Wiejskie korzenie

Latem pasaliśmy krowy... Prawdziwa udręka, codzienny obowiązek wszystkich wiejskich dzieci. A że krowy trzeba było nauczyć rozumu, każdy z nas miał solidną pałę. Tymi pałami graliśmy w "pikora".

20.12.2006

Czyta się kilka minut

Zabawki, zabawy

Nasze rozrywki były proste, a zabawki wykonane własnym sumptem. Najbardziej lubiliśmy toczenie fajerki. Popychało się ją zagiętym drutem. Pędziliśmy, wzniecając kurz, bo w naszej wsi nie było bitych dróg. Rozpędzona fajerka pięknie brzęczała - to taka namiastka pojazdu. Przed startem wykonywaliśmy jakieś na poły magiczne rytuały, które miały sprawić, że potoczy się szybciej. Później fajerkę zastąpiły żelazne obręcze od wozu, a nawet koła z gumowym bieżnikiem - to był sam smak, prawdziwe szczęście! Zimą - jazda na sankach, zrobionych przez ojca. Łyżwy robiliśmy sami - do butów przyczepiało się drewienko z naciągniętym na nie drutem. Ślizgaliśmy się na jednej łyżwie - jak na hulajnodze, bo wiązania były słabe i ciągle się zrywały. Bardziej zaawansowany model robiło się z rozprostowanej, metalowej obręczy od wiadra.

Latem pasaliśmy krowy... Prawdziwa udręka, codzienny obowiązek wszystkich wiejskich dzieci. A że krowy trzeba było nauczyć rozumu, każdy z nas miał solidną pałę. Tymi pałami graliśmy w "pikora" - zbijanie wbitego w ziemię kołka, albo w "ksyle" - to taka wiejska odmiana golfa. Piłkę trzeba było zagonić do dołka, tak zwanej "świni". Prawdziwych piłek nie było - robiliśmy je z ubitej krowiej sierści.

W lecie - wspólne kąpiele, podczas pojenia krów. Jedni od drugich uczyliśmy się pływać. Dzieci wiejskie wychowywały się nawzajem. To bywało niebezpieczne, ale kto wszystkiego próbuje - nabiera odwagi.

Była nas cała banda - sami chłopcy, bo dziewczynki krów nie pasały. Bawiliśmy się świetnie, w wielkiej gromadzie. Mieliśmy własny dziecięcy świat, rządzony odrębnymi prawami - w opozycji do świata domowego, gdzie zawsze czekała na nas robota. Dom to obowiązki. Było ich dużo, zawsze zbyt wiele - grabienie, rozrzucanie obornika, pomoc w oborze i w stodole. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy obciążani ponad miarę - na wsi każda para rąk, nawet dziecięcych, była przydatna w gospodarstwie.

Dzieci były także wykorzystywane do pomocy innym w sianokosach, przy żniwach, często na zasadzie wymiany, ale także by pomóc tym, którzy sobie sami nie radzą, np. osobom starszym. To nas uczyło solidarności społecznej i wrażliwości na słabość innych.

Marzenie

Szczytem marzeń były tzw. stalówki, czyli prawdziwe łyżwy, przykręcane do butów specjalnym kluczykiem. Na pierwsze takie łyżwy zarobiłem, chodząc po kolędzie - zbieraliśmy darowane grosze i to był jedyny kapitał, na jaki mogliśmy liczyć.

Drugie marzenie to rower. I tu muszę opowiedzieć o mojej starszej ciotecznej siostrze Danusi, która mieszkała z nami - jej mamę wywieziono podczas wojny do Francji. Zawdzięczam jej życie. Opiekowała się mną w obozie, kiedy jako niespełna trzyletni dzieciak trafiłem na Majdanek. Ale wracając do roweru... Otóż kiedy Danusia podrosła, zaczęły do niej przychodzić wiejskie kawaliry. Zalotnik nie miał wtedy łatwego życia - spotkania odbywały się pod okiem rodziców, chłopak rozmawiał z ojcem, mamą... Żadnych zdrożnych rzeczy. No i kiedy on siedział w chałupie i kombinował, jak okazać Danusi zainteresowanie, mogłem pojeździć na jego rowerze. Jeździłem pod ramą, dziwacznie przegięty, bo nie sięgałem do pedałów, ale jako pierwszy we wsi nauczyłem się jazdy i zadawałem szyku.

