Wybuchło!

Nieoczekiwanie, bez żadnej zapowiedzi, kiedy wielu widzów było jeszcze pogrążonych w żałobie po starej, dobrej „Grze o tron”. „Nowy najlepszy serial”. „Arcydzieło”.

03.06.2019

Czyta się kilka minut

Kadry z filmu: noc wybuchu reaktora i poranek – mieszkańcy Prypeci biegną oglądać płonącą elektrownię, gdzie pracują ich żony i mężowie. / MATERIAŁY PRASOWE HBO x2
Kadry z filmu: noc wybuchu reaktora i poranek – mieszkańcy Prypeci biegną oglądać płonącą elektrownię, gdzie pracują ich żony i mężowie. / MATERIAŁY PRASOWE HBO x2

Krytycy i publiczność zgodni jak rzadko – w serwisie IMDB zbierającym opinie widzów imponujące 9,7/10 przy ponad 80 tysiącach głosów.

Entuzjazm jest jednak usprawiedliwiony. „Czarnobyl”, bo to o nim mowa, to wizualny i narracyjny majstersztyk. Liczący pięć odcinków miniserial HBO opowiada o następstwach katastrofy w elektrowni atomowej. Twórcy zafundowali nam opowieść o lęku, bohaterstwie, sile nauki i bezduszności totalitarnej biurokracji. Każdy z tych wątków był już wprawdzie porządnie wyeksploatowany, ale scenarzyści „Czarnobyla” mają wyjątkowy talent do budowania wielopiętrowych anegdot-symboli.

W nowym serialu uniwersalna przypowieść miesza się z drobiazgową rekonstrukcją wnętrz i kostiumów, wzniosłe metafory przeplatają się z przyziemnym, czasem odrażającym wręcz konkretem, bohaterstwo jest piękne i tragiczne, a nade wszystko – wiarygodne. Serial jest tak dobry, że nawet polski widz, nieco z przedstawioną na ekranie rzeczywistością oswojony, po kilku minutach wchodzi w jego świat tak głęboko, że przestają go razić radzieccy dygnitarze rozmawiający ze sobą angielszczyzną wyniesioną wprost z herbatki u królowej.

Ten sukces wydaje się tym bardziej niewiarygodny, że pomysłodawcą i scenarzystą serialu jest Craig Mazin, autor takich hitów jak „Kac Vegas w Bangkoku” czy „Straszny film 3”, obecnie pracujący nad przebojem „Kowboj, Ninja, Wiking” – adaptacją komiksu o superagencie z rozszczepieniem osobowości, który, zgodnie z tytułem, jest na przemian kowbojem, ninją i wikingiem.

Ale „Czarnobyl” to poważna sprawa. Wydarzenie kulturalne, którego lepiej nie przegapić; moda, której warto ulec. Tyle że im lepszy jest ten serial – tym gorzej. Bo za fasadą wspaniale rozpisanych postaci i imponujących efektów wizualnych kryje się mroczna tajemnica, którą spece od opowieści z HBO chcieliby przed nami ukryć.

Śmierć bezgłośna i niewidzialna

Pokazać niewidzialne zagrożenie – oto wyzwanie, przed którym stają i twórcy serialu, i jego główny bohater – Walerij Legasow, radziecki chemik koordynujący wysiłki na rzecz zminimalizowania skutków awarii. Legasow, w którego w serialu wciela się przekonująco Jared Harris, to postać autentyczna. Jego biografia stanowi gotowy scenariusz, włącznie z tragicznym zakończeniem. Dokładnie dwa lata po katastrofie uczony postanowił odebrać sobie życie. Nie zdradzam tu zakończenia. Przeciwnie – śmierć ­Legasowa ukazana jest w pierwszej scenie pierwszego odcinka.

Dopiero potem z okien mieszkania w bloku z wielkiej płyty widzimy błysk eksplodującego reaktora, a chwilę później, gdy fala uderzeniowa dociera do oddalonego o 20 kilometrów miasta Prypeć, słyszymy też huk. To pomysłowy symbol opóźnienia informacyjnego, stanowiącego jeden z głównych tematów serialu. W ten sposób, zgodnie z klasycznym już przepisem Hitchcocka, zaczyna się „Czarnobyl”. Najpierw trzęsienie ziemi, a potem emocje tylko rosną.

Katastrofa jest początkiem, nie końcem. Oglądając serial śledzimy więc równolegle wysiłki Legasowa dążącego do zminimalizowania śmiertelnego żniwa, i drogę, która doprowadzi go do targnięcia się na własne życie.


