Żonglerka liczbami

Ratowanie Żydów podczas okupacji wPolsce było przejawem najwyższego heroizmu. Czy wzwiązku ztym temat zaangażowanych wnie Polaków nie zasługuje na więcej szacunku ze strony badaczy? Czy wypada stosować zasadę "im więcej - tym lepiej? Czy mnożenie bohaterskich ratowników nie trywializuje ich postaw?.

27.11.2007

Czyta się kilka minut

Zarówno metoda "statystyki wirtualnej", jaką posłużył się Marcin Urynowicz w artykule ("TP" nr 43/07), jak i sformułowane dzięki niej konkluzje nie mogą pozostać bez odpowiedzi. To nie tylko kwestia rzetelności naukowej, lecz także wagi samego tematu.

"Wirtualnej statystyki" nauczył się Urynowicz od kanadyjskiego historyka Gunnara Paulssona, autora książki "Secret City: The Hidden Jews of Warsaw 1940-1945". Polega ona - najkrócej mówiąc - na wykorzystaniu statystycznego instrumentarium do kreowania quasi-rzeczywistości historycznej. Trudno wyobrazić sobie coś mocniejszego w wymowie, coś bardziej "obiektywnego" i niepoddającego się manipulacji jak twarde liczby. Sęk w tym, że w wywodzie Paulssona to, co ma postać udowodnionej statystycznie tezy, jest tylko hipotezą, osnutą wokół gry z liczbami.

Paulsson twierdzi np., że ponad 40 proc. ocalałych w Warszawie Żydów pochodziło spoza Warszawy. "Jak to możliwe? - pyta i natychmiast odpowiada - skoro przesiedleńcy stanowili jedną trzecią populacji getta, proporcjonalnie dawało to około 8 tys. uciekinierów z getta". Autor woluntarystycznie dolicza liczbę uchodźców, którzy znaleźli się za murami, do całej "populacji" tych, spośród których określony procent zdołał uciec. Dla niego uchodźcy to po prostu "jedna trzecia" mieszkańców getta, w równym stopniu uczestnicząca w procederze ucieczek. Statystycznie pięknie się to bilansuje, ale mało ma wspólnego z rzeczywistością historyczną. Wśród uchodźców zdarzali się ludzie bogaci, o rozległych kontaktach po stronie aryjskiej, ale zdecydowanie przeważała biedota małomiasteczkowa, która w zastraszającym tempie spadała na dno gettowej egzystencji. Mieszkańcy punktów dla uchodźców i umierający z głodu na ulicach nie mieli żadnych szans na ucieczkę i o niej nie myśleli. Urynowicz nie zastanawia się też nad tym, że szacunki Paulssona odnoszą się wyłącznie do Warszawy i, nawet jeśli przyjęlibyśmy ich wiarygodność, niekoniecznie muszą być adekwatne dla prowincji, gdzie sytuacja ukrywających się Żydów była diametralnie odmienna.

W całym artykule historyka IPN roi się od liczb i procentów. Autor przeznacza im rolę służebną wobec tezy, że Polaków, którzy ratowali Żydów, jest znacznie więcej niż polskich "Sprawiedliwych wśród Narodów Świata". Rewelatorstwo idzie tu w parze z rewolucyjnym odwróceniem znaków wartości. 20 lat temu na tych samych łamach Jan Błoński apelował o polski rachunek sumienia. Dziś Marcin Urynowicz polskie sumienie uspokaja: jest lepiej, niż moglibyście sobie wyobrazić, a wstydzić się w żadnym wypadku nie musicie. W wyliczonym Paulssonowską metodą gronie 400 tys. "Sprawiedliwych" (Instytut Yad Vashem przyznał dotąd "tylko" ok. 22 tys. medali) Polacy stanowią ponad połowę, czyli - jak skrupulatnie oblicza Urynowicz - "ok. 212 tys." pomagających Żydom bezinteresownie (a tylko tacy otrzymują medal "Sprawiedliwego"). Byłoby ich pięć razy więcej niż osób "uzależniających pomoc od wynagrodzenia".