Marzyliśmy o prawdziwej piłce, boisku. Na łąkach mogliśmy bawić się dopiero po sianokosach - w całej wsi nie było skrawka wolnej przestrzeni, wszystko było uprawiane, wyżyłowane do ostatka. Nasze marzenia nie były wygórowane - przede wszystkim, by mieć wreszcie trochę wolnego czasu, by się urwać do lasu, nad rzekę. Nie było zazdrości, bośmy nie wiedzieli, czego należałoby zazdrościć dzieciakom z miasta. Samochód był poza zasięgiem. Nie było prądu. Nie docierały do nas pokusy ze świata. Dopiero w 1953 r. pojawiła się namiastka radia - kołchoźnik. Opłata za tę zdobycz cywilizacyjną była symboliczna, ale jak chłop zapłacił, to musiało grać. I grało.

Inni

Za "innych" uchodzili Świadkowie Jehowy - byli traktowani jak obce ciało. Niby żyli wewnątrz, ale nie należeli do "swoich", żyli w izolacji. Traktowano ich nieufnie, w opinii wsi byli nieprzewidywalni. Natomiast "wiejski wariat" - umysłowo chory sąsiad - był co prawda pośmiewiskiem, ale i maskotką wsi. Śmiano się z niego, ale nie było w tym agresji ani odrzucenia - należał do społeczności.

Mój ojciec miał zręczne ręce. Przed wojną, jeszcze jako chłopiec, robił drewniane zabawki. Chodził na plac targowy do miasteczka i sprzedawał je Żydom. W rozmowach z sąsiadami Żyd był synonimem mądrości, chytrości i sprytu. Chłopi dobijali targu z żydowskimi kupcami, trwała między nimi rywalizacja. Szczytem chłopskiej mądrości, w opinii wsi, było przechytrzyć Żyda, co wydawało się niepodobieństwem.

W latach mojego dzieciństwa w pobliskim Biłgoraju nie było już Żydów, ale w rozmowach powracało niekiedy wspomnienie Zagłady - mówiono o tym, jak Żydów pędzono przez miasto i jak pokornie, bez protestów, szli na śmierć. Świadomość tego, co zaszło podczas wojny, docierała do nas, dzieci, bardzo powoli. To nie był temat rozmów. Bawiliśmy się w chowanego na zaniedbanym cmentarzu żydowskim - nie miałem wówczas świadomości, że to miejsce wiąże się z jakąś tragedią. Dla mnie i moich kolegów był to tylko opuszczony, dziki kawałek miasta.

Co roku we wsi pojawiali się Cyganie. Poprzedzała ich zła sława. "Cygan kradnie" - mówiono. Nieufność do Cyganów zaszczepiono nam wcześnie. Kiedy rodzice wychodzili w pole, zostawiali nas samych w chałupie, z poleceniem, byśmy nie wpuszczali Cyganów. Ale jak kilkulatek miałby upilnować domu? Pamiętam taką dramatyczną sytuację: byłem sam, kiedy przyszła Cyganka i próbowała wejść do domu. Miałem zaledwie kilka lat, a ona była natarczywa. Chwyciłem za siekierę. Kobieta odeszła, miotając przekleństwa.

Rozmowy

Zwyczajowo dziewczynki chowano do pomocy w domu, chłopców wdrażano do prac w polu. Był niepisany podział na zajęcia męskie i kobiece. Małżeństwa bywały burzliwe, do czego przyczyniało się pijaństwo. Awantury domowe przybierały często ostry, dramatyczny obrót. Małżonkowie mało rozmawiali - porozumiewali się w sprawach technicznych - co trzeba zrobić w polu, oporządzić, ugotować... Nie było wymiany myśli, toteż nie potrafili rozwiązywać konfliktów. Pamiętam niejasno opowieść o sąsiedzie, który uznał, że jego żona jest niepoczytalna, i trzymał ją zamkniętą w komórce. Nieposzanowanie drugiej osoby było dość powszechne i przybierało niekiedy skrajną postać.

Moja babcia była osobą z charakterem: czy dlatego że dziadek nie umiał gospodarzyć, czy że miał pociąg do wódki - dość, że go opuściła i wyjechała pod Lublin, zabierając ze sobą młodszego z dwóch synów. Mój ojciec pozostał przy dziadku. Wkrótce dziadek zginął w napadzie rabunkowym (nie miał jeszcze czterdziestki), a owdowiała babcia ponownie wyszła za mąż. O tej nietypowej historii rodzinnej nie mówiono w domu. Nowego męża babci nazywałem dziadkiem, a że był szewcem - co roku na Boże Narodzenie dostawałem od niego parę solidnych butów, w których mogłem biegać po kałużach.

