Wielkość, upadek i szara strefa

Jeśli chcemy w Polsce zmieniać procedury lustracyjne, uczmy się od Niemców: mechanizmy, które wprowadzono tam kilkanaście lat temu, okazały się skuteczne. Także polski Episkopat, jeśli zechce zmierzyć się z problemem, mógłby wzorować się na tym, co zrobili niemieccy biskupi, którzy proces "swojej lustracji zakończyli 10 lat temu.

19.06.2006

Czyta się kilka minut

fot. T. Gotfryd - visavis.pl /
fot. T. Gotfryd - visavis.pl /

Gdy mowa o rozliczeniach z komunistyczną przeszłością, w Polsce używa się takich pojęć jak lustracja czy dekomunizacja. Niemcy używają określeń własnych, po części zapożyczonych z debat nad historią z lat 1933-1945; są typowo niemieckie, stworzone z myślą o tej tematyce (np. Aufarbeitung der Geschichte czy Vergangenheitsbewältigung - w swobodnym tłumaczeniu: zmierzenie się z historią, przepracowanie/przezwyciężenie przeszłości).

Po 1989 r. w byłej NRD (inaczej niż w Niemczech Zachodnich po 1945 r.) stworzono szybko normy i instytucje, mające zająć się Aufarbeitung der Geschichte. Zostały przygotowane jeszcze przez parlament NRD, wybrany w wolnych wyborach wiosną 1990, a następnie przeniesione do systemu prawnego zjednoczonych Niemiec. Dotyczyły kilku sfer: udostępnienia archiwów dla obywateli (zwłaszcza archiwów "Stasi"); rozliczenia sądowego zbrodni z lat 1949-1989 i postulatu "oczyszczenia" instytucji publicznych z ludzi reżimu (skoncentrowano się na etatowych pracownikach i konfidentach "Stasi"; więcej informacji na ten temat znajdzie Czytelnik na stronie internetowej Ośrodka Studiów Wschodnich - www.osw.waw.pl - gdzie dostępny jest raport o lustracji w całej Europie Środkowej).

Kiedy w 1992 r. otwierano archiwa "Stasi", krytycy ostrzegali, że teraz ofiary będą mścić się na donosicielach. Otwarcie akt okazało się jednak elementem stabilizującym: przyczyniło się do urzeczowienia debaty po tym, jak w roku 1990 i 1991, a więc przed formalnym udostępnieniem archiwów, w mediach pojawiło się wiele przecieków na temat przeszłości osób życia publicznego: polityków, ludzi kultury i nauki, także opozycjonistów i ludzi Kościołów.

Udostępnianiem archiwów zajął się od początku 1992 r. Urząd Federalnego Pełnomocnika ds. Dokumentów dawnej Służby Bezpieczeństwa NRD (zwany popularnie Urzędem Gaucka, a obecnie Urzędem Birthler, od nazwisk jego szefów). Podstawą jego działania jest ustawa z grudnia 1991 r., która opierała się na czterech zasadach, sformułowanych jeszcze w 1990 r.:

- każdy ma prawo wglądu w dokumenty, jakie "Stasi" wytworzyła na jego temat; wiedza tajnych służb o obywatelach ma być w ten sposób niejako im zwrócona i zneutralizowana (np. jako potencjalne źródło szantażu przez byłych esbeków);

- akta "Stasi" są dostępne dla prokuratur i sądów, prowadzących formalno-prawne obrachunki z systemem NRD i ludźmi zań odpowiedzialnymi, a także do procedur rehabilitacyjnych;

- akta "Stasi" są dostępne do prowadzenia procedur sprawdzających przeszłość pracowników sektora publicznego i parlamentarzystów oraz innych osób piastujących ważne funkcje polityczne;

- akta są dostępne dla historyków, których prace mają pomóc w kształtowaniu się świadomości oraz pamięci zbiorowej.

Kościoły (katolicki i ewangelicki) zostały w tym procesie potraktowane jak wszystkie inne instytucje społeczne, a duchowni - jak wszyscy obywatele; historycy otrzymali więc prawo wglądu w archiwa ich dotyczące na takich samych zasadach, jak innych instytucji i obywateli (wolno sądzić, że gdyby uczyniono wyjątek, zakwestionowałby to Trybunał Konstytucyjny).

