wzbudził żal doskonały", że przez wewnętrzne odwrócenie się od zła i ufność w Boże miłosierdzie pozwala owemu miłosierdziu rzeczywiście wejść w swoje życie.

Wyznanie bez winy

Nietzsche chciał kiedyś chłodną i drętwą jego zdaniem moralność "kamiennych tablic" zastąpić "dobrym smakiem". Banalizacja życia, wypływająca z ideologii "wszystko jest dozwolone" - której jedyne kryterium stanowi epatowanie i bawienie - niesie jednak ze sobą nie tylko zatarcie granic między dobrem a złem, ale także wzrost niezwykle krzykliwego bezguścia. Programy telewizyjne oparte na naruszeniu intymności - czy to wtedy, gdy aktorzy zdają sobie sprawę, że znajdują się "w kadrze", czy wówczas, gdy dla większego rozbawienia niewidzialnych podglądaczy być może na chwilę o tym zapominają i zachowują się w sposób jeszcze bardziej "nieskrępowany" niż w ramach rozkręconego już ekshibicjonizmu - uważane są za rozrywkę, która ma zabić nudę. Jednak tego typu rozrywka działa dokładnie tak samo jak narkotyk: pogłębia uzależnienie, a człowiek traci rozsądek, poczucie miary i domaga się coraz większych i mocniejszych dawek.

W świecie komercyjnego banału wszystkie tabu zostają tylko pozornie przezwyciężone i złamane: w rzeczywistości od początku do końca surowej tabuizacji podlega tam zwłaszcza problem winy i moralnej odpowiedzialności. W ramach serialu odbywają się - w stylu niezamierzonej parodii "dziennikarstwa śledczego" - rozmowy uczestników z moderatorem stawiającym agresywne i wścibskie pytania, na które w kręgu kulturowym, gdzie słowo gentleman nie jest słowem pustym, należałoby odmówić odpowiedzi, ponieważ są too personal, a taki właśnie styl publicznego obnażania się uważany jest za przejaw bezguścia i złego wychowania.

Myślę, że autorzy tego rodzaju programów mają o konfesjonale i sakramencie pokuty doprawdy przedziwne wyobrażenia. Tym, którzy ku uciesze widzów czują potrzebę publicznego "puszczania pawia", na pewno sprawiłoby ulgę, gdyby swoje zranienia i brudy przynieśli na miejsce ciszy i modlitwy, i tutaj nabrali prawdziwej odwagi, by odłożyć maskę wygłupu, nazwać rzeczy po imieniu - i nie bać się także powiedzieć "zgrzeszyłem", "moja wina", a potem wkroczyć na drogę pokuty i przemiany serca.

Psychologia i psychoterapia z całego procesu sakramentu pojednania wyekstrahowała kiedyś jeden - ważny wprawdzie, ale wcale nie podstawowy - pierwiastek, czyli wyznanie, a potem i ten pierwiastek pozbawiła najistotniejszej głębi, wyznania w i n y, redukując go do przynoszącej ulgę "pogawędki", czyli werbalizacji problemu. Telewizyjny show jeszcze bardziej spłaszczył to wyznanie i zdegradował je do konwencji zabawy, w której wina staje się dobrze sprzedawanym towarem, ponieważ tworzy normę: telewizyjni magnaci, którzy slogan "telewizja nie wychowuje" uważają za niepodważalny dogmat, w ten właśnie sugestywny sposób wpływają na wychowanie widzów; przecież to, o czym z uśmiechem mówi się w programach rozrywkowych, nie może być powodem, aby się człowiek tym zamartwiał i usiłował coś z tym zrobić; to przecież normalne!

Przypomina mi się zdanie z Pisma Świętego, szczególnie mi bliskie: "Nie łącz się z wielkim tłumem, aby wyrządzić zło" (Wj 23, 2).

Gust większości

Na jednym z portretów w mojej pracowni widnieje szlachetna, uduchowiona twarz wielkiego brytyjskiego myśliciela i konwertyty, kard. Johna Henry'ego Newmana, autora słynnej definicji gentlemana - który wedle zgodnej opinii współczesnych był ponoć doskonałym ucieleśnieniem tego ideału zachodniej, a zwłaszcza brytyjskiej cywilizacji.

W Oksfordzie, gdzie wykładał i skąd przywiozłem sobie jego podobiznę, uświadomiłem sobie kiedyś - w głównej mierze dzięki tekstom Newmana - co właściwie było pierwotnym sensem i misją uniwersytetu. Nie chodziło tu wcale o "produkowanie wykształcenia" w sensie przekazywania informacji czy pielęgnowania myśli; najważniejsze było środowisko, w którym kultywowano całą osobowość, gdzie w człowieku rodził się gentleman: czyli ktoś, kto w każdej sytuacji - czy jest to dla niego wygodne, czy nie, czy dzieje się to na oczach innych ludzi, czy w samotności - jest wierny podstawowym wartościom swojej kultury, z której wyrósł i za którą czuje się odpowiedzialny.

Uświadomiłem sobie, w jak znaczący sposób uniwersytet przyczynił się do demokratyzacji społeczeństwa europejskiego. W uniwersyteckiej wspólnocie idea arystokratyzmu z jednej strony pogłębiła się i uduchowiła (mocniej akcentowano fakt, że noblesse oblige, urodzenie moralnie zobowiązuje; narodził się ideał "arystokraty ducha"), z drugiej zaś zdemokratyzowała się - przestało być decydujące, z jakiej rodziny człowiek pochodził, zrelatywizowały się nawet bariery stanowe między duchownymi a świeckimi. Tytuł uniwersytecki stawał się swego rodzaju ekwiwalentem szlacheckiego przydomka, nie będąc jednak zastrzeżony wyłącznie dla "dobrze urodzonych" czy ulubieńców władcy. Rektor uniwersytetu, dysponujący licznymi uprawnieniami, był - zgodnie z tradycją, praktykowaną już wcześniej w niektórych zgromadzeniach zakonnych - wybierany przez całą wspólnotę uniwersytecką, zaś uniwersytet był ośrodkiem, gdzie Europa nauczyła się, że nieodzowną drogą poznania prawdy jest swobodna dyskusja między wykształconymi ludźmi. Wiele dobrych i ważnych rzeczy, jakie wydarzyły się na progu nowoczesności - i stanowią zarazem, przyznajmy sprawiedliwie, dziedzictwo reformacji, renesansu i oświecenia - wyniknęło właśnie ze środowiska i inspiracji życia uniwersyteckiego.

