Związki partnerskie

Temat „prawdziwego rozdziału” Kościoła od państwa powraca coraz silniej. Czy czeka nas laickość podobna do tej we Francji?

28.01.2019

Czyta się kilka minut

Na Marszu Świeckości w Krakowie, wrzesień 2017 r. / BEATA ZAWRZEL / NURPHOTO / GETTY IMAGES
Na Marszu Świeckości w Krakowie, wrzesień 2017 r. / BEATA ZAWRZEL / NURPHOTO / GETTY IMAGES

Gdy niedawno zapytano Olgę Tokarczuk o jej stosunek do religii, pisarka odpowiedziała: „Tam, gdzie religia miesza się do życia ludzi, tam rodzi najwięcej bólu i cierpienia”. Zaznaczyła przy tym, że „potrzeby religijne są zakorzenione w psychice ludzkiej, odpowiadają na lęk oraz na potrzebę porządku”. Jej zdaniem jednak „żadna z religii na świecie nie radzi sobie z nowym porządkiem, żadna nie może być traktowana jako rodzaj recepty na przyszłość”. Wedle Tokarczuk w tej sytuacji wyjście wydaje się tylko jedno: „sprywatyzować religię, sprawić, aby stała się intymnym przeżyciem bliskości z czymś, co każdy musi sobie zdefiniować na nowo. Musimy mówić o religijności tak, jak mówimy o seksie”.

Tęsknoty do prywatyzacji religii nie są w Polsce czymś odosobnionym. Inaczej w debacie politycznej nie wracałby nieustannie temat przeprowadzenia „prawdziwego rozdziału Kościoła od państwa”. Zdaniem jego zwolenników zarówno obecne rozwiązania prawne (z konkordatem na czele), jak i dominacja rzymskiego katolicyzmu w polskim życiu społecznym i kulturowym uniemożliwiają wprowadzenie u nas jeśli nie ideału, to przynajmniej optymalnej wersji demokracji liberalnej. Prymat jednej z religijnych wspólnot (przed którą hołdy składa – z odpowiednią finansową bonifikatą – duża część rodzimej klasy politycznej) powoduje, że w Polsce pełnią należnych im praw nie cieszą się osoby niereligijne, społeczność LGBTQ, zwolennicy zmiany aktualnie obowiązującej ustawy antyaborcyjnej.

Z tego powodu Barbara Nowacka (aktualnie w aliansie z Platformą Obywatelską) zaproponowała niedawno odcięcie dotacji państwowych dla Kościoła rzymskokatolickiego. Chodziło jej nie tylko o zamknięcie osławionego Funduszu Kościelnego, ale przede wszystkim o zaprzestanie finansowania lekcji religii. Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus (dawniej Nowoczesna, obecnie partia Teraz!) wystąpiła z jeszcze dalej idącym rozwiązaniem tej kwestii. Wedle niej religijna edukacja w szkołach przyczyniła się do rozwoju i wzmocnienia nastrojów faszystowskich w Polsce. Lekcje religii powinny zatem natychmiast zostać zastąpione przez lekcje wychowania obywatelskiego, na których promowana byłaby równość i tolerancja (inna rzecz, że nie bardzo wiadomo, jacy ludzie mogliby w całym kraju od razu podjąć się rzetelnego prowadzenia takich zajęć), a także przez obowiązkową edukację seksualną.

Obie polityczki są przy tym przekonane, że proponowane przez nie zmiany nie zagrożą wcale gwarantowanej przez konstytucję wolności religijnej. Przyczynią się natomiast do tego, że religia – zgodnie z przytoczoną wyżej opinią Olgi Tokarczuk – mniej będzie „mieszała się” do życia ludzi. Mniej zatem będzie w społeczeństwie bólu i cierpienia.

Nie wiem, czy ta ostatnia teza jest prawdziwa. Przypuszczam jednak, że mniej czy bardziej stanowcze wezwania do prywatyzacji religii będą się pojawiały w Polsce coraz częściej.

Tęsknota za Zapatero

W polskiej debacie publicznej po stronie lewicowo-liberalnej wobec „prawdziwego” rozdziału Kościoła od państwa od długiego czasu widać zniecierpliwienie. Towarzyszy mu zwykle szczególnego typu mesjańska nadzieja. Swego czasu dziennikarz „Gazety Wyborczej” Wojciech Orliński na swym blogu umieścił następujący wpis na temat urzeczywistniającego się „końca klerykalizmu w Polsce”:

„Pozwolę sobie podkreślić, że w tej sprawie od lat jestem umiarkowanym optymistą, czego dowodzą moje stare notki na blogu – jeszcze z okresu, w którym biskupi mieli swoich ludzi na wszystkich ważnych stanowiskach w tym państwie. To se ne vrati. Przegrali wybory. I drugie, i trzecie. I przegrają piąte, i przegrają szóste. Głosować zaczyna nowe pokolenie, któremu Kościół nie kojarzy się już z miejscem schronienia przed prześladowaniami, jak w stanie wojennym. Kojarzy mu się z ponurą instytucją, która cieszy się nieuzasadnionymi przywilejami podatkowymi, która za sprawiedliwą karę za seksualne molestowanie dzieci uważa przenosiny do innej parafii, która prawem kaduka wywalczyła sobie umowę międzynarodową chroniącą jej interesy. W nowym pokoleniu wyborców szkolna katecheza wyrobiła miłość do Kościoła równie skutecznie, jak w moim pokoleniu szkolne zajęcia wyrabiały miłość do Związku Radzieckiego”.

