Zacznijmy lepiej uczyć studentów

Gdy dojdzie do uchwalenia ustawy o szkolnictwie wyższym, prawdopodobnie będzie ona obowiązywać kilkanaście lat. Mimo to, i chociaż dotyczy najżywotniejszych spraw nauki w Polsce, nie wzbudziła zainteresowania środowiska naukowego. Senaty szkół wyższych, z wyjątkiem jednego, nie dyskutowały nad projektami. Sprawą nie zajęły się też media.

24.10.2004

Czyta się kilka minut

---ramka 340262|prawo|1---W styczniu tego roku “The Economist" zamieścił artykuł o szkolnictwie wyższym, zawierający m.in. ranking najlepszych uniwersytetów na świecie. Główna teza brzmi: “Unikajmy systemu państwowego, jednorodnego, popierajmy różnorodność i niezależność". Artykuł ostrzega przed systemem, który “bardziej pasuje do sowieckiego systemu centralnego planowania niż do współczesnej demokracji". Trudno nie pomyśleć w takiej sytuacji o złożonych w Sejmie dwóch projektach nowej ustawy o szkolnictwie wyższym.

Jeden przygotował zespół powołany przez prezydenta, złożony z obecnych i byłych rektorów; drugi, poselski, jest modyfikacją projektu Krajowej Sekcji Nauki NSZZ “Solidarność". Projekt poselski kładzie nacisk na zniesienie habilitacji, projekt prezydencki na ustawowe umocowanie licznych ciał zarządzających życiem akademickim i centralizację decyzji dotyczących programów nauczania. I de facto niczym innym poza tym się nie zajmują. Mimo to, w trakcie dotychczasowych prac nad ustawą nie było dyskusji, która pozwoliłaby na sporządzenie listy niezbędnych zmian oraz pomogłaby znaleźć możliwie najlepsze rozwiązania. Milczenie jest zadziwiające, biorąc pod uwagę, ile w naszym szkolnictwie wyższym należałoby zmienić.

Pupile profesorów i naukowcy

W Polsce, wybierając po studiach karierę naukową, prawdopodobnie na tej samej uczelni doczeka się emerytury. Po drodze można jeszcze zaliczyć staż za granicą. Rówieśnicy Polaków w USA i Europie Zachodniej będą wielokrotnie zmieniać miejsce pobytu, przystępować do konkursów na stanowisko i poddawać się ocenom przed różnymi gremiami (złożonymi z osób, które nie są z nimi czy ich promotorami powiązani), polscy naukowcy zaś będą żyć w bezruchu. Nawet brak etatów na macierzystej uczelni można jakoś rozwiązać. O zatrudnieniu często wszak decyduje siła promotora lub nawet koneksje rodziców, a nie dorobek naukowy.

Co i rusz można w takiej sytuacji usłyszeć: “Znieśmy habilitację, to uzdrowi polską naukę". Tymczasem to niczego nie zmieni. Co więcej, może zniszczyć ostatnie oazy dobrej naukowej roboty. Przecież to właśnie habilitacja i tytuł utrudniają jeszcze życie: aby powierzyć stanowisko profesora pupilkowi, trzeba wpierw znaleźć co najmniej trzech recenzentów, którzy napiszą pozytywne opinie o jego pracy habilitacyjnej, i liczyć się z opinią Centralnej Komisji ds. Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych. Po zlikwidowaniu habilitacji oczka sita zatrzymującego miernoty mogą być tylko rzadsze.

Musimy jednak zmienić jej charakter. Jedynym przywilejem doktorów habilitowanych powinno być prawo uczestniczenia w procedurach nadawania stopni naukowych. Dlaczego jednak tylko doktor habilitowany może być opiekunem magistranta? Nie znam też przyczyn, dla których szkoła wyższa kształcąca magistrów (a tym bardziej szkoła oferująca studia licencjackie) powinna zatrudniać co najmniej ośmiu profesorów na każdym kierunku. Jestem belfrem prawie 40 lat i nie zetknąłem się z dowodem na to, że - z wyjątkiem zajęć, których celem jest przygotowanie najlepszych studentów do pracy naukowej - posiadanie habilitacji pozytywnie wpływa na jakość pracy dydaktycznej. Oczywiście, istnieje korelacja między inteligencją a sukcesami w pracy naukowej, dlatego wśród dobrych nauczycieli są także doktorzy habilitowani. Znam jednak wiele osób, które doskonale uczą i nie zamierzają się habilitować oraz profesorów zwyczajnych, którzy uczyć nie powinni.

