Z dworca w Brześciu do Radości

Na początku roku polska starość i czeczeńska trauma spotkały się w niezwykłym miejscu.

29.01.2018

Czyta się kilka minut

Wizyta czeczeńskich dzieci i ich mam w Domu Spokojnej Starości, Radość k. Warszawy, 7 stycznia 2018 r. / JACEK TARAN
Wizyta czeczeńskich dzieci i ich mam w Domu Spokojnej Starości, Radość k. Warszawy, 7 stycznia 2018 r. / JACEK TARAN

Błądziła po drodze szara myszka – szukała szczęścia, chciała być kimś innym. W końcu spotkała wróżkę, która spełniła jej prośbę i zmieniła ją w myszkę różową. Niestety na szarej drodze różowa myszka jest łatwą zdobyczą dla złego kota... Tak w skrócie brzmi historia, którą czeczeńskie Dzieci z Dworca Brześć wraz z opiekunami przedstawiają w podwarszawskim domu spokojnej starości.

Do Radości pojechałem razem z Mariną Hulią – energiczną Rosjanką mieszkającą w Polsce od 25 lat. Robi więcej dla uchodźców niż państwo polskie ze swoimi służbami i biurokracją. Podjęła się opieki nad czeczeńskimi mamami, które przez wiele miesięcy koczowały na dworcu w Brześciu (jej sylwetkę przedstawiła Anna Dziewit-Meller w „TP” 24/2017, w reportażu „U siebie, czyli nigdzie”). Teraz, kiedy część z nich jest już w Polsce razem ze swoimi dziećmi, Marina nadal troszczy się o nie, znajduje pomoc, organizuje, uczy języka polskiego, pomaga dzieciom w odrabianiu lekcji, a przede wszystkim pokazuje, jak wielu dobrych ludzi można w Polsce spotkać.

Osobisty kontakt

W położonym pośród bujnej zieleni domu w Radości czas płynie monotonnie. Zdawałoby się, że nic nie zdoła zakłócić rytmu odmierzanego przez kolejne pożegnania. Średnia wieku mieszkanek oscyluje w okolicach dziewięćdziesiątki.

Kameralny pensjonat okazał się jednak idealnym miejscem na działania, które podejmuje Marina z czeczeńskimi podopiecznymi. – Ta kameralność to wielka zaleta, dzięki niej możemy pracować bezpośrednio z naszymi babciami – mówi Marina. – W dużych placówkach nie ma miejsca na tak osobisty kontakt. Tutaj znamy wszystkie panie po imieniu: jest Tereska z temblakiem, jest Róża, Basia na wózku z kotem Murką, Stasia, Danusia, Fredzia. Wszystkie mają swoje historie, swój smutek i samotność, a my przychodzimy do nich z radością, z miłością. Czekają na to, rozpoznają nas.

Marina ze swoją ekipą przerywa ciszę pensjonatu jak szalony, ale dobry duch. Role z góry są wyznaczone, wszystko jak w zegarku. Kobiety – Heda, Madina, Milana – kroją ciasta, mężczyźni – Idris i Waha – rozpakowują samochód i znoszą pakunki z prezentami. Dzieci już przytulają i całują staruszki, a nastolatki oczywiście filmują wszystko telefonami. Najpierw poczęstunek, potem wielki finał, czyli przedstawienie.

W rolę Szarej Myszki wciela się Idris. Ma 39 lat, jest ojcem trójki dzieci, mieszka w Polsce od blisko pięciu lat. Pracuje jako monter w firmie instalującej klimatyzację w biurowcach. Kiedy dzień wcześniej siedzimy przy kolacji w wynajmowanym przez niego mieszkaniu, pytam, co znajduje dobrego w spotkaniach ze staruszkami. – Ich dzisiaj to nasze jutro – odpowiada. – Kiedy będę w ich wieku, chciałbym, żeby dla mnie też ktoś robił takie święto. Jak inaczej mamy tego uczyć nasze dzieci?