Niezależnie od tego, oba Kościoły powołały jeszcze na początku lat 90. własne instytucje i stworzyły własne mechanizmy, aby zmierzyć się z tym, co po sobie zostawiła "Stasi".

Kościół "lojalnego dystansu"

Popularny w czasach NRD dowcip głosił, że na drzwiach każdego kościoła katolickiego powinna wisieć tabliczka podobna do tych, jakie przegradzały ulice Berlina: "Uwaga! Kto pójdzie dalej, ten opuści terytorium państwowe NRD!". Żart był trafny, choć w innym sensie, niż mógłby funkcjonować w Polsce - gdzie Kościół, na początku lat 50. stłamszony przez władze, z dekady na dekadę stawał się siłą polityczną.

W NRD katolicy byli mniejszością (mniej niż milion na 16 mln mieszkańców), a Kościół pozostawał w społeczno-politycznej izolacji. Po 1989 r. niektórzy historycy ochrzcili to mianem "lojalnego dystansu" bądź "politycznej abstynencji". Bo choć Kościół nie zostawiał wątpliwości co do krytycznego stosunku wobec socjalizmu, to nie artykułował tego stanowiska publicznie. Więcej: skromne inicjatywy, podejmowane na kościelnym terenie i wykraczające poza religię - np. przez duszpasterstwa akademickie czy grupy pokojowe bądź ekologiczne - formowały się w opozycji także do władz kościelnych. W latach 90. krytykowano tę postawę wschodnioniemieckiej hierarchii, argumentując, że była sprzeczna z zachowaniem Jana Pawła II: strona kościelna zabierała głos - nie publicznie, ale w poufnych rozmowach - właściwie tylko wtedy, gdy chodziło o obronę wiernych (w takich kwestiach jak wyjazdy do RFN, odmowa służby wojskowej, dyskryminowanie katolików w oświacie).

Z drugiej strony, polityka władz wobec Kościoła była "umiarkowanie represyjna" (historyk Bernd Schäfer). Z badań wynika, że z racji pełnionej funkcji albo przekonań religijnych w NRD nie stracił życia ani jeden ksiądz bądź świecki; przypadki aresztowań były nieliczne (nie dotyczy to rzecz jasna katolików, którzy trafiali do więzienia z powodów niezwiązanych z wiarą). Kościół ani nie walczył, ani nie wspomagał tych, którzy walczyli - ale też nie dał sobą sterować przez władze.

Podobnie jak w PRL, katolicy w NRD byli przedmiotem szczególnego zainteresowania bezpieki. Jednak z uwagi na to, co powiedziano wyżej, skala działań państwa była tu o wiele mniejsza. Tym większy "problem z historią", jaki staje dziś przed polskimi biskupami.

Wymuszona komisja

W Niemczech dyskusja nad agentami "Stasi" rozpoczęła się tuż po "Jesieni Ludów 1989", ale dynamiki nabrała od stycznia 1992 r., gdy udostępniono archiwa. Otwarcie teczek - pisał Theo Mechtenberg, publicysta specjalizujący się w tematyce kościelnej - wyzwoliło "anatomiczny proces", polegający na tym, że "była NRD jest »krojona« i »preparowana« pod postacią niemożliwej już do ogarnięcia liczby historycznych projektów badawczych, a wszystko po to, aby ukazać jej struktury władzy i mechanizmy represji do ostatniego detalu".

Ale zanim do pracy przystąpili historycy, pierwszą reakcją na otwarcie archiwów była lawina publikacji w mediach. Objęła one wszystkie środowiska w b. NRD, w tym Kościoły. Początkowo uwaga koncentrowała się na Kościele ewangelickim, gdyż spośród tych 40 proc. mieszkańców b. NRD, którzy deklarowali się jako wierzący, ogromną większość stanowili ewangelicy, a poza tym Kościół ewangelicki bardziej niż katolicki angażował się w działalność pozareligijną.

Sytuacja nie pozostawiła Kościołowi ewangelickiemu innego wyjścia, jak szukać form instytucjonalnego uporania się ze schedą po "Stasi": w Kościołach regionalnych powstały komisje, a działający z polecenia biskupów historycy rozpoczęli badanie archiwów.

Kościół katolicki pozostał początkowo w cieniu tej dyskusji. Ale nie na długo: w mediach pojawiły się doniesienia na temat infiltracji Kościoła katolickiego przez "Stasi", wiele utrzymanych w tonie sensacji, czemu trudno się dziwić, skoro mówiono o tym, że ten czy inny biskup był informatorem bezpieki.