Urynowicz stosuje tu pewien zabieg: posiłkuje się ustaleniami pochodzącymi z pionierskiej pracy Nehamy Tec "When Light pierced the Darkness. Christian Rescue of Jews in Nazi-Occupied Poland" (1986), ale nie zastanawiają go ani ograniczenia metody zastosowanej przez amerykańską badaczkę, ani reprezentatywność źródeł, na których oparła analizy, ani nawet dystans z górą dwudziestu lat, jaki upłynął od czasu opublikowania jej pracy. Poza wszystkim sprawa płatnej pomocy w analizie Tec jest daleko bardziej skomplikowana, niż wynika to z wywodu Urynowicza.

Słuszna duma, do jakiej przekonuje nas historyk IPN, jest zmącona poczuciem krzywdy. Skoro wśród Polaków było ponad 200 tys. "Sprawiedliwych", dlaczego mamy tylko 6 tys. medali? Po pierwsze - czyny polskich ratowników nie są dostatecznie znane. Dopiero Paulsson, opierając się na własnych badaniach oraz "korzystając ze źródeł izrael­skich", odsłonił prawdziwą skalę pomocy. Przypisywanie Paulssonowi "korzystającemu ze źródeł izraelskich" bez porównania bogatszej wiedzy o "Sprawiedliwych" niż ta, którą dysponuje Instytut Yad Vashem, budzi nieufność. Oznacza bowiem, że izrael­scy historycy albo kompletnie nie znają własnych źródeł, albo też nierzetelnie je wykorzystują, zaniżając liczbę polskich "Sprawiedliwych". Po drugie - nie wszyscy ratownicy doczekali końca okupacji. Po trzecie - wielu spośród nich zmarło, zanim w 1963 r. zaczęto przyznawać medale. Nie dość więc, że szukanie "Sprawiedliwych" rozpoczęło się blisko 20 lat po wojnie, to "o inicjatywie Yad Vashem nie wiedziano szerzej w Europie, zwłaszcza Wschodniej" - tłumaczy Urynowicz. Dodaje też kolejny argument: przez cztery powojenne dekady, pomocy Żydom w czasie Zagłady nie traktowano "jako czegoś wyjątkowego". W domyśle: nie było się czym chwalić, nie było więc powodu zabiegać o nagrody. Ot zwykła, ludzka rzecz - narażać życie z powodu prześladowanych i mordowanych masowo Żydów. Dopiero w latach 80. zorientowano się, że to jednak było bohaterstwo, ale wtedy większość bohaterów już nie żyła.

Ten typ argumentacji Urynowicz łączy z biegunowo przeciwnym. Otóż mało mamy uznanych oficjalnie "Sprawiedliwych", ponieważ w Polsce była "na ogół obawa przed antysemickimi reakcjami: wiele osób wręcz obawiało się, że odznaczenie może im zaszkodzić". Jak widać, autor posługuje się nie tylko "wirtualną statystyką", lecz także "wirtualną logiką".

Nie ten wątek jest jednak najbardziej bulwersujący w artykule "Liczenie z pamięci". Autor stawia w nim tezę nienową, zaprezentowaną np. w publikacji Ewy Kurek "Poza granicą solidarności". Pisze, że aby Polacy mogli ratować Żydów, sami Żydzi musieli tego chcieć. Zamiast dociekać - jak czyni to negatywistycznie nastawiona historiografia - dlaczego tak mało Polaków pomagało Żydom, należy rzecz odwrócić i zapytać: dlaczego tak mało Żydów prosiło Polaków o pomoc? Nie można przecież pomóc temu, kto tej pomocy nie oczekuje i nie zabiega o nią. Żadnej w tym "winy" Polaków nie ma, bo być nie może.

Z jednej więc strony, ufający statystyce historyk szacuje liczbę polskich "Sprawiedliwych" na ok. 212 tys. (czyli z górą 35 razy więcej niż "polskich" medali w Yad Vashem), z drugiej pokazuje "splot kilku czynników", który sprawił, że mało Żydów prosiło Polaków o pomoc. Dysproporcja jest wyraźna i ma charakter aksjologiczny: oto rzesza pomagających i garstka o pomoc zabiegających.

