Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Rozmawiamy w restauracji łamaną angielszczyzną, jestem po długiej, nerwowej podróży, więc słucham nieuważnie i umykają mi istotne szczegóły. Następnego dnia idę szukać tego wiersza, przekonany, że odnajdę bez trudu postument i tablicę.
Okazuje się, że w międzynarodowej grupie, w której się znalazłem, nikt nie wie, kim był Kaspar Hauser. Muszę po kilka razy opowiadać jego historię, aż w końcu część grupy zaczyna szperać w internecie, szukać filmu Wernera Herzoga i artykułów w swoich ojczystych językach. W moich poszukiwaniach towarzyszą mi dwaj nowi koledzy - Dan z Rumunii i Tome z Macedonii. Zamiast iść najprostszą drogą, krążymy po uliczkach, które zawijają się i ślepną. Na Unschlittplatz, gdzie w 1828 r. pojawił się tajemniczy chłopiec, pytam przechodzącego mężczyznę o skwer Kaspara Hausera, licząc, że właśnie tam znajdę to, czego szukam. Pokazuje kierunek, trochę zdziwiony: "Tam nie ma nic interesującego". I rzeczywiście nie ma, może poza kolorową architekturą, przywodzącą na myśl dziecięce rysunki. Co robić?
Zawracamy. Dan i Tome domagają się kawy. Na Unschlittplatz nie ma kawiarni, tylko stoliki przed hotelem i otwarta galeria. Na schodach galerii stoi młoda kobieta; zamiast spytać o kawę, pytam, czy słyszała o monumencie. "Jest tu, przed wami", mówi. Odwracamy się: rzeczywiście, stoimy nad wierszem wmurowanym w bruk pokrywający plac. Minęliśmy go chwilę wcześniej.
Ktoś, Kaspar Hauser?
Już nie, ktoś jak któreś z moich innych
niedoszłych ja, niemy Minotaur,
śnił mi się, śnił mnie dzisiejszej
nocy, w swej skamieniałej wędrówce
przez labirynty podziemnych kolei, złóż
bandaży i żużla.
Dwa dni później wracam na to miejsce, siadam na ławeczce, żeby obserwować przedwieczorny ruch. Dokładnie dwadzieścia po szóstej zjawiają się dwaj mężczyźni, których widywałem wcześniej w różnych zakątkach Europy: dżinsowe kurtki, foliowe torby, mocna woń tytoniu i piwnego potu. Młoda fryzjerka wychodzi z zakładu zapalić papierosa; z zazdrością obserwuje tych, którzy skończyli pracę i odpinają rowery, żeby wrócić do domu. Olbrzymi bokser, z panem i panią wyglądającą jak Yoko Ono, macha wesoło nieobciętym ogonem. Pojedynczy turyści przecinają plac, idąc w górę lub w dół; niektórzy rozglądają się uważnie, ale pod nogi nie patrzą. Kilku z nich ciągnie za sobą wypchane walizki, ich kółka delikatnie podskakują na wypukłych literach. W końcu jakaś starsza para zatrzymuje się w miejscu, w którym biegnie napis. Kobieta ruchem głowy wskazuje fontannę: za kratą stoi wesoły kobziarz, woda wycieka spomiędzy jego palców.
Siedzę tam przeszło godzinę. Nikt nie zwraca uwagi na wiersz, który wygląda jak fragment bruku. Podobno Krynickiemu to właśnie podobało się najbardziej: że ten pomnik będzie dyskretny, prawie nieobecny. Że ludzie będą po nim przechodzić, przejeżdżać, nieświadomi, czego dotknęli. W końcu wiersz mówi o tym, co dzieje się pod spodem, w podziemnych korytarzach, kamiennych labiryntach, którymi wędrują nasze udręczone sny.
Mogę pogratulować Sabinie. Cel został osiągnięty: niezauważalne istnienie. Zejście do podziemi, którego trzeba poszukać.