We wrześniu 1991 r. - a więc jeszcze przed formalnym otwarciem archiwów - wschodnioniemieccy biskupi postanowili zająć się problemem: wezwali tych duchownych i świeckich, którzy mieli jakieś związki ze "Stasi", by zgłaszali się do swych pasterzy. Początkowo działania Kościoła były chaotyczne i nieskoordynowane - niektórzy obserwatorzy twierdzili potem, że rozbieżności wynikały z różnic zdań wśród biskupów. Część z nich miała uważać, że zajmowanie się przeszłością, a zwłaszcza przeszłością zapisaną w aktach "Stasi", nie jest konieczne i być może "jakoś się uda" (jak ujęła to w rozmowie z "TP" jedna z osób zaangażowanych w te dyskusje, prosząc wszelako o anonimowość).

Oficjalne tłumaczenie rozbieżności w postawach biskupów brzmiało natomiast tak, że ich powodem były różne informacje z Urzędu Gaucka na temat "katolickich teczek". Np. drezdeński oddział Urzędu Gaucka opracował szybko statystykę "tajnych współpracowników" w regionie, w tym duchownych, co skłoniło tamtejszego biskupa do wprowadzenia procedury sprawdzenia przeszłości wszystkich księży i wszystkich świeckich, zatrudnionych w instytucjach diecezjalnych. Z kolei bulwarówka "Bild" opublikowała w 1992 r. w swym wydaniu w Halle pełną listę miejscowych "tajnych współpracowników" aktywnych w 1989 r. Na liście byli też księża, co zmusiło biskupa Magdeburga do powołania swojej komisji.

Wreszcie, w lutym 1993 r., biskupi ze wschodnich landów utworzyli centralną komisję. Nazwano ją "Grupą roboczą ds. zbadania działań organizacji państwowych i politycznych oraz Ministerstwa Bezpieczeństwa wobec Kościoła katolickiego". Jej zadanie polegało na kwerendzie wszelkich akt z czasów NRD, jakie zachowały się w archiwach - nie tylko "Stasi", ale także administracji państwowej (urzędy ds. wyznań) i partyjnej. Wnioski i oceny sformułowane przez komisję miały - jak czytamy w raporcie końcowym - pomóc w "procesie wewnątrzkościelnych rozliczeń i w wyjaśnieniu tych sfer z przeszłości Kościoła katolickiego w b. NRD, które znajdują odbicie w dokumentach państwowych".

Wspólnie, choć osobno

Komisja, na czele której stanął prałat Dieter Grande z Drezna, składała się z kilku duchownych oraz historyka Bernda Schäfera; autorami raportu końcowego byli Grande i Schäfer. Zwraca uwagę zestawienie tych osobowości: z jednej strony młody historyk (rocznik 1962), dobrze wprowadzony w temat, autor licznych publikacji na temat relacji Kościół-

-państwo w NRD; z drugiej ksiądz (rocznik 1930), będący - by użyć analogii Benedykta XVI - przedstawicielem pokolenia, które doświadczyło historii XX wieku na własnej skórze.

Grande, urodzony w Wałbrzychu, po wojnie wysiedlony do Niemiec Zachodnich, w 1950 r. wstąpił do seminarium, angażując się zarazem w pracę z młodzieżą. W 1955 r. biskup Berlina zapytał go, czy jest gotów przenieść się do NRD, gdzie zaczynało brakować kapłanów. Grande się zgodził - w momencie, gdy Niemcy masowo uciekali na Zachód. W NRD pracował jako proboszcz, katecheta, duszpasterz młodzieży, organizator "Caritasu", członek rozmaitych gremiów episkopalnych; w 1988 r. został rzecznikiem Berlińskiej Konferencji Biskupów (był to quasi-Episkopat NRD; Kościół nie zgodził się dostosować swych struktur do podziału politycznego). Jako reprezentant Kościoła uczestniczył, razem z przedstawicielem ewangelików, w "Okrągłym Stole" władza-opozycja, który doprowadził do wolnych wyborów wiosną 1990 r. W 1992 r. biskup Drezna uczynił go odpowiedzialnym za badanie kontaktów duchownych i świeckich tej diecezji ze "Stasi"; w 1993 r. został szefem centralnej komisji i kierował nią do lutego 1998 r., gdy zakończyła pracę.