Orliński napisał te słowa latem 2010 r., gdy wojna o krzyż na Krakowskim Przedmieściu toczyła się w pełni. Niebawem na scenie politycznej pojawił się Ruch Palikota, któremu w 2011 r. udało się odnieść znaczący sukces w wyborach parlamentarnych. Zwolennikom świeckości państwa zdawało się, że nad Polską zaczęło właśnie krążyć widmo upragnionej „zapateryzacji”. Wierzyli, że na wzór premiera Hiszpanii z lat 2004-11 pojawi się ­wreszcie w Polsce jakiś świecki mesjasz, który przeprowadzi u nas skuteczną laicyzację.

Co się od tamtego czasu stało, wszyscy wiemy. Nie znaczy to, że lewicowo-liberalne nadzieje zgasły. Mają chyba, jak się zdaje, nawet mocniejsze ugruntowanie niż przed laty. Nie bardzo wiadomo jeszcze, jak na stosunek do (nie tylko hierarchicznego) Kościoła przełoży się olbrzymia frekwencja na pokazach filmu „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Faktem jest jednak, że seksualne przestępstwa i grzechy duchownych budzą w Polsce większe zgorszenie niż dawniej. Pisowsko-kościelne związki tronu i ołtarza nie cieszą się też przychylnością licznych katolików. Tym bardziej, że zza politycznych i podatkowych apanaży wyziera często duszpasterska bezradność. Wedle coraz powszechniejszej opinii Kościół nie ma już wystarczająco przekonującego orędzia, wokół którego mogłoby się jednoczyć społeczeństwo. Szczególnie w momentach dla nas traumatycznych.

Ukazał to ostatnio czas żałoby po tragicznej śmierci prezydenta Gdańska. Krzysztof Mazur, prezes Klubu Jagiellońskiego, zauważył: „Przynajmniej od II wojny światowej to Kościół katolicki proponował język oraz ramy interpretacyjne dla kolejnych tragedii narodowych. W przypadku zabójstwa Pawła Adamowicza po raz pierwszy tak mocno wybrzmiewa upadek jego autorytetu w tym względzie. Kościół przestał być zwornikiem dla całej wspólnoty, nie tworzy sensu, który wyraża stan świadomości większości społeczeństwa”.

Na poparcie tego twierdzenia Mazur przytoczył wpisy, które ukazały się pod zapraszającym na mszę żałobną tweetem ks. Przemysława Śliwińskiego, rzecznika prasowego Archidiecezji Warszawskiej. Wśród negatywnych względem Kościoła wypowiedzi znalazł się też cytat z wiersza Tuwima „Pogrzeb prezydenta Narutowicza”: „Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni / Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie”. Dla Mazura wniosek płynący z takich reakcji jest oczywisty: „Kościół na naszych oczach przestaje być instytucją dysponującą niezbędnym autorytetem społecznym do pełnienia roli zwornika wspólnoty, przez co jeszcze trudniej będzie nam mówić tym samym językiem”.

Nie jestem pewien, czy zauważalny spadek autorytetu rzymskokatolickiej kościelnej instytucji już gotuje drogę zwycięstwa dla tak wyczekiwanego przez niektórych „polskiego Zapatero”. Na pewno jednak uwalnia potencjał antyklerykalnej i antyreligijnej retoryki. Od postępów tego antyreligijnego dyskursu będzie zależał – być może w bardzo niedługim już czasie – kształt demokracji w Polsce.

Krasnoludki? – wolne żarty!

Wzmożenie antyreligijnej retoryki zauważył niedawno w swym – opublikowanym na portalu „Więzi” i w „Gazecie Wyborczej” – tekście „Przyjaciołom ateistom (ostatnio dość irytującym)” pisarz Jerzy Sosnowski. Napisał bowiem, co następuje: „Jeśli nie jestem ateistą, jestem przygłupem – takim oto przesłaniem częstują mnie moi przyjaciele ateiści. (...) muszę przyznać z zakłopotaniem, że takiego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzę u wielu znajomych (których poza tym lubię), nie pamiętam nawet z »Trybuny Ludu« (w każdym razie z późnych lat 70.). Słyszało się, że »religia to opium dla mas«, ale jednak nie, że religie są przyczynami wszystkich (!) wojen i zbrodni (jakby Stalin, Hitler i Pol Pot byli ludźmi wierzącymi...)”.