Zniesienie wymagań dotyczących liczby samodzielnych pracowników naukowych na studiach licencjackich, a nawet magisterskich, częściowo zlikwidowałoby też wieloetatowość - jedną z najdotkliwszych patologii szkół wyższych. Projekty ustaw o szkolnictwie wyższym zajmują się tym problemem, tyle że proponowane rozwiązania niczego nie zmienią.

Może powinniśmy pójść w ślady Francji i Niemiec, gdzie od lat nie ma rozprawy habilitacyjnej? Decyzję o nadaniu odpowiednika habilitacji podejmuje się oceniając dorobek naukowy. Jedyny dodatkowy wysiłek to przygotowanie przekonującego jego opisu (tam, gdzie konkursy są standardem, umiejętność pochwalenia się wynikami jest cenna). Z kolei w USA uczonego surowo ocenia się po pierwszych sześciu latach pracy na stanowisku profesora. Jeśli ocena jest pozytywna, otrzymuje ofertę stałej pracy, jeśli nie - musi odejść.

Habilitacja bez konieczności pisania rozprawy byłaby namiastką takiej procedury przyznawania stałej pracy. Różnica polegałaby na tym, że w Polsce decyzję zatwierdzałaby Centralna Komisja. Prawdopodobnie taka procedura wyeliminowałaby żenujące wymagania dotyczące oświadczeń o “wkładzie autorów prac wspólnych". W ostatnich latach starannie przejrzałem ponad setkę wyróżniających się rozpraw doktorskich z informatyki, napisanych głównie w czołowych uniwersytetach amerykańskich. Znakomita większość z nich zawierała wyniki uzyskane we współpracy z promotorem. Rezultaty wielu były znane i cytowane jeszcze przed zakończeniem przewodu doktorskiego. Nikogo to nie gorszy, a ułatwia młodym doktorom karierę naukową.

Etnograf szuka pracy

Podczas ostatnich wakacji Rada Główna Szkolnictwa Wyższego zajęła się porządkowaniem listy kierunków studiów. Kierunki będą podzielone na grupy (pewnie 10), a w każdej grupie będzie kilka lub kilkanaście kierunków (najlepiej po 10), dla każdego kierunku powstanie charakterystyka, sylwetka absolwenta, definicja minimum programowego i zasady kształcenia w trybie zawodowym. W ten sposób zbuduje się coś na kształt ustawy zasadniczej regulującej sposób zdobywania wiedzy na 100, a może 104 kierunkach. Oczywiście, jak można przeczytać na stronie RGSW, “w sytuacji jasno określonej potrzeby wynikającej z rozwoju badań naukowych" możliwe będzie wyodrębnienie nowego kierunku studiów.

Taka centralizacja to absurd. Co gorsze, projekt prezydencki ustawy o szkolnictwie wyższym tylko go wzmocni. Wyłonionemu w demokratycznych wyborach rektorowi - który jest ornitologiem lub mediewistą i na ogół nie ma pojęcia o finansach czy zarządzaniu - powierza się kierowanie przedsiębiorstwem zatrudniającym kilka tysięcy ludzi, z budżetem wynoszącym setki milionów i świadczącym usługi dla tysięcy osób. Ta sama ustawa nie pozwala jednak radzie wydziału, którą tworzy kilkudziesięciu kompetentnych matematyków, ułożyć programu studiów matematycznych.

Kolejnym absurdem jest wiązanie kierunków studiów z dziedzinami nauki, jakby podstawowym zadaniem dydaktyki uniwersyteckiej było kształcenie kadr naukowych. Czym wszak jest odgórnie kreślona “sylwetka absolwenta"? Przecież nowoczesne studia powinny być elastyczne i to student powinien samodzielnie, przez podejmowane podczas nauki decyzje, kształtować swoją “sylwetkę".

