Wielki dyrygent, mały człowiek

To iście niemiecka biografia: Herberta von Karajana można albo wielbić, albo nim gardzić. Gdyby żył, 5 kwietnia skończyłby sto lat.

01.04.2008

Czyta się kilka minut

Żaden inny dyrygent w XX w. nie był tak ubóstwiany i krytykowany. Jedni uważają go za czarodzieja dźwięku, inni za karierowicza z nazistowską przeszłością.

Wszystko, zaiste wszystko było ekstremalne w tym wirtuozie orkiestry. Jego egomania, jego smykałka do interesów i - oczywiście - jego talent muzyczny. Życie Karajana rozgrywało się w samych ekstremach. Ze wszystkich doskonale zarabiających dyrygentów, gwiazd XX w., on kasował najwyższe gaże. On nagrał najwięcej płyt, on dał więcej koncertów niż ktokolwiek inny, on żył najbardziej luksusowo. Jego sportowe auta były najszybsze, prywatny odrzutowiec pilotował najczęściej osobiście. Mimo ledwie 163 centymetrów wzrostu, przy pulpicie wydawał się gigantem. Jego kariera przebiegała szybciej, a zarazem w sposób bardziej - nazwijmy to - kontrowersyjny niż jego wszystkich słynnych kolegów.

Gdy umarł - w lipcu 1989 r. w Anif, niedaleko rodzinnego Salzburga - wdowa (z trzeciego małżeństwa) i dwie córki odziedziczyły bajeczną sumę 500 mln franków szwajcarskich. Na majątek ten zapracował, sprzedając (od końca wojny) 250 mln płyt, szefując berlińskim filharmonikom, wiedeńskiej Operze Państwowej i festiwalowi w Salzburgu, a także dając niezliczone koncerty. Dyrygując, uwiecznił dzieła 132 kompozytorów.

Z prowincji do Berlina

Muzyczna edukacja Herberta, syna lekarza, przebiegała równie błyskawicznie jak jego późniejsza kariera: pierwsze lekcje gry na pianinie w wieku czterech lat, w latach 1916-26 nauka w konserwatorium, słynnym salzburskim Mozarteum, do 1928 r. studia muzyczne na uniwersytecie wiedeńskim, pierwszy stały angaż w wieku

22 lat (jako kapelmistrz w teatrze miejskim w Ulm), a pięć lat później już jako szef opery w Akwizgranie. Mając 27 lat - był rok 1935 - był zatem najmłodszym dyrektorem instytucji muzycznej w III Rzeszy. Ale to wszystko w żadnym razie mu nie wystarczało, to wszystko była przecież prowincja - i, co najwyżej, etap przejściowy dla ambitnego młodego człowieka.

Przełom przyszedł wraz z wezwaniem do Berlina. Kiedy w połowie lat 30. Karajan zadebiutował w berlińskiej Staatsoper - wtedy dyrygował po raz pierwszy słynnymi berlińskimi filharmonikami; grali "Tristana i Izoldę" Wagnera - w zachwyt wpadła nie tylko publiczność, ale także rządzący naziści. Dziennikarz jednej ze stołecznych gazet pisał o "cudzie".

Ale nazistowska prasa wykreowała trzydziestolatka na objawienie sezonu nie tylko z uwagi na jego talent. Karajan pojawił się we właściwym miejscu i o właściwym czasie: naziści potrzebowali kogoś takiego jak on, by przeciwstawić go politycznie niewygodnemu Wilhelmowi Furtwänglerowi, legendarnemu głównemu dyrygentowi berlińskich filharmoników.

Odtąd kariera Karajana nabrała jeszcze większego przyspieszenia: po pierwszym kontrakcie z wytwórnią płytową Deutsche Grammophon przyszło szefowanie renomowanej berlińskiej Staatskapelle i pierwsze gościnne wstępy w mediolańskiej La Scali.

Na urodziny Hitlera

Ówczesne sukcesy zawdzięczał Karajan, rzecz jasna, również swemu niezaprzeczalnemu talentowi muzycznemu i talentowi do autokreacji. Ale jego kariera na berlińskim firmamencie muzycznym nie przebiegałaby zapewne w tak olśniewający sposób, gdyby nie poprzedził jej ważny krok polityczny.

Wcześnie, bo już w kwietniu 1933 r., Herbert von Karajan wstąpił mianowicie w austriackim Salzburgu do NSDAP. Istotny jest tu zarówno czas, jak i miejsce: Karajan zdecydował się na to w chwili, gdy partia nazistowska rządziła już wprawdzie w Niemczech, ale do przejęcia władzy w Austrii było jej jeszcze daleko. Co więcej - najwyraźniej po to, aby być całkowicie pewnym swego członkostwa w "partii władzy" Adolfa Hitlera - w 1935 r. Karajan wstąpił do NSDAP po raz drugi. Zaraz po tym, gdy został mianowany szefem opery w Akwizgranie. Nic dziwnego, że nazistowscy przywódcy jak Göring czy Goebbels uczynili go swym protegowanym.