Rodzice nie rozmawiali z dziećmi o sprawach dorosłych, ale i dzieci nie zdradzały swoich sekretów rodzicom. Po prostu w domu nie prowadziło się żadnych międzypokoleniowych rozmów. Wiedza o życiu przenikała do nas mimochodem, pochodziła z podsłuchiwania i domysłów.

Raz w tygodniu, po niedzielnej sumie, chłopi spotykali się w chałupie mojego stryja, który mieszkał na tym samym podwórku, wyjmowali kapciuchy, kręcili skręty, palili i gadali. Kobiety nie uczestniczyły w tych posiedzeniach. Chłopi rozmawiali o wizytach w mieście i o pobycie w wojsku, który był największą przygodą ich życia. Powołani do wojska, wyrwani ze wsi, jechali gdzieś, na koniec świata - to było ich najbardziej egzotyczne życiowe doświadczenie. Przechwalali się, koloryzowali... Kpiono z nich trochę. Mój ojciec służył na Wileńszczyźnie, w Korpusie Ochrony Pogranicza. Do końca życia nosił odznakę KOP, przypiętą do ubrania, z tą odznaką pochowaliśmy go.

W tych pogawędkach wszystkie charaktery się ujawniały. Każdemu we wsi przyczepiano łatkę: jeden uchodził za leniwego, inny za samochwałę... My, chłopcy, podsłuchiwaliśmy ukryci pod ławkami - to była nasza telewizja.

Higiena

Najbardziej znacząca różnica między dzieciństwem moim a moich wnuków polega na stosunku do natury. Wedle dzisiejszych standardów natura jest niebezpieczna i niezdrowa. Moje wnuki żyją sterylnie, w ciągłej obawie przed brudem. My byliśmy oswojeni z ziemią, zawsze trochę utytłani, ale i odporni. Obiad jedliśmy z jednej miski. Na drobne skaleczenia przykładało się liście babki albo podbiału. Pomagał też okład z chleba zagniecionego z pajęczyną. Owijało się go szmatką. U stryja w sąsiedztwie trzymano chleb w zamkniętej skrzyni, nie wolno było podjadać, toteż kuzyni w potrzebie przybiegali do nas. Niekiedy rany opatrywano... ziemią. O dziwo - nie zdarzył się tężec. Jeśli przytrafiły się wszy - smarowano nam głowy naftą. Naftę piło się też, żeby pozbyć się pasożytów. Najgorszy był dziegieć - czarne smoliste mazidło, aplikowane łyżką. Potwornie gorzkie i bardzo skuteczne - natychmiast wywoływało torsje.

Dzieci chowane w ten sposób zyskiwały odporność. Organizm musiał się bronić. Ja nie choruję, nie mam alergii, cokolwiek zjem - trawię jak struś. Chwalę sobie tę szkołę przetrwania, ale moje wnuki nie przeżyłyby w tych warunkach dnia. Nie mieliśmy nawet ubikacji - chodziło się za stodołę. Tata zbudował pierwszą we wsi wygódkę, na desce napisał "ustęp" - od prawej do lewej. Dlaczego? Żeby wskazać kierunek, w jakim należy iść - tłumaczył. Kontakt z naturą miał też nieprzyjemne przejawy - męczyliśmy muchy, żaby, łapaliśmy wiewiórki. Bez żadnej świadomości, że wyrządzamy krzywdę. Koty na szczęście umiały się obronić. Psy nie miały na wsi lekkiego życia - zawsze na łańcuchu, w marnych budach. Latem zabieraliśmy je nad rzekę, żeby się wybiegały.

W dzisiejszym wychowaniu martwi mnie brak socjalizacji - dziecko wychowuje się samotnie, bez podwórka, kolegów. Znika wychowanie wzajemne w środowisku rówieśniczym. Rodzice mają swoją rolę do spełnienia - przede wszystkim dać dziecku odczuć, że jest kochane i ważne, ale kontakt z rówieśnikami jest bardziej twórczy, daje pole do eksperymentów, rozwija odwagę. Dzieci dzisiejsze nie mają okazji przewrócić się, ubrudzić, zmoczyć, zaziębić.

