Zatruty tort

Prenumeruję kilka - więcej niż mogę przeczytać i wchłonąć - periodyków naukowych amerykańskich i angielskich, a równocześnie mój agent w Moskwie przysyła mi tołstyje żurnały, na ich czele zaś idzie naukowa “Priroda". Podczas kiedy prasa amerykańska, także popularnonaukowa, zachwaszczona jest reklamami, które umożliwiają jej egzystencję, w “Prirodie" nie ma ich wcale. Zapłaciła za to sporą cenę: za Sowietów miała 80 tysięcy egzemplarzy nakładu, potem spadł on do 12 tysięcy, a ile wynosi teraz - nie wiadomo, bo przestano o nim informować.

19.10.2003

Czyta się kilka minut

Oczywiście, Stany Zjednoczone łożą nieporównanie więcej na badania naukowe niż Rosja, jednak Rosjanie robią wiele, posuwając się aż do granicy niemożliwości, by swoją naukę utrzymać na znośnym poziomie i udaje im się to chyba lepiej niż Polakom. Pilnie przy tym śledzą postępy nauki amerykańskiej. W polityce zaś żywią nigdy zbyt wyraźnie nie wypowiadaną pretensję do historii o to, że nie są już mocarstwem.

Putin dość zręcznie manewruje: daje się przyciskać do piersi przez Busha, ale wyraźnie obrał kurs na samodzielność i odzyskanie wpływów. Równocześnie stara się uczynić swoimi lennikami miliarderów, którzy wyrośli na gazie czy nafcie. W dzisiejszej Rosji panuje ciekawa gradacja: im dalej od najwyższych kręgów władzy, tym mniej cenzury. Jeśli chodzi o literaturę czy eseistykę, można napisać niemal wszystko. W sprawach politycznych natomiast nie wszystko jest dozwolone. Tego w Polsce nie ma; ostatnią wartością, jaka nam została, jest wolność słowa. Inne wartości zostały zjedzone przez rozmaite populizmy, korupcję i nieodpowiedzialność straszliwą.

Ze strachem otwieram “Wyborczą": afery sypią się ze wszystkich stron, nasze państwo okazuje się niebywale robaczywe. Pod lecznictwem publicznym zapada się podłoga. W zaniku jest coś, co Bolesław Piasecki, osoba skądinąd niezbyt nadająca się na wzór, nazwał instynktem państwowym. Społeczeństwo odwróciło się do polityki i do państwa plecami. Tymczasem Niemcy i Rosja porozumiewają się coraz lepiej i czulej, co nigdy dla Polski dobrze nie rokowało; na horyzoncie majaczeje widmo jakiegoś nowego Rapallo.

Bush zdawał się sądzić, że demokrację można rozsadzać jak prymulki; starczy zniszczyć szkodniki i sama wyrośnie. Polityka nie jest jednak ogrodnictwem. Amerykanie nie bardzo są świadomi pułapki, do której dali się zapędzić. Nie chodzi już tylko o Irak, ale o możliwość zderzenia frontalnego z cywilizacją islamu, co przypomina ponure proroctwa profesora Huntingtona. Uczeni muzułmanie, rezydujący przeważnie w Stanach Zjednoczonych, tłumaczą wprawdzie, że frontalne zderzenie tych dwóch sił jest niemożliwe, ze względu na ogromne dysproporcje ekonomiczne, a także brak jedności świata arabskiego, którego przedstawicieli bardziej łączy nienawiść do Ameryki aniżeli wzajemna miłość.

Na drodze Amerykanów pojawiają się także mniejsze wyboje: na przykład iracki rząd tymczasowy nie życzy sobie wejścia do Iraku wojsk tureckich. A tymczasem nie ma dnia, w którym nie ginęliby marines amerykańscy; okropnie mi żal tych Bogu ducha winnych chłopców, których posłano w zupełnie obce im środowisko.

Na sprawę iracką, jak w zatrutym torcie, nakładają się inne warstwy. Na przykład wewnętrzne napięcia w samej Unii Europejskiej, jak i gotowość niektórych krajów Europy, zwłaszcza Francji, do antyamerykańskości. W prasie amerykańskiej przeczytać można wręcz, że nie chodzi już o spór dwóch państw o wspólnym demokratycznym mianowniku, ale o wzajemną wrogość. Francja, wzywając Amerykanów do natychmiastowego opuszczenia Iraku, wzywa ich do czegoś, co nie leży w niczyim interesie; teraz skutkiem takiej decyzji byłby kompletny chaos. Zwłaszcza że ONZ wcale się nie kwapi do pomocy, choć i sam Bush zaczął o nią prosić.