Dla III Rzeszy był atrakcyjny pod każdym względem. Pasował do wizji świata nazistów. Był młody, doskonale wyglądał, był perfekcjonistą, do tego ambitny i bez skrupułów. Na urodziny Hitlera dyrygował Wagnerowskiego "Tannhäusera". Na partyjnych zjazdach w Norymberdze grał "Pieśń Horsta Wessela", oficjalny hymn NSDAP. "Karajan wykorzystał polityczne okoliczności epoki do własnych celów" - pisze kanadyjski historyk Misha Aster w wydanej niedawno książce pod tytułem "Orkiestra Rzeszy: berlińscy filharmonicy i narodowy socjalizm". Od wczesnych lat 40. Karajan znał osobiście przywódców III Rzeszy, włącznie z Hitlerem.

Upadek i powrót

A potem przyszedł rok 1945: padła Rzesza, a wraz z nią padła (tak mogło się wydawać) kariera 37-letniego Karajana. Jeszcze przed kapitulacją Niemiec uciekł on z kraju i w tajemniczy sposób znalazł się we Włoszech. Dopiero jesienią 1945 r. wrócił, w równie cudowny sposób. Najpierw do miasta, które było wtedy idealnym miejscem dla zbiegłych nazistów: do Wiednia. Wrócił - i zapadł na absolutną amnezję: nie mógł sobie przypomnieć, że dwukrotnie wstępował do NSDAP, że występował na zjazdach w Norymberdze, że obracał się w kręgu wielkich III Rzeszy. Amnezja nie pomogła: musiał poddać się tzw. procedurze denazyfikacyjnej; jej skutkiem był zakaz wykonywania zawodu, czyli dyrygowania.

Przymusowe bezrobocie Karajana trwało jednak tylko kilka miesięcy. Podobnie jak w latach 30., także teraz znalazł wpływowego protektora. Tym razem nie był nim polityk, lecz biznesmen: Anglik, niedawny wróg. Nazywał się Walter Legge. Ten londyński krytyk muzyczny i producent płyt przyjechał w styczniu 1946 r. do Wiednia, aby znaleźć dyrygenta dla swojej właśnie utworzonej Philharmonia Orchestra. Herbert von Karajan był dla Brytyjczyka właściwym człowiekiem: aliancki zakaz wykonywania zawodu dyrygenta dotyczył sal koncertowych, ale nie był już tak rygorystyczny, gdy chodziło o produkcję płyt. Legge zabrał Karajana do Londynu, gdzie razem nagrali, wraz z Philharmonia Orchestra, dobrych 150 płyt (dla firmy EMI), w tym poruszające cykle Beethovena, Brahmsa, doskonałego "Kawalera srebrnej róży" Richarda Straussa, koncerty Mozarta, Bartóka i Brucknera.

Swą powojenną karierę Karajan zawdzięcza początkowo głównie płytom. Gdy kilka lat później znowu mógł dyrygować na publicznych koncertach, jego nazwisko było już słynne właśnie dzięki Leggemu i jego wytwórni.

Maestro i produkt

Kolejny przełom - którego efektem będzie tym razem wizerunek "maestra wszechczasów", rozpoznawalnego przez miliony słuchaczy - dokonał się ponownie w Berlinie. "Z tysiąckrotną nadzieją" zaakceptował Karajan w 1955 r. dożywotnią nominację na głównego dyrygenta berlińskich filharmoników. Osiągnął szczyt. Wdrapał się na Olimp. Odtąd będzie dyrygować być może najlepszą orkiestrą świata, będzie święcić triumfy na całym świecie, w najsłynniejszych salach koncertowych. Od sporadycznej krytyki, przypominającej mu o jego nazistowskiej przeszłości - np. podczas występów w nowojorskiej Carnegie Hall - Karajan odganiał się, dezawuując krytyków poprzez przypisywanie im niskich pobudek, zwłaszcza zawiści. Egocentryk, nie zamierzał zajmować się swoją rolą w III Rzeszy. Nie interesowało go, jak doszedł na szczyty, ale to, że doszedł.

Wraz ze "swoimi" filharmonikami wykreował słynny Karajan sound: niezwykłe, niemożliwe do naśladowania brzmienie całej orkiestry. Trafił w ton - i w oczekiwania swej epoki. Powojenne Niemcy chciały słuchać jego jedwabistych interpretacji Mozarta i Beethovena. "Jego muzykowanie nikogo nie irytuje, w najprostszej linii dociera z miejsca produkcji do mózgu odbiorcy. To, co w symfoniach Beethovena albo Mozarta wrze, burzy się i gotuje, Karajan sprawnie odsysa, jak kuchenny pochłaniacz usuwający nieprzyjemne zapachy" - oceniał krytyk muzyczny Wolfram Görtz.

Ciepły i gładki dźwięk orkiestry Karajana uważano wtedy, w latach 50. i 60., za muzyczny zwiastun nowoczesności. W połączeniu z nieprzystępną postacią dyrygenta tworzył quasi-mityczną aurę. Także jego osobisty styl zdawał się nowatorski, zawsze z posmakiem inscenizacji.

