Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W istocie, żaden z urzędujących ważnych polityków europejskich nie ma poparcia powyżej 40 procent. Tyle bowiem (albo znacznie mniej) wystarczy, by zmontować większość w parlamencie, ale referendum, zamienione w plebiscyt, było nie do wygrania, wtedy bowiem jest to gra wszystkich na jednego.
A tych „wszystkich” okazało się być naprawdę sporo, z całkiem różnych parafii. Ruch 5 Gwiazd, jak wiadomo, jest przeciw wszystkim, a już zwłaszcza tym, którzy – o zgrozo – spełniają część jego bardziej „socjalnych” postulatów. Renzi potrafił dobrze grać z nastrojami tłumu, tak jak Beppe Grillo, ale za to był mocno przywiązany do projektu europejskiego (zresztą zaangażowanie na rzecz Unii i tak jest we włoskiej klasie politycznej wysoko powyżej średniej) – tego były komik, ostatnio dmący głównie w antyunijne trąby, nie mógł wytrzymać. Liga Północna, czyli ksenofobiczni populiści, zwalcza programowo wszystko, co wyjdzie z okolic Partii Demokratycznej. Ale były też mniej oczywiste filary klęski. Matteo Renzi, słusznie uważany za pewnego rodzaju nowe twórcze wcielenie Berlusconiego (niejeden z punktów jego reformy ustrojowej pojawiał się z dziesięć lat temu w programach boskiego Silvia), był w stanie przez pierwszą fazę tysiąca dni w rządzie zdziałać tak wiele, bo właśnie z liderem Forza Italia umiał zawrzeć pakt, który zerwał nieopatrznie w styczniu tego roku. Uznał wtedy, że nie będzie z Berlusconim negocjował wyboru prezydenta republiki; funkcja to we Włoszech raczej ceremonialna, ale Berlusconi poczuł ujmę na honorze, co wraz z innymi wcześniejszymi urazami skłoniło go do wycofania poparcia.
Najgorzej jednak zaszkodzili Renziemu zazdrośnicy z własnej partii, ludzie, którzy nie mogli mu darować, że startując z zupełnego dna (cztery lata temu jeszcze przegrał partyjne prawybory na premiera) zdobył sprytnym manewrem ster rządów, po czym w paręnaście miesięcy wdrożył lub solidnie przygotował do wdrożenia więcej reform i zmian niż jakikolwiek inny premier po wojnie. Słusznie się obawiali, że związani z poprzednim establishmentem partyjnym nie dostaną przy najbliższych wyborach dobrego miejsca na listach – a w przeciwieństwie do wielu ludzi, których przyciągnął do polityki Renzi, są to przeważnie zawodowi politycy niejako skazani na dożywotnie zasiadanie w parlamencie albo śmierć cywilną.
Zmiany zresztą zniechęciły do Renziego ważne środowiska. Reforma prawa pracy (nawet teraz jest znacznie sztywniejsze niż w Polsce) – tego mu nie darują związkowcy. Próba przepchnięcia i dokończenia kilkunastu wielkich inwestycji infrastrukturalnych o znaczeniu krajowym z pominięciem szczebla regionalnego – wściekli szefowie regionów (odpowiednicy naszych marszałków województw), którym Renzi usiłował zabrać zabawki. Przebudowa edukacji – milion nauczycieli na ulicach, chociaż dla młodszych było trochę marchewek oprócz kija. Ustawa o związkach partnerskich – niechęć wielu środowisk kościelnych, a pamiętajmy, że Renzi to wedle naszych standardów żaden socjalista, tylko lewicujący chadek, i ciche poparcie Kościoła było dlań szalenie ważne. I tak się to złożyło na ogólne poruszenie, do tego zwyczajna dla elektoratu w tej epoce europejskiej niechęć do wszelkich polityków, nawet tych świeżych i młodych. A także złość i frustracja z powodu realnych problemów i niespełnionych obietnic (fatalna kondycja gospodarki, ciągłe widmo krachu systemu bankowego, zablokowane możliwości awansu i rozczarowanie młodych).
Renzi przegrał więc z całkowicie niespójną koalicją ekologów z myśliwymi, redaktorów „Economista” (namawiali do głosowania na „nie”, bo bali się nadmiaru władzy premiera, jaki zapewniała nowa konstytucja) z twardymi antybankowymi krzykaczami, regionalnych baronów chroniących swoje sitwy z ich rywalami marzącymi dopiero o zamianie miejsc. Przegrał więc głównie ze swoją pychą. Sęk w tym, że im dalej będziemy od jego tysiąca dni, tym bardziej będzie oczywiste, że temu człowiekowi udało się tak wiele właśnie dlatego, że kierują nim, niebywałe nawet jak na świat polityki, pycha i ambicja. Połączone z umiejętnością sprytnej kalkulacji i wykorzystywania wszystkich słabości swoich przeciwników.
Krótkie pożegnalne przemówienie Renziego zeszłej nocy było uczciwe, bez kokieterii, z tym minimalnym marginesem miłości własnej, do jakiej mają prawo ludzie zostawiający po sobie realny ślad. Sama końcówka – „Muszę znów iść swoją drogą” – oznacza zapewne, że jeszcze o nim wkrótce usłyszymy. Już nic gorszego niż wczoraj przytrafić mu się nie może.
A my, czyli reszta Europy, jeśli nie chcemy, by Włochy, pozbawione na razie sensownego rządu, nie „pociągnęły w dół” Europy, musimy tym bardziej wykazać solidarność z tym krajem w kwestii uchodźców. Od kiedy szlak przez Turcję został zatamowany, przybywa ich na brzegi Lampedusy i Sycylii coraz więcej – sami Włosi nie dają rady nad tym zapanować, to znaczy przyjąć, ugościć i jakoś zintegrować tych tłumów. Jeśli dalej będą się czuli osamotnieni, zaczną łamać ustalone w ramach Europy reguły. Czyli przymykać coraz bardziej oko na to, że imigranci pomkną dalej na północ. To zaś może pogrzebać szanse na reelekcję kanclerz Merkel za niecały rok.