Wolne wybory

Lęk przed gniewem księdza coraz rzadziej sprawia, że chodzimy do kościoła. I bardzo dobrze.

02.08.2015

Czyta się kilka minut

Banner na kościele w Lgocie Wielkiej / Fot. Wojciech Bojdo / radiolodz.pl
Banner na kościele w Lgocie Wielkiej / Fot. Wojciech Bojdo / radiolodz.pl

O tym dyskutowała cała Polska. W połowie lipca ks. Tomasz Krawczyk, proboszcz z miejscowości Lgota Wielka (województwo łódzkie), w nietypowy sposób postanowił zachęcić parafian do uczestnictwa w niedzielnej mszy. Nad drzwiami drewnianego kościoła powiesił banner z napisem „Niedziela. Idź do kościoła. Nie czekaj, aż cię zaniosą” oraz zdjęciem trumny niesionej przez czterech grabarzy.
 

Chodzić, być przyzwoitym
Pomysł wywołał kontrowersje, ale pojawili się też naśladowcy: kilka dni później podobne hasło – tym razem towarzyszył mu rysunek grabarzy – umieszczono przy jednym z kościołów w Warszawie.

Sam lgocki proboszcz tak tłumaczył swoje intencje w rozmowie z dziennikarzem Radia Łódź: „Banner ma uświadomić tym, którzy są ochrzczeni i nazywają się katolikami, na czym polega istota wiary. Wiary, która ma wypływać z wnętrza, a nie ma być to przymus. Komentarze zawsze się pojawiają, a skoro o tym ludzie dyskutują, to znaczy, że w jakiś sposób porusza to ludzkie sumienia i serca”.

Ksiądz Krawczyk zastosował coraz modniejszą, nie tylko w Polsce, „ewangelizację wizualną”. Jednak, wbrew jego słowom, banner odwołuje się do czegoś przeciwnego – nie do wolności wiary, lecz do przymusu wynikającego ze zjawiska, które można nazwać religijną przyzwoitością publiczną. Motyw chodzenia do kościoła ma w nim coraz mniejsze znaczenie.
 

Trzy stacje
Ciekaw jestem, czy w Lgocie Wielkiej podczas pogrzebu wprowadzają jeszcze trumnę do kościoła. Formę pożegnania zawierającą trzy stacje: w domu zmarłego, w kościele i przy grobie na cmentarzu stosuje się w Polsce coraz rzadziej. Jeśli już, to najczęściej w tradycyjnych społecznościach wiejskich.

Dzisiaj przeważa druga forma z dwiema stacjami: w kaplicy cmentarnej i przy grobie. Mszę świętą pogrzebową coraz częściej odprawia się zresztą przed południem w kościele parafialnym, a nie w kaplicy cmentarnej podczas samego pogrzebu. Wprowadzanie trumny do kościoła należy do rzadkości; chyba że zmarły był księdzem lub postacią zasłużoną.
Inaczej jest choćby w znanych mi parafiach we Francji, gdzie pogrzeb katolicki zawsze „przechodzi” przez świątynię, bez względu na to, czy jest to uroczystość z mszą świętą, czy tylko prostsze liturgicznie ostatnie pożegnanie.
 

Jak rządził proboszcz

Zmiany w obrzędach pogrzebowych mają podłoże organizacyjne. Trudno dziś przeprowadzać kondukty żałobne przez miejscowości; nikt też raczej nie pozwoli na przetrzymywanie w domu zwłok aż do dnia pogrzebu. Jeszcze do niedawna pogrzeb był istotnym elementem duszpasterskiego oddziaływania na wiernych, z czego proboszczowie skrzętnie korzystali. Forma pogrzebu miała być swoistym odzwierciedleniem życia zmarłego, a w odbiorze parafian swoistym wyznacznikiem wiecznego przeznaczenia zmarłego. To, czy dany zmarły był wprowadzany do kościoła, czy nie, zależało od decyzji proboszcza, który w ten sposób różnicował parafian na tych, których życie było – bądź nie – godne „wprowadzenia”.
Na nabożeństwo z trumną w kościele trzeba było sobie zasłużyć. Lokalna społeczność zawsze komentowała te decyzje, które – powiedzmy sobie szczerze – były też sposobem sprawowania władzy nad parafianami (oraz ostracyzmu). Pominięcie „wprowadzenia” miało o wiele większe znaczenie w odniesieniu do opinii lokalnej społeczności niż do zbawienia zmarłego. Tak do dziś – choć już z rzadka – jest w niektórych regionach Polski.
 