Czytaj także: Mirosław Dworniczak: W cieniu Czerwonego Lasu


Podstawowy problem polega na tym, że zagrożenia nie widać. Pierwsze ofiary Czarnobyla giną przede wszystkim dlatego, że nie zdają sobie sprawy z ryzyka. Dosięga ich niedostrzegalny gołym okiem zabójca – fizyczny proces, którego większość ludzi nie zna i nie rozumie. Jak wytłumaczyć im – zwykłym robotnikom i partyjnym dygnitarzom – że w powietrzu, wodzie i na ziemi unosi się śmiercionośna siła bez koloru, zapachu, dźwięku czy smaku? Zadania nie ułatwia propaganda radzieckiej nieomylności i brutalne tamowanie obiegu informacji.

Scenarzysta, reżyser, aktorzy i twórcy efektów wizualnych – wszyscy oni musieli sprostać temu samemu wyzwaniu. Jak za pomocą medium audiowizualnego pokazać coś, co jest bezgłośne i niewidzialne? Z tego zadania twórcy „Czarnobyla” wywiązali się mistrzowsko. Potrafili zasugerować wszechobecność niszczącej siły pracą kamery, muzyką, ekspozycją poszczególnych detali. Oglądając serial niemal czuło się promieniowanie. Tym silniejsze i bardziej niewymuszone wrażenie wywierały sceny, w których posłużono się bardziej dosłownymi narzędziami stopniowania grozy, jak coraz szybsze trzeszczenie liczników Geigera czy przyspieszający oddech ludzi w skafandrach. Pierwszy odcinek, w którym widzimy najwięcej skutków napromieniowania, ogląda się jak horror. W kolejnych zagrożenie jest coraz bardziej sugerowane, coraz mniej obecne.

Gdzie ścina się głowy posłańcom złych wieści

Serialowy Legasow, tak jak jego rzeczywisty pierwowzór, musi się mierzyć nie tylko z radiacją, lecz także z sowiecką biurokracją nastawioną na ochronę nie obywateli, lecz dumy największej atomowej potęgi świata. Sprawia to, że odtworzony na ekranie Związek Radziecki jest równie przerażający jak promieniowanie. Mam świadomość, że określenia w rodzaju „gęsta, duszna atmosfera” należą do kanonu frazesów, których każdy krytyk filmowy powinien się wystrzegać, ale nic na to nie poradzę – taki właśnie jest „Czarnobyl”.

Wasilij Ignatienko, strażak, i jego żona Ludmiła w moskiewskim szpitalu.

Craig Mazin i reżyser Johan Renck wykreowali na ekranie przekonujący świat. Serial jest nie tyle elegią dla ofiar rzeczywistego, historycznego ZSRR, ile ważną, uniwersalną przestrogą przed tym, jak niebezpieczny jest system, w którym nie ma możliwości przekazywania złych wieści. Każdy z nas napotyka czasem ten mechanizm – w państwie, w partii, w firmie, w rodzinie, nawet we własnej głowie. Szukamy potwierdzenia własnych zasług, wieści o tym, jacy jesteśmy fajni, jaka dobra jest obrana droga. Posłańcom przynoszącym złe wieści ścinamy głowy w akcie furii. To gwarancja, że kolejne niepomyślne doniesienia już do nas nie dotrą. Ale nie dlatego, że nagle zaczniemy mieć rację. Po postu będziemy utwierdzać się w błędzie, otoczeni murem złudzeń podtrzymywanych przez przemoc.

O takim świecie opowiada „Czarnobyl”. I jest to świat odmalowany w każdym detalu, z epickim rozmachem. Kultura kłamstwa, strachu i propagandowej nowomowy rozciąga się od łypiących na siebie nieufnie przechodniów aż po najwyższe szczeble władzy. W lęku żyją nawet partyjni dygnitarze.

Na takim tle tym wyraźniej rysuje się heroizm. Mazin i Renck odmalowują go pięknie, ale bez zbędnej estetyzacji, poświęcając wiele uwagi postaciom drugoplanowym.

Ukazane w „Czarnobylu” bohaterstwo jest pokorne, fatalistyczne, ale też niepozbawione ironii, która dla wielu przedstawionych na ekranie bohaterów okazuje się ostatnim bastionem – ołowianym fartuchem chroniącym przed wszechobecnym promieniowaniem kłamstwa, które rozpuszcza tkankę społeczną, powodując nowotwór duszy. Jest w tym portrecie pewnie trochę amerykańskiego stereotypu w spojrzeniu na Rosjan. Ale w „Czarnobylu” stereotypowość nie razi, bo równoważy ją szacunek dla detalu.