Martwię się coraz bardziej o przyszłość demokracji. Jestem przekonany, że demokracja - w dziedzinie polityczno-gospodarczej - nie opiera się jedynie na mechanizmach wolnej konkurencji, lecz musi być nierozerwalnie związana z określonym kontekstem kulturowym, z określonym klimatem moralnym, który może ją wzmacniać i utwierdzać, ale którego ona przy pomocy samych tylko mechanizmów nie jest w stanie "stworzyć z niczego".

Sir Karl Popper, wybitny przedstawiciel racjonalizmu i liberalizmu, na przykładzie mediów komercyjnych wskazał na fakt, że zasada wolnej konkurencji nie prowadzi zawsze i bezwarunkowo do poprawy jakości:­ akurat w przypadku konkurencji między mediami prowadzi raczej do eskalacji głupoty i wulgarności.

Czyż istnienie demokracji nie jest nierozerwalnie związane z określonymi przesłankami cywilizacyjnymi, z określonym poziomem wykształcenia, z motywacją obywateli do udziału w życiu publicznym, a przede wszystkim z określonym procentem ludzi, których uformował ideał dżentelmeństwa - dla których czymś oczywistym jest dotrzymywanie reguł fair play i respektowanie określonych zasad moralnych nie z przymusu, ale dlatego, że mają oni głęboko przyswojony i przeżyty szacunek dla tych wartości?

Czy można jeszcze jakoś powstrzymać przemianę demokracji - której sensem była wcale nie na ostatnim miejscu ochrona mniejszości - w "dyktaturę większości" i w to, co kierujący mediami uznają wedle swych prostych kryteriów za "gust większości"? Czy można jeszcze powstrzymać rozwój, który kiedyś G. K. Chesterton skwitował dowcipem, że demokracja, mająca prowadzić prostego człowieka do uprawnionego poglądu: "masz taką samą wartość jak książę Norfolku", wielu doprowadziła raczej do stwierdzenia: "książę Norfolku jest takim samym świntuchem jak ty"?

Oczywiście nie da się - nawet w przypadku mediów - wrócić do etapu ręcznego sterowania i narzuconej odgórnie cenzury. Żyjemy w wolnym społeczeństwie i od zasady wolności odstąpić nie można. Tym ważniejszy jest jednak każdy czyn, który poprzez edukację i pielęgnowanie społecznego klimatu usiłuje powstrzymać niebywały napór "nowego barbarzyństwa"; tym cenniejszy jest każdy impuls rozbijający stereotypy bezdusznych sloganów i prowokujący do krytycznego, twórczego i samodzielnego myślenia. Tym cenniejsza jest odwaga nakazująca przeciwstawić się falom populistycznej degradacji i nie bać się, że jeśli potrafię rozróżniać wartości i chętnie stawać w ich obronie, zostanę uznany za "członka elity" narzucającego innym swoje subiektywne kulturalne gusta. Oczywiście, niczego narzucać nie można, ale należy proponować. Oczywiście, wybór wartości każdego z nas uwarunkowany jest perspektywą, z jakiej patrzymy na świat, nikt nie znajduje się w sytuacji posiadacza prawdy - ale to nie pozbawia mnie prawa i obowiązku obrony tego, do czego dojrzałem.

Jest na pewno dziełem Opatrzności, że w środowisku czeskim chrześcijanie - podobnie jak przedstawiciele wielu innych nurtów duchowych, niebędących akurat w modzie - znajdują się w sytuacji, w której nie mogą swoich poglądów wesprzeć żadną inną siłą niż siła argumentów i przykład własnego życia. Tym bardziej więc odpowiedzialnym zadaniem jest właściwe posługiwanie się tymi (jedynymi) narzędziami.

Przeł. Andrzej Babuchowski

Ks. Tomáš Halík (ur. 1948) jest konwertytą, potajemnie wyświęconym w 1978 r. księdzem katolickim, doktorem filozofii, psychologii i teologii. Jako dysydent pozbawiony możliwości pracy naukowej, w latach 1972-89 był psychoterapeutą w przychodni antyalkoholowej. Po 1989 r. sekretarz nowo utworzonej Konferencji Episkopatu Czechosłowacji i wykładowca praskiego Wydziału Teologii Katolickiej, później stopniowo odsuwany od oficjalnych stanowisk w czeskim Kościele. Jest duszpasterzem studentów i inteligencji, rektorem akademickiego kościoła św. Salwatora oraz prezydentem Chrześcijańskiej Akademii w Pradze. Esej pochodzi z jego najnowszej książki pt. "Noc zpovědníka. Paradoxy malé víry v postoptimistické době", która ukazała się pod koniec ubiegłego roku nakładem wydawnictwa Lidové noviny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, teolog, psycholog, duszpasterz. Wykładowca Uniwersytetu Karola w Pradze. Profesor socjologii, i teologii, doktor filozofii. Laureat Nagrody Templetona (2014) przyznawanej za przekraczanie barier między nauką a wiarą. W czasach komunizmu jedna z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2006