Po ostatniej rekrutacji na studia wyższe liczba studentów w Polsce zbliżyła się do 2 milionów. Studiować będą tysiące młodych matematyków, chemików, historyków literatury, etnografów. Przez pięć lat, za spore pieniądze, państwowe lub rodziców, będą zdobywać specjalistyczną wiedzę, napiszą prace magisterskie na ezoteryczny temat, by potem znaleźć się na rynku pracy potrzebującym zaledwie kilku dziesiątek etnografów, tyluż historyków średniowiecza, może setek matematyków. Zaledwie kilka procent absolwentów specjalistycznych studiów wykorzysta istotną część swojej wysoko wyspecjalizowanej wiedzy.

Młodzi ludzie zapisują się na studia kierunkowe, bo tylko takie istnieją, a nie dlatego, że w przyszłości chcą się zajmować historią literatury lub matematyką. Zamierzają skończyć studia, a potem znaleźć pracę. I trafiają na rynek, gdzie - z punktu widzenia pracodawcy - ich dyplom będzie dokumentował tylko to, że prawdopodobnie są bardziej inteligentni od przeciętnego Polaka, mają trochę ogłady i... niewiele więcej. W znacznej większości będą wykonywać pracę bez związku z ich wykształceniem.

Autorzy projektów ustaw o szkolnictwie wyższym nie wzięli tego jednak pod uwagę.

Bakałarz czy magister?

Ponieważ sporo już w tej dziedzinie wymyślono, może wystarczy, że poznamy, jak nauczanie wygląda gdzie indziej i czegoś się nauczymy?

W USA studiuje się na uniwersytecie, a nie na konkretnym kierunku. Po ukończeniu czteroletnich studiów w “koledżu" uzyskuje się tytuł i specjalizację. Specjalizacja np. w zakresie informatyki oznacza, że w trakcie studiów około 40 proc. punktów zdobyło się za przedmioty informatyczne i wypełniło się minima programowe. Pozostałe punkty można zdobyć zaliczając zajęcia z komunikacji interpersonalnej (potrzebna prawie w każdym zawodzie), ekonomii (przecież sporo informatyków będzie pracowało dla banków), malarstwa (jak projektować strony internetowe bez wyczucia kolorów?) czy tańca (bo to lubimy). Przeciętny absolwent takich studiów lepiej się sprawdzi na rynku pracy niż ktoś, kto 90 proc. punktów zdobył zaliczając programowanie kwantowe, neuronowe, genetyczne, obiektowe, imperatywne czy gridowe (albo aspektowe, ostatnio modne).

Powinniśmy zrezygnować ze studiowania dyscyplin naukowych; umożliwić studia nie w instytucie, ale na uniwersytecie. Powinny to być studia masowe w odróżnieniu od proponowanych elitarnych studiów międzywydziałowych, których celem jest wykształcenie uczonych przygotowanych do prowadzenia badań interdyscyplinarnych. Studia zostaną dobrze przyjęte - tak przez studentów, jak pracodawców - jeżeli np. będą prowadzone wspólnie z uniwersytetami amerykańskimi. Tak zrobiono ze studiami MBA (Master of Business Administration) i cieszą się one dużym zainteresowaniem.

Projekty ustaw o szkolnictwie wyższym przewidują studia dwustopniowe, których wprowadzenie ma być ważnym elementem procesu bolońskiego (dostosowującego polskie szkolnictwo wyższe do norm UE). Masowe studia “dwustopniowe" prowadzone są właśnie w systemie anglosaskim: spora liczba studentów zdobywa tytuł bakałarza (licencjata), a tylko niewielu zapisuje się na studia zawodowe (professional) i magisterskie lub doktoranckie (graduate). Nie kontynuuje się studiów na tej samej uczelni. Przejście na wyższy poziom oznacza więc zmianę miejsca studiowania i może też być związane z wyborem lub zmianą specjalizacji.

Tymczasem absolwent polskich studiów licencjackich jest niedokończonym socjologiem, trochę historykiem lub ćwierć matematykiem, a z powodu wymagań stawianych przy przyjęciach na uzupełniające studia magisterskie może kontynuować studia tylko w wybranej uprzednio specjalności. Licencjaci zdają sobie sprawę, że nie są poszukiwani na rynku pracy, więc większość z nich chce kontynuować naukę na studiach magisterskich, do tego na tej samej uczelni. Z kolei dla studenta uczelni oferującej studia magisterskie dwustopniowość jest jedynie dodatkowym egzaminem po trzecim roku studiów.