Półprawdy

A teraz pora na zdemaskowanie mrocznego sekretu twórców „Czarnobyla”. Tematem serialu są kłamstwa. Ale sami autorzy mają sporo problemów z prawdą. Nie tyle chodzi tu o przeinaczanie ukazanych na ekranie faktów, ile właśnie o sugerowanie czegoś, czego ostatecznie nie widzimy, ale mamy się domyśleć.

Doskonale ilustruje to pokazana w serialu autentyczna historia trzech bohaterskich ochotników. Ananenko, Baranow i Biespałow zanurkowali w radioaktywnej wodzie, by opróżnić grożące kolejnym wybuchem zbiorniki. Z ekranu kilkakrotnie słyszymy, że to misja samobójcza. W jej trakcie dozymetry trzeszczą jak oszalałe. Mężczyźni wychodzą z podziemia ledwo żywi, by potem nigdy już nie pojawić się w scenariuszu.

Nic dziwnego, że wielu widzów na całym świecie po obejrzeniu tego odcinka umieszczało w mediach społecznościowych wzruszające epitafia dla bohaterów. Tymczasem Baranow zmarł na serce w 2005 r., bez związku z katastrofą. Ananienko i Biespałow pewnie z zainteresowaniem obejrzą serial. Obaj żyją, mają się dobrze, w zeszłym roku odebrali z rąk prezydenta Poroszenki medal za wykazaną podczas katastrofy odwagę.

Tak samo przedstawia się sprawa z ukazanymi na ekranie górnikami kopiącymi tunel pod reaktorem czy z „biorobotami” – ludźmi odpowiedzialnymi za oczyszczanie dachu elektrowni z radioaktywnych pozostałości. W scenariuszu czują się coraz gorzej, a potem znikają. Ich los pozostawiony zostaje wyobraźni widza. Tymczasem nikt z nich nie zmarł natychmiast, a liczba nowotworów nie wzrosła wcale dramatycznie. W niczym nie umniejsza to bohaterstwa tych ludzi. Wielu z nich liczyło się z tym, że ich misja może być samobójcza. Nie zmienia to też winy urzędników, którzy narażali likwidatorów na nadmierne napromieniowanie, nie przestrzegając ustalonych wcześniej procedur.

Jedni z wielu bohaterskich ratowników

Prawda jest jednak taka, że niewidzialny zabójca okazał się ostatecznie znacznie mniej groźny, niż się pierwotnie spodziewano. Mniej straszny, niż nam to sugerują twórcy „Czarnobyla”, którym nie udało się uniknąć pokusy podkoloryzowania niebezpieczeństwa.

Razem ze mną serial HBO obejrzał Adam Błażowski – inżynier efektywności energetycznej, publicysta i współzałożyciel fundacji FOTA4Climate. W skrócie – człowiek od pragmatycznej ekologii zaangażowany m.in. w komunikację rzeczywistego ryzyka, wad i korzyści związanych z wprowadzaniem energetyki jądrowej.

– Trzeba rozumieć, co konkretnie się tam stało, by móc odróżnić fakty od fikcji wprowadzonej w celu zwiększenia dramaturgii. Postaci wypowiadają zdania nacechowane emocjami, strachem, a często przesadą niezbędną, by zmusić komunistyczny aparat władzy do reakcji – zauważa Błażowski. Innymi słowy: filmowy Legasow czasem przesadza. W świecie przedstawionym serialu ma to sens. Komunistycznymi dygnitarzami trzeba wstrząsnąć, by chronić ludzi i zapobiec potencjalnym kolejnym awariom. Ale czy widzowie mają tego świadomość?

W jednej ze scen Legasow grozi zamianą sporej części Europy w nuklearną pustynię. – Legasow musiał wiedzieć, że żadna eksplozja o mocy megaton fizycznie nie mogła mieć miejsca w dniach po katastrofie – komentuje Błażowski.

Jak zatem przedstawia się rzeczywisty bilans katastrofy? Bezpośrednie ofiary to kilkadziesiąt osób – likwidatorzy zaangażowani w pierwszą fazę usuwania skutków eksplozji. Informacje o ostatecznej liczbie ofiar poznawaliśmy stopniowo. Na początku nikt nie mógł przewidzieć, jaki dokładnie skutek wywrze promieniowanie. Obawiano się tragedii. Ale początkowe estymacje mówiące o czterech tysiącach potencjalnych ofiar zmarłych na nowotwory się nie potwierdziły.

– Szczegółowe badania nie wykazały po latach oczekiwanego wzrostu liczby nowotworów w populacji, nawet wśród tzw. „biorobotów”. Obserwowany wzrost niegroźnych zmian w tarczycach (efekt najbardziej groźnego jodu) dzieci był najpewniej w dużej mierze rezultatem zwiększonej diagnostyki – mówi Błażowski.