Na zewnątrz Karajan prezentował się jako playboy, z willą w modnym wtedy St. Tropez na francuskiej Riwierze i własnym jachtem. Zarazem konsekwentnie i pilnie budował koncern muzyczny, którego jedynym "produktem" był on sam. "Karajan - pisał tygodnik "Der Spiegel" - był kontynuacją zachodnioniemieckiego cudu gospodarczego w sferze muzyki klasycznej".

Najambitniejszy wśród ambitnych

Prócz "berlińczyków", Karajan kierował również w latach 1957-64 wiedeńską Staatsoper. A także występował gościnnie. Lista jest długa, wymieńmy najważniejsze miejsca: nowojorska Metropolitan Opera, Scala w Mediolanie, festiwal wagnerowski w Bayreuth. Od 1964 r. był członkiem dyrektorium festiwalu w Salzburgu, gdzie dominował przez 25 lat.

Będąc przez 34 lata głównym dyrygentem berlińskich filharmoników, nigdy nie mieszkał w Berlinie. Na koncerty i nagrania przylatywał do podzielonego miasta, goszcząc w apartamencie w zachodnioberlińskim hotelu "Kempinski". Ale to właśnie berlińscy filharmonicy byli głównym "narzędziem produkcji" w "fabryce", która wytwarzała muzykę pod jego marką. Jego interpretacje Beethovena czy Richarda Straussa były hitami na listach "przebojów" muzyki klasycznej. Jego płyta z muzyką adagio - kiczowata, acz relaksująca (jak relaksujące może być wino musujące) mieszanka z interpretacjami od Bacha po Mahlera - sprzedała się w 200 tys. egzemplarzy.

Jak popularna była jego twórczość, tak wielki był jego dystans do innych ludzi. Na muzykach z londyńskiej Philharmonia Orchestra sprawiał wrażenie człowieka odpychającego i pozbawionego poczucia humoru. "Jego" muzycy z Berlina byli pełni uznania dla dokonań Karajana, ale nigdy nie zdobył on ich serc. Skoncentrowany na sobie, narcystyczny, dbał bardzo o swój wygląd; siedzący w pierwszym rzędzie salzburskiego festiwalu mogli dostrzec blizny za jego uszami, pozostałości po licznych operacjach plastycznych. Staranne inscenizacje aplauzu, granie reakcjami publiczności ("kontrolowana ekstaza") stały się w pewnym momencie jego znakiem firmowym na równi z muzyką. Dyrygował zawsze z pamięci, często z zamkniętymi oczami.

Dyrygenci są najczęściej próżni, ale próżność Karajana przekraczała wszelkie granice. Przykładowo, w Bayreuth zażądał, aby w balustradzie przed miejscem dla orkiestry wycięto dziurę, tak żeby publiczność mogła lepiej widzieć dyrygenta. W lipskim Gewandhausie kazał obnosić przed sobą batutę, złożoną w aksamitnej skrzyneczce jak relikwia, aby wziąć ją do ręki dopiero przed wejściem na scenę. Próbował też kontrolować swoje otoczenie. Utrzymywał własnych fotografów i chciał akceptować każde zdjęcie, które miało zostać opublikowane.

"Moja twarz należy do mnie"

Autor tego tekstu został kiedyś skonfrontowany z cenzurą ? la Karajan. Jako reporter telewizji ARD towarzyszył z kamerą w 1979 r. berlińskim filharmonikom w ich pierwszej podróży do Chin. Rozmowa z maestro zaczęła się od zdania: "Z moimi muzykami może pan robić, co pan chce. Ale moja twarz należy do mnie". Karajan upierał się, że zanim film zostanie zmontowany, on musi przejrzeć wszystko, setki metrów taśmy filmowej, na których był widoczny. Z największym trudem udało się go przekonać, że film dokumentalny to nie zdjęcia reklamowe dla przemysłu fonograficznego, a on nie będzie kontrolować dziennikarskiej pracy.

Co pozostało po tym fanatic musician and ardent nazi, fanatycznym muzyku i zapalonym naziście - jak określono go po 1945 r. podczas postępowania denazyfikacyjnego? Co zostało po człowieku, który w kontaktach z innymi ludźmi sprawiał wrażenie zimnego i oschłego, ale potrafił zaczarować miliony swą batutą? Rzecz jasna, tysiące szczęśliwych godzin wypełnionych muzyką klasyczną. Ale także gorzki posmak biografii z brunatnymi plamami.

Dziś, w setną rocznicę jego urodzin, fetują go firmy płytowe, wydawnictwa i oczywiście berlińscy filharmonicy. Trochę tak, jak kiedyś: są galowe koncerty, specjalne programy w telewizji, miliony tłoczonych na nowo płyt (tym razem CD) i oczywiście hagiograficzne książki. Słowem, największa feta, największy jubileusz w tym roku w muzyce klasycznej. Wszystko w superlatywach. Tak jak on lubił. Tylko o jego nazistowskiej przeszłości nie będzie się mówić za wiele. A jeśli już, to nie całkiem na poważnie. Tak jak on by sobie tego życzył.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2008