Kościół z wyboru
Rzeczywistość zmienia się jednak na naszych oczach. Argument „z przyzwoitości publicznej” jest w życiu religijnym coraz mniej ważny. Widać to także w przystępowaniu do sakramentów i sakramentaliów. Liczenie się z opinią publiczną – wyrażone w pytaniu „co ludzie powiedzą?” – w anonimowym społeczeństwie odgrywa coraz mniejszą rolę. Z każdym rokiem mamy mniej ochrzczonych dzieci i mniej ślubów kościelnych. Także funkcjonujące jeszcze wśród księży przekonanie, że „oni (czyli wierni) i tak przyjdą”, bo trudno sobie w Polsce wyobrazić pogrzeb bez księdza, jest coraz bardziej błędne. Wiele cmentarzy i zakładów pogrzebowych oferuje świecki pochówek, który zewnętrznie od chrześcijańskiego różni się niewiele, pozwala zaś uniknąć ewentualnych kłopotów w kancelarii parafialnej.
Zastosowana na banerze w Lgocie Wielkiej argumentacja odwołuje się do mechanizmów właściwych Kościołowi tradycji, który bazuje na wierze (a częściej: na religijności) odziedziczonej oraz na więziach społecznych, stanowiących naturalne środowisko wzrostu i wyrazu wiary. To, co nazwałem publiczną przyzwoitością religijną, było w tym modelu ważne, ponieważ kształtowało praktyki religijne i zachowania moralne mające związek z wiarą – jak choćby nacisk na zawieranie ślubu kościelnego w przypadku zajścia w ciążę. Ksiądz prof. Janusz Mariański z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego zauważa, że na naszych oczach Kościół tradycji ustępuje miejsca Kościołowi wyboru, gdzie od motywacji zewnętrznych i społecznych kontekstów wiary ważniejsza jest osobista decyzja – niemotywowana ani strachem przed Bogiem, ani przyzwoitością. A już na pewno nie lękiem przed władzą proboszcza, który dzierży rząd dusz.
„Spotkajmy się w domu”

Inny kształt wiary i inny model Kościoła domagają się nowej argumentacji w ewangelizacji, a już na pewno w zachęcaniu do udziału w niedzielnej mszy świętej. W Polsce dopiero się tego uczymy.

A na świecie? Przykładem tego, jak inaczej można przypominać o obowiązkach chrześcijańskich, jest choćby wielka międzykościelna akcja reklamowa, która miała miejsce w 2002 r. w Singapurze. Z wielu sloganów, które wtedy się pojawiły, przytoczmy tylko dwa: „Loved the wedding, invite me to the marriage” („Pokochałem wesela, zaproś mnie na ślub”) oraz „Let’s meet at my house Sunday before the game” („Spotkajmy się w moim domu w niedzielę przed meczem”). Oba hasła zapraszają do sakramentu małżeństwa i wizyty w kościele bez niepotrzebnego dydaktyzmu i nachalnego pouczania. Nie odwołują się również do strachu przed ewentualnymi konsekwencjami jako motywu działania. Są pozytywne. I dobrze: wiara jest przecież zaproszeniem, na które należy odpowiedzieć w sposób wolny, a nie pod przymusem wynikającym ze strachu przed śmiercią, ludzką opinią czy księdzem.
 

Koniec ery lęku
Ksiądz Tomasz Krawczyk twierdzi, że odniósł sukces, ponieważ o jego inicjatywie dyskutuje się w całym kraju. Niestety, podobnie jak to było przy okazji opisywanej na łamach „TP” akcji „Konkubinat jest grzechem” [„TP”, nr 15/2015], dyskusja nie dotyczy meritum sprawy. Czy kogoś ten baner sprowokował do rozmowy o wartości niedzielnej mszy świętej? Wątpię. Wszyscy skupili się na pytaniu, czy wolno w ten sposób „zachęcać” do pójścia do kościoła. To wątpliwy sukces duszpasterski. Parafianom hasło „Idź do kościoła. Nie czekaj, aż cię zaniosą” najwyraźniej się nie spodobało („Młodsze dzieci chętniej chodziłyby do kościoła, jeśli na mszy byłoby więcej śpiewania albo zorganizowano by coś specjalnie dla nich” – mówiła dziennikarzom jedna z mieszkanek Lgoty Wielkiej).

Jaka płynie stąd lekcja? Lęk duszpasterski to żaden argument w wierze. Najwyższy czas uświadomić sobie, że ludzie się już księży nie boją. ©
 

JAK TO ROBIĄ NA BROOKLYNIE

„Kościół dla tych, którzy nie lubią chodzić do kościoła” – plakaty tej treści pojawiły się niedawno przed jedną ze świątyń w amerykańskiej Wirginii. To właśnie wspólnoty chrześcijańskie ze Stanów Zjednoczonych zaszły najdalej w kampaniach zachęcających do uczestnictwa w niedzielnych nabożeństwach. Najciekawsze przykłady pochodzą z Nowego Jorku. W 2013 r. katolicka diecezja w Brooklynie, biorąc za cel swojej akcji młodzież, reklamowała… samego Jezusa. Na przystankach i budkach telefonicznych zawisły wizerunki Chrystusa w trampkach i z hasłem „The original hipster” („oryginalny/pierwszy hipster”). Rok później ta sama diecezja przygotowała serię plakatów. Na jednym z nich przedstawiono wejście do kościoła z rozstawionymi przed nim barierkami z purpurowych lin, podobnymi do tych sprzed nocnych klubów – oraz hasłem „Wszyscy są na liście zaproszonych”. Inny pokazywał młodą kobietę robiącą sobie zdjęcie telefonem komórkowym – z tym że na ekranie aparatu obok niej obecny był też Jezus. Podpis głosił: „To nigdy nie jest tylko selfie” (gra słów: od słowa „selfie” blisko bowiem do „selfish” – „samolubny”). Akcje spotkały się z mieszanym przyjęciem – cóż z tego, powtarzali niektórzy z wiernych, że przekaz trafi do młodych, skoro zapewne nie sprawi, że przyjdą do kościoła z przekonaniem. Brooklyńska diecezja tłumaczy jednak, że kampanie „reklamujące” msze święte są niezbędne: choć w dzielnicach Brooklyn i Queens mieszka ok. 1,4 mln katolików, do kościoła chodzi tylko co szósty z nich.
ŻYM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2015