Każdy odpowiedzialny historyk Zagłady zdaje sobie sprawę z fragmentaryczności powojennej ewidencji i rozbieżności danych, a w związku z tym z fundamentalnych trudności w oszacowaniu liczby ocalonych. Teresa Prekerowa ("Zarys dziejów Żydów w Polsce w latach 1939-1945", Warszawa 1992) podaje, że wśród ludności polskiej - z jej pomocą lub bez - uratowało się od 40 do 60 tys. Żydów. Ostatnie badania Aliny Skibińskiej ("Powroty ocalonych", w książce zbiorowej "Prowincja, noc. Życie i zagłada Żydów w dystrykcie warszawskim", Warszawa 2007), dotyczące jedynie okolic Warszawy, a co za tym idzie, bardziej precyzyjne, pozwoliły ustalić na podstawie trzech sprawozdań Wydziału Ewidencji i Statystyki (tzw. lista nr 1 z sierpnia 1945, lista nr 2 ze stycznia 1946 oraz lista nr 3 ze stycznia 1947), że we wszystkich lokalnych komitetach żydowskich województwa zarejestrowało się ok. 9 tys. Żydów. Ponad połowa z tej liczby zgłaszała się do ziomkostw i można przyjąć, że niemal wszyscy to repatrianci z Rosji Sowieckiej. To wyniki mozolnych studiów źródłowych, długotrwałych kwerend archiwalnych i pokory wobec tematu. Nie ma w nich miejsca na efektowne tezy wspierane żonglerką liczbami.

By wzmocnić siłę wywodu, Marcin Urynowicz powołuje się obok wspomnianych już Paulssona i Tec na izraelskiego historyka Szmula Krakowskiego. Krakowski oszacował liczbę Żydów szukających ratunku w czasie akcji deportacyjnych poza gettem na 300 tys. Nie podejmując w tym miejscu analizy tych wyliczeń, należy podkreślić, że jest to liczba olbrzymia, nie zaś, jak twierdzi Urynowicz - niewielka. Ucieczki z gett (zwłaszcza prowincjonalnych) miały charakter masowy. Fakt ten potwierdzają źródła polskie, żydowskie i niemieckie.

***

Mówi się słusznie, że ratowanie Żydów stanowiło w czasie okupacji przejaw najwyższego heroizmu. Czy w związku z tym temat zaangażowanych w nie Polaków nie zasługuje na więcej szacunku ze strony badaczy? Czy w sposób tak jaskrawy musi podlegać instrumentalizacji? Czy rzeczywiście w tym przypadku sprawdza się zasada "im więcej - tym lepiej"? A przede wszystkim: czy "statystyczno-rankingowy" stosunek do problemu nie zaciemnia istoty rzeczy, nie odbiera ratownikom znamion wielkości, a ich czynom prawdziwej głębi i dramatyzmu? Wychodzi na to, że ci, których odznaczono medalem "Sprawiedliwego" winni raczej odczuwać poczucie winy wobec tych, którzy są równie zasłużeni, a zostali skrzywdzeni przez Instytut Yad Vashem - instytucję, która rzekomo nie chciała uznać zasług Jana Karskiego z powodu przynależności do "reakcyjnej" AK (o tym, że jednymi z pierwszych "Sprawiedliwych" byli działający w strukturach Polski Walczącej Władysław Bartoszewski czy Irena Sendlerowa, z tekstu Urynowicza się nie dowiemy).

Nie ulega wątpliwości, że wiele osób zasłużonych w niesieniu pomocy Żydom medalu z Yad Vashem nie otrzymało i że niektóre decyzje nieprzyznania go mogą się wydawać kontrowersyjne. Zapewne też nie wszyscy uratowani uczynili wszystko, by pomagających im Polaków uhonorować. Nie jest to jednak powód, by robić z tej sprawy arenę heroiczno-martyrologicznej rywalizacji. Każdy ratujący stawał przed straszliwym dylematem: czy mam prawo narażać nie tylko siebie, ale swoich bliskich na śmierć. Każdy szukający pomocy również mógł stawiać sobie to pytanie: czy mam prawo żądać od kogoś najwyższej ofiary i narażać na śmierć jego bliskich. "Buchalteria moralna" i "wirtualna statystyka" na te podstawowe dylematy nie odpowiadają i odpowiadać nie zamierzają. Zwłaszcza zaś w sytuacji, gdy ma się kłopoty z liczeniem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2007