Jego słowa potwierdza opublikowany 20 lat po katastrofie raport WHO, mówiący o 50 (!) zgonach powiązanych bezpośrednio z awarią elektrowni. Ale nawet te początkowe, niepotwierdzone ostatecznie szacunki mówiące o czterech tysiącach ofiar oznaczałyby, że katastrofa reaktora zabiła dziesięciokrotnie mniej ludzi niż trzęsienie ziemi, które nastąpiło dwa lata później w Armenii – druga, zapomniana dziś w Polsce katastrofa, która zachwiała potęgą ZSRR.


Polecamy: Czarnobyl i atom - dodatek historyczny do "Tygodnika" z 2006 roku.


A co ze skażeniem, które przez stulecia miało wyniszczać okolice Prypeci? – Sama strefa, która wydawała się na wieki skażona, jest dziś unikatowym przykładem rezerwatu bujnej i dzikiej przyrody. Od promieniowania – dziś prawie wszędzie porównywalnego do naturalnego promieniowania tła – o wiele gorsza dla niej jest obecność ludzka – zauważa Błażowski.

Mit Czarnobyla jako apokalipsy, którym karmiono nas od lat, jest równie nieprawdziwy, jak propagandowa wersja o tym, że nic się nie stało. Częściowo stanowi on zrozumiałą reakcję na początkowe zatajenie informacji o zagrożeniu. Częściowo zaś wynika z zimnowojennych lęków przed bombą atomową. Lęki te Hollywood podsycał w nas przez wiele lat, cóż bowiem lepiej nadawało się na symbol ostatecznego, egzystencjalnego zagrożenia niż promieniowanie? „Czarnobyl”, mimo wszystkich zalet, niestety podąża tą ścieżką, wbrew deklaracjom twórców, którzy zapewniają, że „Lekcja z Czarnobyla nie mówi nam o tym, że nowoczesna energia atomowa jest niebezpieczna. Lekcja jest taka, że niebezpieczne są kłamstwo, arogancja i zamknięcie na krytykę”.

Straszne i groźne

Wyobraźmy sobie tabelę 2x2. W poziomie: groźne/niegroźne, w pionie: straszne/ /niestraszne. Jeden współczynnik mówi nam o rzeczywistych konsekwencjach danego zjawiska, drugi – o społecznym nastawieniu do niego. Strach jest ważny i potrzebny. „Czarnobyl” doskonale to pokazuje. Bez strachu nie sposób zmobilizować ludzi do działania, a władzy – do aktywności i troski o obywateli. Ale naszym – naukowców, publicystów, polityków – zadaniem powinno być takie komunikowanie ryzyka, żeby groźne było straszne, a niegroźne – niestraszne. Ten, kto straszy niegroźnym, jest winien wywoływania paniki. Ten, kto bagatelizuje groźne – usypiania czujności i zwiększania żniwa katastrofy. Jako społeczeństwo mamy ograniczoną zdolność mobilizacji. Niezwykle ważne jest, by zasoby, energię i emocje kierować ku problemom i zagrożeniom rzeczywistym, a nie urojonym.

To wyzwanie często przypomina zadanie Legasowa i twórców „Czarnobyla”. Jak opowiedzieć o niewidzialnym, odległym, abstrakcyjnym zagrożeniu? O jakości powietrza (nie zawsze ją widać), o światowych nierównościach, o zbliżającej się katastrofie klimatycznej...

– Serial i samo katastrofalne zdarzenie jest paradoksalnie najsilniejszym argumentem za energetyką jądrową – przekonuje Błażowski. – Skoro tak koszmarna katastrofa skończyła się niemożliwym do wykrycia efektem zdrowotnym dla ludzi i przyrody, to energetyka jądrowa okazuje się najbardziej bezpiecznym i ekologicznym sposobem wytwarzania elektryczności. W kraju, w którym blisko 50 tys. ludzi rocznie umiera przedwcześnie z powodu złej jakości powietrza, powinniśmy o tym pamiętać każdego dnia.

Obejrzałbym serial „Bełchatów”. Niewidzialna siła, która chwyta za gardła tysiące niepodejrzewających niczego ofiar w miastach całej Polski. Politycy cynicznie ignorujący problem, apatyczna opinia publiczna i samotni bohaterowie walczący o prawdę. Nie jest im łatwo, bo nikt nie chce słuchać dramatycznych wieści o nowotworach, chorobach płuc i układu krążenia. Oto prawdziwe wyzwanie dla czarodziejów z HBO. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2019