A mówi się, że dwustopniowość ma promować zmianę uczelni i ewentualnie specjalizacji.

Gdzie idą najzdolniejsi...

W USA różnice między uniwersytetami są ogromne. Wiadomo, jak bardzo Uniwersytet Stanforda różni się od UC w Santa Cruz, a University of Mass-Lowell mało kto zna (ja do dziś o nim nie słyszałem). Wymienione uczelnie to odpowiednio 1., 50. i 98. na liście rankingowej wydziałów informatyki. Wszystkie należą do kategorii “reseach university", których jest w USA nieco ponad 120. Oprócz tego jest około 450 uniwersytetów nadających stopień doktora, a wszystkich uniwersytetów - ponad 4 tys. Różnice - dotyczące rynkowej wartości dyplomu, jakości kadry i budżetu - między tymi z pierwszej setki a tymi z ostatniej są zapewne takie, jak między jakością życia w Szwajcarii i Korei Północnej.

Uniwersytet Stanforda jest bogaty (na same badania otrzymuje z zewnątrz blisko miliard dolarów rocznie), uniwersytety z końca pierwszej setki są już biedne i nie stać ich na dofinansowywanie badań. Uniwersytety z końca listy żyją skromnie z niskiego czesnego, płacąc niskie pensje kadrze o równie niskiej jakości. Zróżnicowanie może nas razić, ale system amerykański jest efektywny właśnie dlatego, że pieniądze i talent kumulują się w kilku miejscach, co daje olbrzymią masę krytyczną o wielkim potencjale.

Autorzy projektów ustawy o szkolnictwie wyższym chcieliby, aby w Polsce dyplom magistra miał taką samą wartość, niezależnie od uczelni, w której się go zdobyło. W końcu nie jest to dyplom Uniwersytetu Jagiellońskiego czy Warszawskiego, lecz dyplom państwowy (art. 155). Państwowa Komisja Akredytacyjna ma stać na straży tego, żeby się ktoś ani w górę, ani w dół nie wychylił. Próby zrównania poziomu uniwersytetów są jednak skazane na niepowodzenie. Jeśli nie wprowadzi się rejonizacji i nie zlikwiduje konkursowego trybu przyjmowania kandydatów na atrakcyjne kierunki, uzdolniona młodzież będzie garnęła się do dobrych szkół, a dobre szkoły będą z tego korzystać i wybierać najlepszych.

Dyplomy będą miały różną wartość nie tylko dlatego, że np. w Uniwersytecie Warszawskim kadra nauczająca jest lepsza niż w Prywatnej Wyższej Szkole Informatyki w Pcimiu Dolnym. Na studia informatyczne w UW ze 120 indeksów około 40 otrzymują laureaci olimpiad przedmiotowych, a pozostałe 80 - najlepsi spośród 2 tys. kandydatów. Podobnie jest na całym świecie: absolwentów informatyki Rice University w USA ceni się wysoko, ponieważ tamtejsze warunki finansowe i system rekrutacji powodują, że studiuje tam uzdolniona młodzież; zaś absolwenci École Normale Supérieure są lepsi od absolwentów uniwersytetów, choć wiele francuskich uczelni ma doskonałą kadrę.

***

Jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możemy uchwalić prawo, które umożliwi lepsze gospodarowanie skromnymi środkami przeznaczanymi na naukę i nauczanie, zaś uniwersytetom pozwoli elastyczniej reagować na zmiany na rynku pracy i potrzeby uzdolnionej młodzieży. A co dla szkół słabszych? Im wystarczy kadra dydaktyczna, która nie prowadzi badań, ale potrafi ocenić możliwości słabszych studentów i przekazać im wiedzę.

Prof. LESZEK PACHOLSKI jest informatykiem i wykładowcą Uniwersytetu Wrocławskiego. W latach 1998 - 2003 był członkiem i przewodniczącym jury najbardziej prestiżowej amerykańskiej nagrody za rozprawę doktorską z informatyki (Association for Computing Machinery Doctoral Dissertation Award).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2004