Początkowo dostęp komisji do akt Urzędu Gaucka był ograniczony: Kościół, występując formalnie w roli pracodawcy (zgodnie z ustawą pracodawcy mogą sprawdzać przeszłość pracowników) mógł otrzymać tylko akta dotyczące osób pozostających w stosunku pracy, i to jedynie żyjących. Ponieważ jednak ustawa umożliwia także wgląd w celu prowadzenia badań historycznych, komisja rozdzieliła między różnych historyków projekty badawcze, uzyskując w ten sposób dostęp do kolejnych dokumentów. Korzystano także z mnóstwa prac historycznych: zbiorów dokumentów, monografii, a także materiałów "specjalnej komisji śledczej Bundestagu ds. zbadania historii NRD" (istniała przez dwie kadencje).

Generalnie łatwiejszy okazał się dostęp do akt różnych operacji oraz akt osób zarejestrowanych jako TW (niem. "Inoffizielle Mitarbeiter", IM; tu używany będzie polski skrót TW), trudniejszy natomiast - do akt osób rozpracowywanych (tzw. akta ofiar), gdyż w tym drugim przypadku wydanie dokumentów zależało od samych zainteresowanych (musieli o to poprosić Urząd).

Wszelako mimo powołania centralnej komisji Kościół wschodnioniemiecki nie zdecydował się na przyjęcie jednolitych wytycznych, które regulowałyby procedurę sprawdzania kontaktów księży i świeckich ze "Stasi". Zamiast tego w diecezjach stosowano różne regulacje - i trudno oprzeć się wrażeniu, że ich zakres zależał od tego, na ile dany biskup był zainteresowany pracą komisji Grandego. Ten brak wspólnych reguł był krytykowany zarówno w dyskusji wewnątrzkościelnej, jak i w opinii publicznej.

W efekcie bowiem żaden z biskupów nie zdecydował się pójść tak daleko, jak ordynariusz Drezna, który zarządził sprawdzenie wszystkich duchownych i świeckich - w innych diecezjach prace ograniczały się najczęściej do osób pełniących funkcje kierownicze, np. w kuriach biskupich. Wszędzie natomiast sprawdzano przypadki, w których istniało jakiekolwiek podejrzenie. Był to jeden z powodów, dla których - przedstawiając końcowy raport - komisja zrezygnowała ze zbiorczej statystyki.

Do jakich wniosków doszła komisja Grandego?

TW: donosiciele i inni

Choć w NRD komunizm upadł szybciej niż w Polsce, to esbecy zdążyli zniszczyć bądź wynieść wiele dokumentów, także "kościelnych". Na marginesie: zanim do tego doszło, odbył się prawdziwy wyścig do archiwów "Stasi", który w powszechnym przekonaniu wygrały trzy wywiady: KGB (po linii "służbowej"), CIA i - na końcu - zachodnioniemiecki BND.

Poza tym akta niszczyła (lub wynosiła) także administracja państwowa; być może dlatego, że prawie wszyscy urzędnicy zajmujący się kontaktami z Kościołami współpracowali ze "Stasi" i raportowali o swych rozmowach z księżmi i świeckimi. Część zniszczonych akt z czasem udało się zrekonstruować, ale część, także "kościelnych", przepadła bezpowrotnie. Komisja Grandego często mogła ustalić tylko nazwisko osoby zarejestrowanej jako TW i jej kryptonim; z braku danych niemożliwa była zaś ocena, jaki był charakter kontaktów tej osoby ze "Stasi".

W raporcie końcowym (ukazał się on w 1998 r. jako publikacja książkowa) często występuje więc taka formuła: "Katoliccy świeccy z Luckenwalde (kryptonim »Erhard Nickel«) i Magdeburga (kryptonim »Bart«) byli prowadzeni przez Wydział Główny XX/4 MfS [departament kościelny - red.]. Ponieważ według »protokołu zniszczenia« z grudnia 1989 akta te zostały »wymazane«" jakakolwiek ocena nie jest możliwa".