Nie znamy naszych babć

Skąd pomysł, by połączyć te dwa tak odległe światy? Polską starość, często spędzaną w samotności i zapomnieniu, skleić z czeczeńskimi traumami, z doświadczeniem piekła na ziemi i snami, których nie da się opowiedzieć? I to skleić tak, aby obie strony wyszły z tego spotkania wzmocnione?

Marina wzięła na siebie trud budowania relacji, które wielu czeczeńskim dzieciom są po prostu nieznane, bo nie poznały swoich dziadków. – Do Radości jeździłam od kilku lat – wspomina. – Odwiedzałam tam pewną panią, której nikt nie odwiedzał. Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy z nią rozmawiam, inne przysuwają się coraz bliżej. Zaczęłam więc jeździć do wszystkich. One nie potrzebowały wiele: potrzymania za rękę, trochę uwagi, przytulenia, czasami pomocy w posiłku. I wtedy zaczęła się historia z czeczeńskimi mamami. Pomyślałam, że te dwa światy można połączyć – i to się świetnie udało. Jeździmy tam, zawozimy prezenty, ale przede wszystkim siebie, nasz czas, nasze serca. Naszą miłość, która jest szczera, bez fałszu, bo pensjonariuszki doskonale wyczuwają fałsz.

Słowa Mariny potwierdza Madina. Ma 35 lat, jest matką trójki dzieci, na dworcu w Brześciu koczowała wraz z nimi ponad cztery miesiące. – Nie znałam swojej babci. To, co robimy w Radości, jest po prostu dobre. Jeździmy tam z naszymi dziećmi, które podobnie jak my też często nie znają swoich babć i dziadków. Śpiewamy piosenki, mówimy wiersze, tańczymy. Mam tam swoją ulubioną panią Basię. Od razu zapadła mi w serce, tak się cieszy, kiedy przyjeżdżamy, przytula mnie! Marina zastąpiła mi mamę, a pani Basia jest moją babcią.

Są kimś

Madina pracuje jako wolontariuszka w warszawskiej klubokawiarni Życie Jest Fajne. Jest jedną z nielicznych, które mają pracę. Jak większość czeczeńskich kobiet, nie chce mówić o swoim kraju. Nie zdążyła skończyć żadnej szkoły. Była w piątej klasie, kiedy zaczęła się pierwsza wojna. – Wtedy częste były porwania czeczeńskich dzieci, miałam czterech starszych braci, byłam jedyną córką. Ojciec zabronił mi chodzić do szkoły, bo bał się, że zostanę porwana, jak wiele moich rówieśniczek.

Madina jeszcze słabo mówi po polsku, rozmawiamy po rosyjsku. Jest nieufna, ­zamknięta w sobie. Za każdym razem, kiedy zaczyna mówić o Czeczenii, głos jej drży i staje się tak cichy, że trudno usłyszeć słowa. – Staram się nawet w myślach nie wracać do tego, co było tam. Ciągle się boję, że i tutaj mogłabym jakoś zaszkodzić moim bliskim, moim braciom, którzy zostali w Czeczenii.

Wizyty w Radości są dla czeczeńskich uchodźców nie tylko okazją do spotkania przedstawicieli pokolenia, którego wielu z nich nigdy nie poznało. Mają też trudną do przecenienia wartość terapeutyczną. Pomagają uporać się z bólem wojennych wspomnień, wzmacniają poczucie własnej wartości. Wolontariusze mogą wreszcie dać komuś coś od siebie, a nie tylko korzystać z pomocy. – Większość mówi po polsku bardzo słabo albo wcale, często nie znają nawet łacińskiego alfabetu. Żyją na łasce opieki społecznej i darczyńców. To musi rodzić frustracje. Jedno z pierwszych pojęć, które im wpoiłam, to „wolontariat”. Są wolontariuszami, czyli nie byle kim! Nawet dzieci czasami mi teraz mówią: „Jak będę duży, to zostanę wolontariuszem”. A ja na to: „Już jesteś”! To dla nich niezwykle ważne – mówi Marina.