Porównanie z funkcjonariuszami komunistycznego reżimu oraz odniesienie do niewierzących dyktatorów-morderców wywołało nie tylko konsternację, ale i furię. Niektórzy z polemistów Sosnowskiego (aktywni głównie w mediach społecznościowych) deklarowali, że nic ich nie obchodzi jego chrześcijańska wiara, bo problemem jest, będący standardem w cywilizowanych krajach, rzeczywisty (a nie „iluzoryczny jak w Polsce”) rozdział Kościoła od państwa. W swej krytyce nie poprzestawali jednak na zestawie dobrze znanych historycznych przykładów zbrodni i nieprawości, popełnianych przez chrześcijan (od walk z poganami, przez krucjaty i inkwizycję, po „Syllabus” Piusa IX). Niektórzy żądali, by „wiarę w bóstwa i gusła” odstawić na bok. W ich mniemaniu chrześcijaństwo to irracjonalna bzdura, podobna w swej treści do opowieści o krasnoludkach. I to miałby być powód główny, dla którego walczyć trzeba o likwidację nie tylko politycznych przywilejów Kościoła, ale i jego społeczno-kulturowych wpływów. Wiara w Boga-człowieka, który złożył siebie w ofierze za ludzi, zrównana z poczciwymi bajeczkami w imię walki o „prawdziwy” rozdział państwa i Kościoła? Cóż, można i tak. Nasuwa się tylko pytanie: czy w ten sposób uda się naprawdę zbudować w Polsce sprawiedliwszą demokrację?

Widmo sekularyzacji

Ian Buruma, holenderski pisarz i historyk (w latach 2017-18 redaktor naczelny „The New York Review of Books”), przytacza w kontekście podobnej polemice argument następujący: „Jeżeli naprawdę wierzymy w konieczność rozdziału Kościoła i państwa, a powinni w nią wierzyć wszyscy demokraci, to wskazana byłaby pewna dyskrecja w stosunku do wierzeń religijnych innych osób. Nie ma bowiem sensu wysuwanie argumentów racjonalistycznych przeciwko wierze w Boga, ponieważ jest to wiara, a nie opinia”.

Buruma zakłada (a jako historyk dobrze orientujący się w poreformacyjnych wojnach religijnych w Europie ma do tego bez wątpienia wystarczającą wiedzę), że w przypadku wierzących religia bywa najistotniejszym elementem ich tożsamości. Można atakować ich wiarę, ale trzeba mieć świadomość, że atak taki w ich rozumieniu to nie tylko raniąca obraza takich czy innych przekonań bądź opinii, ale i zamach na ich godność. Jeśli założenie Burumy jest zasadne, należy dokładnie zastanowić się nad relacją wolności słowa i wolności religii w warunkach współczesnej, funkcjonującej w globalizującym się świecie demokracji liberalnej.

Spróbował to zrobić w wydanym w zeszłym roku w Polsce pomnikowym dziele „Wolne słowo. Dziesięć zasad” Timothy Garton Ash. Zauważył, że współcześnie wolność religijna pojmowana jest na trzy sposoby: „wolność w religii”, „wolność od religii” oraz „wolność do religii”. Różnicę między nimi przedstawił Ash w sposób następujący: „Większość religii twierdzi, że prawdziwą wolność można znaleźć wyłącznie w samej religii. (»Ku wolności wyswobodził nas Chrystus« – mówi św. Paweł). Ateista przekonuje za wolnością od religii. Liberalny pluralista proponuje wolność do religii – uwzględniając również tych, którzy opowiadają się przeciwko wszelkiej. Każde z tych podejść może się przełożyć na pewien idealny rodzaj sfery publicznej. W pierwszym przypadku na forum publicznym jest tylko jeden bóg (lub wielopokoleniowa boża rodzina). W drugim przypadku nie ma wstępu żaden bóg. W trzecim przypadku wszyscy bogowie są na nim równie mile widziani. Niektóre kraje muzułmańskie zbliżone są do tego pierwszego ideału, Korea Północna realizuje ten drugi, Stany Zjednoczone zbliżają się do trzeciego.

Powinno być oczywiste, że jedynym modelem kompatybilnym ze swobodą wypowiedzi jest ten ostatni: sfera publiczna zorganizowana na zasadzie wolności do religii. Jednostki nie tylko muszą mieć ustawową wolność praktykowania i propagowania konkurencyjnych wizji wolności w religii i wolności od religii, ale także muszą czuć, że wolno im to robić. Takie poczucie wolności nie wynika jedynie z prawa stanowionego i polityki państwa, ale także z praktyki społecznej, kulturowej i medialnej – poczynając od kwestii wolności od strachu przed brutalnym zastraszaniem. Większość krajów na świecie wciąż daleka jest od tego ideału”.