Komisja Grandego doszła do przekonania, że aby ocenić charakter kontaktów ze "Stasi" osoby zarejestrowanej jako TW, konieczna jest w każdym przypadku indywidualna i jakościowa ocena akt. Łącznie przejrzano 252 "teczki" TW, prowadzonych przez departament kościelny "Stasi". W grupie tej byli nie tylko księża i świeccy, ale też osoby z Kościołem niezwiązane (także niechrześcijanie), które z polecenia "Stasi" lub z racji funkcji działały na "odcinku kościelnym" - np. pracownicy administracji odpowiedzialni za kontakty z Kościołami. Odnaleziono też 118 "teczek" osób z kręgów kościelnych, które były obserwowane przez "Stasi".

Po analizie akt komisja doszła do wniosku, że sam fakt zarejestrowania kogoś przez "Stasi" jako TW nie musi automatycznie oznaczać, że dana osoba była konfidentem. W politycznym języku niemieckim brzmi to inaczej: z samego faktu rejestracji nie wynika, iż można kogoś nazywać publicznie "oprawcą" ("Täter"; to także pojęcie przeniesione z czasów 1933-45, w zestawieniu Opfer-Täter, ofiary i ich oprawcy). Co zarazem istotne: wniosek, jaki był charakter kontaktów danego TW ze "Stasi", postawić można było dopiero po otwarciu archiwów i po zbadaniu sprawy, a nie kierując się np. deklaracjami danej osoby, że "nigdy na nikogo nie donosiła" (w Niemczech powtarzali to niemal wszyscy, których kontakty ze "Stasi" zostały ujawnione).

Grande i Schäfer konstatują, że wytyczne kierownictwa "Stasi" opisywały, jaki powinien być idealny typ TW: miał podpisać deklarację współpracy, spotykać się konspiracyjnie z oficerem prowadzącym, pisać raporty. W praktyce idealny TW był wyjątkiem i przypadki, w których odnaleziono zobowiązanie do współpracy i raporty pisane osobiście przez TW, były nieliczne. Esbecy postępowali pragmatycznie: celem było uzyskanie informacji i temu podporządkowane były ich działania; jeśli żądanie podpisania zobowiązania miałoby zagrozić nadrzędnemu celowi, po prostu z nich rezygnowano. A w ogóle bardzo rzadko zdarzało się, by deklarację współpracy podpisywała osoba duchowna.

Teczki i teczki

Z akt przeanalizowanych przez komisję wyłoniło się spektrum różnych TW.

"Stasi" zakładała "teczkę" każdemu, o ile tylko po pierwszych kontaktach stwierdziła jego "gotowość do rozmowy". Nie była to jeszcze "teczka" TW; zapisywano w niej przebieg kontaktów, oceny oficerów "Stasi", np. czy ktoś został zakwalifikowany jako "kontakt operacyjny" (Kontaktperson) lub "przygotowanie do werbunku" (IM-Vorlauf), przy czym teczka "przygotowanie do werbunku" mogła być założona osobie, z którą "Stasi" nie nawiązała jeszcze kontaktu.

Natomiast "teczki" zarejestrowanych już jako TW komisja podzieliła na cztery typy. Pierwszy obejmuje dziewięciu księży, którzy byli delegowani przez biskupów do rozmów ze "Stasi". Tu wyjaśnienie: relacje między władzą kościelną a państwem nie były zinstytucjonalizowane; praktyka, która wytworzyła się z biegiem lat, polegała na tym, że w niektórych diecezjach biskupi mieli swoich księży-pełnomocników wyznaczonych do rozmów ze "Stasi". Charakterystyczny był sposób, w jaki księża ci zostawali pełnomocnikami: zaczynało się zwykle tak, że "Stasi" zwracała się do danego księdza z propozycją rozmowy, ten informował biskupa, a biskup polecał księdzu podjąć kontakt. Pełnomocników nie dotyczyły instrukcje kościelne, które mówiły, że przy wszelkich oficjalnych rozmowach ksiądz lub świecki nie może być sam. Tu Kościół uczynił wyjątek: księża-pełnomocnicy rozmawiali ze "Stasi" w pojedynkę.

Brak jasnych procedur dotyczących kontaktów ze "Stasi" nie był najwyraźniej przed rokiem 1989 uważany za problem. Później jednak, po otwarciu archiwów, utrudnił rozróżnienie, kto z tych duchownych i świeckich, którzy mieli kontakty ze "Stasi", był "autoryzowany" przez władzę kościelną, a kto nie. O ile w przypadku księży diecezjalnych sprawa była jeszcze w miarę prosta, o tyle problem pojawił się w przypadku zakonów: nie podlegały władzy biskupów, lecz przełożonych, często za granicą.