Dla starszych pań spędzających ostatnie dni może w komforcie, ale często w samotności, spotkania z czeczeńskimi gośćmi są odmianą od zabiegów pielęgnacyjnych, pozwalają na chwilę zapomnieć o dolegliwościach. Marina ze swoimi mamami i dziećmi stara się zawsze wymyślić coś nowego. Przybliża polskim seniorkom historię Czeczenek, opowiada, przez co przeszły w swoim kraju. – Kiedy pierwszy raz przywiozłam Czeczenów, zabrałam też zdjęcia z ich kraju i rzutnik. Oglądaliśmy nie tylko piękne górskie krajobrazy. Na jednym ze zdjęć była nasza Heda, stojąca nad grobem swojego dziecka. Jej syn Monsur zginął w Czeczenii w wieku 14 lat. Panie widziały to zdjęcie i widziały płaczącą Hedę siedzącą teraz obok nich. Mogły ją potrzymać za rękę, przytulić. Mówiłam wtedy, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga.

Twarz uchodźcy

Działalność Mariny i jej podopiecznych można śledzić na stronie internetowej lub facebookowym profilu „Dzieci z Dworca Brześć”. Profil jest wolny od hejtu. Marina wie, dlaczego: – Nigdy nie spotkaliśmy się tam z żadną przykrością, ze złym słowem, bo w tym nie ma polityki, tylko miłość. Pokazujemy twarz uchodźcy, a to przede wszystkim twarz matki i dziecka. Czeczeńskie kobiety nie lubią zresztą, kiedy się mówi o nich „uchodźcy”. W tym słowie tkwi ziarno goryczy, zbyt wiele wiąże się z nim wspomnień, od których chcą uciec. Wolą mówić o sobie Matki z Dworca Brześć.

Poniżające koczowanie na dworcowych ławach dało im ogromną siłę. Wiele z tych kobiet uciekało nie tylko przed wojną i prześladowaniami, ale i przed przemocą domową. W Brześciu też musiały podjąć walkę, ale już nie przeciwko katu, który znęca się nad rodziną. Musiały zawalczyć „o coś” – o przetrwanie. Wykazały się wielką determinacją i to właśnie tak bardzo je wzmocniło. – Zadanie dla mnie i dla nas wszystkich: nie pozwolić im zamknąć się w gettach – mówi Marina. – Nie może być tak, że przychodzimy do nich raz w tygodniu, pokazujemy im Polskę na zdjęciach, piękny Kraków, Wrocław, Tatry, Bałtyk. Ich trzeba tam zabrać, wyciągnąć z ośrodków i mieszkań socjalnych, pozwolić im dotknąć tej rzeczywistości.

Marina działa tak, jak mówi – zabiera podopieczne na wycieczki po Polsce. W Katowicach, dokąd pojechali na zaproszenie jednej ze szkół, zwiedzili kopalnię węgla, tam też Mamy z Dworca Brześć pierwszy raz w życiu jeździły na rolkach i grały w koszykówkę. We Wrocławiu dzieci tropiły krasnale. Była też wigilia u Gosi Augustyniak w Szczawie. – Pokazujemy im Polskę bez strażników w obozach dla uchodźców. Oni się uczą naszego świata. Musimy pamiętać, że przez wojnę mają duże braki edukacyjne i poznawcze, ale to nie powód, żeby się przed nimi zamknąć.

Po przedstawieniu jeszcze czas na prezenty. Panie z Radości dostają krakowskie czerwone korale i koce na chłodne dni. Dzieci i dorośli pomagają rozpakować podarunki, otulają paniom nogi nowymi kocami. Są uściski i łzy, bo nigdy nie wiadomo, czy następne spotkanie odbędzie się w takim samym składzie...©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Fotoreporter i dziennikarz, fotoedytor „Tygodnika Powszechnego”. Jego prace publikowane były m.in w „Gazecie Wyborczej”, „Vogue Polska”, „Los Angeles Times”, „Reporter ohne Grenzen”, „Stuttgarter Zeitung”. Z „Tygodnikiem” współpracuje od 2008 r. Jest też… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2018