Szkoła

Nasza szkoła to była raptem jedna izba podnajęta u chłopa. Obok, w kuchni, siedzieli gospodarze. Nauczyciel uczył trzy klasy równocześnie, toteż nie był w stanie nas dopilnować. Bazgrałem jak kura pazurem, dostawałem dwóje, bo nauczyciel nie potrafił rozszyfrować moich kulfonów. Po trzech latach mama doszła do wniosku, że tu się niczego nie nauczę, i posłała mnie do szkoły w mieście. To była decyzja niezrozumiała dla wsi, ale mama postawiła na swoim. Sama nie skończyła szkoły, jako młodą dziewczynę wywieziono ją na roboty do Francji. Tam liznęła świata i zyskała poczucie, że człowiek bez wykształcenia jest popychlem, że trzeba się uczyć.

Codziennie zasuwałem trzy kilometry piechotą przez pustocie do Biłgoraja, nie kursowała żadna komunikacja. Zmiana środowiska była dla mnie szokiem. Miałem talent matematyczny i szybko zostałem jednym z lepszych uczniów, ale to nie nauka była problemem. Mówiłem gwarą, miałem wiejskie obyczaje, dzieci śmiały się ze mnie i patrzyły jak na raroga. Chciałem być akceptowany za to, kim jestem, ale na przeszkodzie stała śmieszność i cywilizacyjna przepaść, jaka nas dzieliła. Wyrosłem w kulturze wiejskiej - ona ukształtowała moją postawę życiową, ale od dzieci miejskich różnił mnie status, zaplecze kulturowe. Jeśli nie uciekłem, to dlatego że szybko zasmakowałem w książkach, których w domu nie było - dostęp do biblioteki rekompensował mi upokorzenia doznawane od dzieciaków z miasta. Byłem dobry w sportach, to okazało się pomocne. No i dawałem ściągać, za co mnie polubiono.

Każdy kolejny próg edukacji stanowił dla mnie wyzwanie - musiałem solidnie kuć, by dorównać rówieśnikom z miasta, dla których dostęp do książek i inteligenckie środowisko były czymś oczywistym, danym od zawsze. Jako jedyny z mojej wsi wyjechałem na studia. Skończyłem fizykę na Uniwersytecie Warszawskim.

Święta

Żyliśmy w rytmie świąt, czas odmierzało oczekiwanie na święta. W niedzielę - Msza, w niedzielnych ubraniach. Chłopcy byli ministrantami, dziewczynki sypały kwiatki w procesjach. Dzieci biegły do kościoła wcześnie, na ranną Mszę, bo potem trzeba było krowy paść. To niedzielne pasanie to był obowiązek znienawidzony - praca w niedzielę wydawała nam się czarną niesprawiedliwością. Dorośli szli do kościoła później. Niektórzy mieli swoje sprawy z Panem Bogiem i na Msze nie chodzili. Dzieci pchały się, by stać przy balustradzie z balaskami. Ławki były przypisane do poszczególnych rodzin, zgodnie ze statusem. Lekarz powiatowy z przodu. Im bogatszy gospodarz, tym bliżej balasek.

W Adwencie uczyliśmy się po domach śpiewać w cztero-, pięcioosobowych grupkach, by móc chodzić po kolędzie. To była jedyna w roku okazja na zarobek. Mama na tę okazję kupiła mi harmonię, na której grałem. Najmłodsi chodzili, śpiewali, dostawali grosze, kawałek chleba. Średniacy, tak zwana szaja, chadzali z szopką. Najstarsi, nastoletni, dawali piękne przedstawienie z Diabłem, Żydem, Śmiercią, tzw. Apostoły. Cała wieś zbierała się w jednej izbie. Blada Śmierć wyskakiwała z kosą, dziewczyny piszczały... Do dziś pamiętam jej kwestię: "Jestem śmierć kościana/ od Boga wysłana/ Siedemdziesiąt siedem par butów zdarłam,/ aż ciebie Królu w tym domku napotkałam/ Ostatnie słowo ci powiadam/ i kosę na kark zakładam".

Izba na Boże Narodzenie była usłana słomą, na pamiątkę stajenki betlejemskiej.

W kątach stały króle - snopy pszenicy, owsa, jęczmienia. Wiosną z króli brało się ziarno na ofiarę. Do św. Jana Chrzciciela (24 czerwca) nie wolno się było kąpać w rzece. Latem najwięcej było odpustów maryjnych: Zielna, Siewna... W dniu Matki Boskiej Zielnej, 15 sierpnia, plotło się wianki, niosło do kościoła, święciło, wieszało pod okapem - od pioruna, od pożaru, od nieszczęścia. Pamiętam też, jak kobiety zbierały się w Wielkim Poście, w jednej izbie, przy lampie naftowej, by śpiewać "Gorzkie Żale". Był w tym niezwykły nastrój, w półmroku wyśpiewywały cały swój żal, rozgoryczenie, rozczarowanie życiem...