Z drugiej strony właśnie z tego powodu zakony, stanowiące część międzynarodowych organizmów, były obiektem szczególnego zainteresowania "Stasi". Powstał więc problem: jak ocenić opata, który miał kontakty ze "Stasi", a nie miał do kogo się zwrócić o ich "autoryzację"? Analiza dokumentów była tu koniecznością - o ile takie się zachowały.

Negocjacje i ich cena

Wracając do typologii: okazało się, że jako TW zarejestrowani byli wszyscy ci księża, którzy w latach 1967-89 prowadzili poufne rozmowy na szczeblu centralnym w Berlinie oraz w diecezjach Magdeburg i Drezno-Miśnia. "Stasi" rejestrowała ich, gdyż w oczywisty sposób byli dla niej źródłem informacji. Księża ci twierdzili, że nie mieli świadomości, iż figurują w aktach jako TW, co nie zmienia faktu, że niektórzy z nich zachowywali się tak, jakby byli faktycznymi konfidentami.

Właśnie sprawa oceny działań księży-pełnomocników stała się przedmiotem gorącego sporu. Niektórzy historycy uważają, że ten quasi-formalny system kontaktów był nie tylko nieprzejrzysty, ale pełnomocnicy w rozmowach ze "Stasi" wykraczali poza określone przez biskupów kompetencje - i przekraczali cienką granicę, dzielącą konieczne negocjacje od dwuznacznej kooperacji. Theo Mechtenberg, który sam jako duszpasterz akademicki był ofiarą inwigilacji przez "Stasi", stawiał pytanie o "wysokość ceny, jaką Kościół musiał zapłacić w tej niebezpiecznej grze".

Krytycy dowodzili, że niektórzy księża-pełnomocnicy nie tylko przekazywali "Stasi" ważne informacje; chodziło także o instrumentalne wykorzystywanie kontaktów ze "Stasi" do załatwiania różnych problemów wewnątrzkościelnych. Podczas kwerend archiwalnych odkryto przypadki, gdy, przykładowo, ksiądz-pełnomocnik i jego rozmówca ze "Stasi" ustalali wspólną strategię niszczenia grupy duszpasterskiej "Aktionskreis Halle", niewygodnej i dla "Stasi" (bo zajmowała się polityką), i dla Kościoła (bo niepokoiły go dyskusje nad tematami, które wtedy były modne na Zachodzie). Z kolei historyk Uta Haese opisała wymianę informacji na temat konkretnych osób czy "prozaiczną" historię usunięcia z budynków będących własnością kościelną pewnego małżeństwa, pozostającego w konflikcie z proboszczem.

Bernd Schäfer, który badał szczegółowo przypadek jednego z księży-pełnomocników - ks. Hansa--Petera Gosposa (tego od niszczenia ,,Aktionskreis Halle") - uznał, że posunął się on tak daleko w swych kontaktach ze "Stasi", iż zgodził się na prowadzenie rozmów także w warunkach konspiracyjnych, zobowiązał się ustnie do współpracy (co przypieczętowano ,,poprzez podanie ręki") i zaakceptował kryptonim ,,Gustav".

Z kolei Theo Mechtenberg przypomina ekspertyzę prof. Clausa-Petera Märza z Erfurtu, który w 1997 r. zbadał "teczkę" innego z pełnomocników: ks. Otto Großa, zarejestrowanego (jak twierdził, bez jego wiedzy) jako TW "Otto". Prof. März sformułował szereg konkretnych pytań, np. na ile władze kościelne kontrolowały kontakty swych pełnomocników ze "Stasi"; czy w ogóle zastanawiano się nad granicami w tych kontaktach; czy pełnomocnicy musieli udzielać "Stasi" obszernych informacji o kwestiach wewnątrzkościelnych; czy wykorzystywali te kontakty do instrumentalnego szukania w ,,Stasi" wsparcia w różnych wewnątrzkościelnych konfliktach; czy pełnomocnicy wykorzystywali w Kościele swą szczególnie silną, a przy tym nieformalną pozycję itp.

Czy księża-pełnomocnicy byli zatem konfidentami? Grande i Schäfer starają się przedstawić fakty, unikając ocen. Ważniejsze zdaje się dla nich stwierdzenie, na ile pełnomocnicy ci stosowali się do wytycznych biskupów i na ile to, o czym rozmawiali, odpowiadało biskupim zaleceniom. Przyznają też, że ustalenie tu linii granicznej to ,,zadanie bardzo trudne".