W tak zwanej starej Europie zarysowała się sieć bezpieczeństwa socjalnego. Kiedy Bismarck uznał, że emerytury powinny obowiązywać od 65. roku życia, większość społeczeństwa niemieckiego nie dożywała takiego wieku; dziś przeciętna wieku osiąganego przez Niemców przekroczyła siedemdziesiąt kilka lat, dzietność spadła i społeczeństwo gwałtownie się starzeje.

Społeczeństwo niemieckie, biczowane przez Zielonych sloganami, mówi “nie" energii atomowej. Tymczasem Amerykanie biorą się za kolejną, nowszą generację elektrowni atomowych. Jest to tym bardziej wskazane, że po wielkim zaciemnieniu na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych i Kanady doszło do podobnych przypadków w Szwecji, północnych Włoszech i części Szwajcarii. Zdawało się, że taki kolos energetyczny jak Stany Zjednoczone nie może zostać dotknięty podobną zapaścią - a jednak. Trochę jakby ktoś jeździł cadillakiem, ale boso.

A nad tym wszystkim wyrósł jak przepiękny stary kwiatuszek Arnold Schwarzenegger. U nas obowiązywało hasło “pisarze do pióra", w Ameryce zmieniło się ono na inne: “kulturyści i sportowcy do polityki". Najwidoczniej Kalifornijczycy, którzy oglądali na ekranie potężnego Terminatora - nawiasem mówiąc, Terminator to po polsku Wykończyciel - uznali, że poradzi on sobie z kłopotami ich stanu. Nie świadczy to dobrze o ich dojrzałości umysłowej. Gdy Schwarzenegger wygrał wybory na stanowisko gubernatora, oświadczył wesoło, że wie, jak wyciągnąć Kalifornię z wielomiliardowego długu, zawinionego przez poprzednika: zwróci się o pieniądze do prezydenta. Tymczasem ostatnią rzeczą, jaką może zrobić Bush, jest zasilanie poszczególnych stanów z federalnej kasy. Kiedy obejmował przed trzema laty fotel prezydencki, w budżecie były kolosalne nadwyżki, teraz jednak zieją w nim dziury, wywołane wydatkami w Iraku.

Otrzymałem z Wydawnictwa Literackiego wznowienie mojej książki sprzed lat ponad trzydziestu, “Fantastyki i futurologii". Sięgnąłem do części futurologicznej, by się przekonać, że popełniłem błąd daleko posuniętego optymizmu. Wydawało mi się wtedy, że świat nie może zmierzać na tak wyboiste szlaki, na jakich się dzisiaj - my, ludzie, nie tylko my, Polacy - znajdujemy. Trochę jak w kolejce górskiej: wagonik wynosi nas na szczyt, po czym z wielką szybkością spadamy w dół.

Człowiek, który stara się ogarnąć sytuację światową, staje przed ciemnością. Liczba czynników, które należy uwzględnić, przekracza możliwości naszego rozumu. Choćby sprawa Chin i przenoszenie się zarodków mocarstwowości w stronę Azji albo zaniedbany przez prezydenta Busha problem koreański; pani Madelaine Albright uważa, że źle wybrano przeciwnika i że przede wszystkim należało uśmierzyć niebezpieczeństwo ze strony Kima. A jeszcze mamy nie dającą się ugasić pożogę na Bliskim Wschodzie w postaci konfliktu izraelsko-palestyńskiego i ciche wewnętrzne trzeszczenie Arabii Saudyjskiej.

Na horyzoncie zawisły ołowiane chmury. Trudno powiedzieć, co się z nich wylęgnie. Ołówek postawić na zaostrzonym koniuszku można, ale zaraz się przewróci, tylko nie wiadomo, w którą stronę - i to jest właśnie sytuacja naszego świata. Papież po dwudziestu pięciu latach pontyfikatu musi nań spoglądać z wielkim niepokojem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2003