Występujący przeciw „polityczno-społeczno-kulturowej” dominacji Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce uznają francuski model laickości za „cywilizacyjny standard” realizacji wolności religijnej w warunkach liberalnej demokracji. Zapominają, że na liberalnym Zachodzie jest to model skrajny (nie bez powodu wybitna amerykańska filozofka i etyczka Martha Nussbaum zgryźliwie nazywa laïcité „niereligią państwową”). W wielu zachodnich krajach lekcje religii finansowane są z państwowego budżetu (podobnie jak wydziały teologiczne na świeckich uczelniach czy nawet czasem uczelnie wyznaniowe), a kapłani dostają od państwa pensje. W Belgii, Wielkiej Brytanii czy Danii nie budzi to zwykle tak wielkich emocji jak w Polsce. Pewnie dlatego, że sekularyzacja poczyniła w nich znaczne postępy: wiara religijna stała się tam nadzwyczaj „letnia”, a większości społeczeństwa poczciwe stare chrześcijaństwo zdaje się w ogóle nie obchodzić.

Być może właśnie osiągnięcie takiej „letniości” jest główną stawką w toczonych ostatnio u nas sporach o miejsce i znaczenie religii (bo na pewno nie tylko rzymskokatolickiej kościelnej instytucji) w życiu i umysłach Polaków. Kościelne statystyki z ostatnich lat zdają się potwierdzać, że mamy już do czynienia z pełzającą sekularyzacją. Z drugiej jednak strony w kraju, gdzie 82 proc. mieszkańców w wieku 16-29 lat identyfikuje się z katolicyzmem (połowa badanych w tej grupie deklaruje, że modli się co najmniej raz w tygodniu, a 38 proc. raz w tygodniu uczestniczy we mszy św.), trudno oczekiwać, że pożądana przez antyreligijnie nastawionych radykałów „letniość” pojawi się z dnia na dzień.

Co nie znaczy, że ewentualny „polski Zapatero” nie mógłby już przeprowadzić w Polsce laicyzującej rewolucji. Ujawnienie skandali seksualnych wywołało przecież ostrą antykościelną reakcję w Irlandii.

Pytania otwarte

Coraz bardziej agresywne antyreligijne filipiki niewiele mają wspólnego z dążeniem do stworzenia społeczeństwa, które byłoby lepszym zarówno dla wierzących, jak i niewierzących obywateli.

W odpowiedzi na artykuł Sosnowskiego historyk i publicysta Adam Leszczyński opublikował na stronie „Krytyki Politycznej” teks, w którym twierdzi: „Nie ma żadnego »Kościoła otwartego«. Wystarczy odrobinę poskrobać, żeby z kulturalnego i pełnego ogłady katolickiego intelektualisty zeszła politura. I klerykał, i »otwartysta« chcą tego samego. Ci pierwsi są tylko bardziej szczerzy od drugich. (...) Bardzo mi przykro, ale przyjaźnię się tylko z ludźmi, którzy nie próbują mnie oszukiwać. Najpierw, kochani katolicy, porozmawiajmy uczciwie. Nad przyjaźnią potem się zastanowimy”.

Czy naprawdę jest nieuczciwością, że nie chcę, by w Polsce urzeczywistniona została w pełni kopia francuskiej laïcité? Czy w imię rzekomego „cywilizacyjnego standardu” mam się godzić, że religia musi zostać sprywatyzowana, bo inaczej w demokratycznym społeczeństwie nie zaistnieje ani sprawiedliwość, ani tolerancja?

Ateistyczni antyklerykałowe mają prawo głosić wszem i wobec (choć często ich słowa są dla mnie bolesne), że moja wiara religijna to stek bzdur, a tego typu określenia nikogo nie powinny denerwować czy zasmucać. W demokracji prawo do obrażania nie implikuje jednak obowiązku obrażania, chyba że demokrację pojmujemy jako pole starcia z inwektywami jako głównym orężem. Wtedy rzeczywiście jest w niej miejsce tylko dla religijnych i niereligijnych fundamentalistów. Obu tym stronom Kościół jest potrzebny do określania ich własnych politycznych tożsamości.

Dla mnie funkcjonujący w demokratycznej sferze publicznej Kościół jest czymś innym. Wierzę (nie tylko prywatnie), że mimo wszystkich swych grzechów może być on traktowany jako recepta na przyszłość. Także jako słyszalny głos w demokratycznej debacie. ©

Autor jest filozofem, teologiem i publicystą. Redaktor kwartalnika „Więź”, członek Zespołu Laboratorium Więzi. Ostatnio opublikował zbiór esejów „Przesilona wątpliwość”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2019