Ostrożna ocena

Idąc dalej śladem "typologii TW", sporządzonej przez komisję Grandego: grupa druga to księża i nieliczni świeccy, którzy, łamiąc zakazy kościelne i bez wiedzy przełożonych, byli gotowi do rozmów ze "Stasi", ona zaś traktowała ich jako źródła informacji. Osoby takie nie składały deklaracji współpracy, nie pisały raportów i były zarejestrowane pod kryptonimami, których większość mogła nie znać. Ich postępowanie komisja uznała za "złamanie zasady zaufania" wobec biskupa i parafii, niemniej stwierdziła, że nie można mówić tu w każdym przypadku o współpracy "z premedytacją".

Trzecia grupa to najczęściej świeccy, rzadziej księża, odpowiadający wspomnianemu już ideałowi: czasem jest deklaracja współpracy, są odręczne raporty albo/i dowody, że osoby takie spotykały się konspiracyjnie z oficerami prowadzącymi, zdając relacje ustne (Grande i Schäfer uznali, że "Stasi" udało się skłonić do takiej współpracy jednego biskupa).

I wreszcie typ czwarty: fikcyjni TW. Komisja znalazła dwa przypadki osób, które nie tylko nie rozmawiały ze "Stasi", ale w ogóle nie miały z nią kontaktu. W ich otoczeniu znajdował się jakiś TW lub kilku, którzy relacjonowali "Stasi" treść rozmów. Ta zaś uznała najwyraźniej, że pozyskiwane w ten sposób informacje są na tyle cenne, iż uzasadniają założenie teczki.

Przetrzebione archiwa i konstatacja, że każdy TW powinien być oceniany osobno, skłoniły komisję do ostrożności w formułowaniu sądów. Grande i Schäfer przedstawiają wprawdzie kryteria takich sądów, ale - jak komentował religijny miesięcznik "Herder Korrespondenz" - ,,stosując je w poszczególnych »przypadkach«, ograniczają się często do stawiania znaków zapytania".

W porównaniu np. z ostrością ocen, jakie formułowały media, język autorów raportu jest zatem powściągliwy. Nie piszą, że np. Iks był TW (co w języku publicznej debaty równałoby się określeniu "oprawca", "konfident"), lecz że był jako taki zarejestrowany - co jest faktem materialnym - po czym, o ile pozwala na to stan archiwów, opisują rzeczowo charakter jego kontaktów ze ,,Stasi". Rzadko - tam, gdzie jest to ewidentne - pojawiają się określenia, że ktoś współpracował świadomie, gorliwie, z własnej woli.

Raport nie ujawniał (publicznie, bo biskupi, rzecz jasna, otrzymali pełny wgląd) nazwisk osób zarejestrowanych jako TW, a jedynie kryptonimy - choć w wielu przypadkach opis okoliczności umożliwiał identyfikację. Wyjątek stanowiły postacie ze świecznika, jak księża-pełnomocnicy.

Grande i Schäfer przyznają, że funkcjonariusze "Stasi" starali się, by informacje zapisywane w aktach były "możliwie dokładne i odpowiadające prawdzie", bo w końcu takie mieli zadanie. Zaznaczają jednak, że choć "starania te były w zasadzie skuteczne, to nie wykluczają one licznych ideologicznych interpretacji (czasem błędnych), jak również błędów wynikających z zawodności techniki lub ludzi".

Konsekwencje

Różnice zdań między biskupami, utrzymujące się aż do końca i rzutujące na działania komisji Grandego, dotyczyły nie tylko tego, jak Kościół ma uporać się z problemem. Matthias Drobinski, dziennikarz "Süddeutsche Zeitung" specjalizujący się w tematyce kościelnej, twierdzi, że już po zakończeniu prac komisji część wschodnioniemieckich biskupów była przeciwna ujawnianiu jej raportu końcowego. Przeważyło zdanie większości - i w lutym 1998 r. przedstawiono go opinii publicznej, a następnie opublikowano w formie książki.