Tabu

Wszystko, co dotyczyło płci, było tabu - absolutna zmowa milczenia. Żadnych rozmów z rodzicami na ten temat, tylko niejasne domysły. A przy tym silnie wpajane poczucie grzechu. Niemal wszystko było grzeszne, nawet drobne przewiny.

I obowiązek dochowywania czystości - tak kategoryczny, że niemal nie do spełnienia. Trzeba się było spowiadać, ksiądz był dociekliwy, krzyczał w konfesjonale... Do dziś pamiętam moje przerażenie, niedowierzanie sobie. Wszystko to było nieprzyjemne, odbierałem to jako silny konflikt sumienia. W liceum zacząłem się buntować przeciw takiemu opresyjnemu wychowaniu religijnemu i poprzysiągłem sobie, że moje dzieci wcześnie uświadomię, by nie doświadczały moich rozterek. I tak też zrobiłem. Stało się to później tematem anegdot - mój syn Pawełek, wcześnie uświadomiony, wprawiał znajomych w osłupienie, zadając im niezwykle "techniczne" i dociekliwe pytania.

Miastowi

Najcięższym epitetem we wsi było nazwanie kogoś próżniakiem. Nauka w liceum uczyniła ze mnie, w ocenie wsi, cudaka, dziwadło - bo zamiast pomagać w polu, napić się wódki, iść na zabawę, siedziałem z nosem w książkach. Później, na studiach, kiedy przywoziłem do domu gości z miasta (a lubiłem ich zapraszać, by zobaczyli, jak wygląda nasze życie) - cała wieś bacznie im się przyglądała: czy pomagają? Jeśli nie pomagali, przyczepiano im łatkę próżniaków. Niektórzy nie pomagali, bo nie wiedzieli, że trzeba pomóc, czekali na zachętę. Znamienne, że tym, którzy potrafili ludzi zabawić, rozśmieszyć, próżniactwo wybaczano.

Przywykłem do ciężkiej pracy - odbierałem porody, kiedy krowy się cieliły, rąbałem drwa, rozrzucałem obornik, toteż moich kolegów z miasta miałem po trosze za mięczaków. Szybko postanowiłem, że nie będę się odżegnywać od mojego wiejskiego pochodzenia, nie będę budować poczucia wartości na udawaniu "miastowego". Postanowiłem czerpać ze swoich korzeni - pozostać sobą.

Wiara

Wyrosłem w środowisku religijnym, dla wiary nie było w nim żadnej alternatywy. Młodzieńczy bunt sprawił, że postanowiłem moim dzieciom pozostawić wybór - nie chciałem, by bezrefleksyjnie podążały koleiną religijnego obyczaju. Syn do chrztu przystąpił świadomie, z wyboru. Ale mogło być i tak, że szkoła, obowiązki, rozrywki pochłonęłyby go do tego stopnia, że nigdy nie zwróciłby się ku religii. Dziś myślę, że tradycyjne, wczesne wychowanie religijne ma sens. Jestem dziadkiem, chodzę z wnukami do kościoła - to moja rola. Może nie jestem najlepszym mentorem - ostatnio, kiedy odmawiałem "Ojcze nasz", wnuczka szepnęła mi do ucha: "Nie znam tego CZENASZA".

Wychowanie w silnie nasyconym religią środowisku nieuchronnie prowokuje pytania, konflikty, wątpliwości, ale też daje ważny, duchowy fundament. Jakikolwiek kształt przybierze nasza religijność, na zawsze pozostaje w nas potrzeba, zainteresowanie tą sferą życia. Wychowanie religijne zmusza dzieci i rodziców do wejścia w sferę ducha, bez tego byliby całkiem ogołoceni. Dziś myślę, że ta wiejska, parafialna religijność miała w sobie potężny ładunek metafizyki - ten klimat pozostał we mnie na zawsze.

 

HENRYK WUJEC jest fizykiem. Był opozycjonistą, działaczem Komitetu Obrony Robotników, więźniem politycznym; posłem na Sejm w latach 1989-2001; sekretarzem stanu w Ministerstwie Rolnictwa w latach 1999-2000. Pracuje w "Fundacji dla Polski", jest przewodniczącym Forum Polsko-Ukraińskiego. Urodzony w roku 1941 we wsi Podlesie koło Biłgoraja, w rodzinie rolników.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2006