Media raport odnotowały, ale zainteresowanie nim było ograniczone. W samym Kościele były krytyczne opinie na jego temat. Na przykład Theo Mechtenberg zarzucał mu skromną objętość (100 stron tekstu plus 150 stron załącznika, zawierającego przykłady "kościelnych" dokumentów "Stasi"), a co za tym idzie - niemożność dokonania przez czytelnika na tak skromnej podstawie oceny opisanych przypadków, jak również unikanie jednoznacznych odpowiedzi na wiele konkretnych pytań - np. tych, które stawiał w swej ekspertyzie prof. März.

Równocześnie z opublikowaniem raportu komisji Grandego biskupi pięciu wschodnioniemieckich diecezji wydali specjalne oświadczenie, poświęcone postawie Kościoła wobec "Stasi" (jego fragmenty drukujemy obok).

Jakie konsekwencje władze kościelne wyciągnęły wobec duchownych, którzy "ulegli słabości lub okazali się winni"? Odpowiedź na to pytanie jest trudna, gdyż biskupi postępowali dyskretnie. Oficjalnie wiadomo jedynie, że komisja Grandego przedstawiała szczegółową dokumentację każdego przypadku właściwemu biskupowi. Wiadomo też, że samo udowodnienie współpracy ze "Stasi" nie oznaczało, iż ksiądz lub świecki musiał automatycznie utracić pracę lub stanowisko. Sankcje kościelne były zróżnicowane. Podobno niektóre osoby zostały wysłane na przymusowe urlopy - ponieważ duchowni w niemieckim Kościele mają etaty i status urzędników, taki urlop oznaczał faktyczne wycofanie z pracy duszpasterskiej. Niektóre osoby zostały przeniesione na inne parafie, usunięte z zajmowanych funkcji kierowniczych lub też "przydzielone do innych zadań". Jako swego rodzaju okoliczność łagodząca mogło być traktowane dobrowolne przyznanie się. Jednak wiadomo, że takich przypadków było niewiele.

Czy raport komisji Grandego i oświadczenie biskupów oznaczały koniec wewnątrzkościelnych rozliczeń? "Nasz raport jest pierwszym krokiem, teraz konieczne są dalsze szczegółowe badania" - twierdził prałat Grande podczas prezentacji dokumentu, ale mimo wszystko wydaje się, że to, co Kościół chciał powiedzieć opinii publicznej - powiedział.

Wielkość i upadek

Czy po otworzeniu archiwów "Stasi" konieczne stało się pisanie historii Kościoła katolickiego w NRD od nowa? Tak i nie.

Tak - z punktu widzenia całościowego spojrzenia na historię. Archiwa "Stasi" są jednym ze źródeł, na których musi dziś opierać się historyk, opisujący relacje Kościół-państwo. Prace historyczne o tej tematyce sprzed lat 1989-92 traktuje się w Niemczech jako przestarzałe historycznie i warsztatowo, choć mające nadal, rzecz jasna, walor dokumentu epoki.

Nie - z punktu widzenia oceny działań komunistycznego państwa wobec Kościoła. Okazało się, że wprawdzie państwo (i "Stasi") było dobrze zorientowane w sytuacji wewnętrznej Kościoła, ale okazało się też, że nie powiódł się cel zasadniczy: państwo NRD-owskie nie było w stanie sterować Kościołem.

Rozważny sposób przebadania przez komisję Grandego "kościelnych" archiwów ,,Stasi" niewątpliwie przyczynił się do urzeczowienia dyskusji historycznych - w tym sensie, że rozbroił mity. Zarówno czarny, wedle którego Kościół był sterowany przez "Stasi", jak i biały, który chciałby przedstawiać Kościół wyłącznie od strony martyrologiczno-bohaterskiej.

Kościół musiał przyjąć do wiadomości także swoją winę. W przypadku Theo Mechtenberga, duszpasterza akademickiego z Magdeburga zaangażowanego w kontakty z Polską, założyciela grupy kościelnej "Pacem in terris", po otwarciu archiwów okazało się, że księża-pełnomocnicy sygnalizowali swoim rozmówcom ze ,,Stasi", iż "Pacem in terris" jest źle widziana przez hierarchię. Dla esbeków był to sygnał, że Kościół nie będzie bronić swojego księdza - czyli zielone światło do działań, mających na celu jego niszczenie. O tym, dlaczego nie dostał wtedy wsparcia od swojego Kościoła, Mechtenberg dowiedział się dopiero w czytelni Urzędu Gaucka.

---ramka 440948|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2006