Ulica Krzywoustego

Mam przed sobą kilka, zachowanych przez mojego ojca, listów od profesora Fryzego, które zadecydowały o tym, w jakim mieście - przeszło dwa lata później - urodziłem się, a potem spędziłem 17 pierwszych lat życia.

01.06.2011

Czyta się kilka minut

Mam przed sobą kilka, zachowanych przez mojego ojca, listów od profesora Fryzego, które zadecydowały o tym, w jakim mieście - przeszło dwa lata później - urodziłem się, a potem spędziłem 17 pierwszych lat życia. 30 kwietnia 1947 r. Fryze pisał: "Kochany panie Karolu! Mianowanie Pana musi się odbyć natychmiast i w tym celu proszę zaraz po otrzymaniu tego listu przyjechać do Gliwic. Sprawa mianowania musi być dlatego załatwiona pośpiesznie, ponieważ załatwiłem już sprawę mieszkania dla Państwa, wymaga ono jednak remontu, który przeprowadzicie na spółkę z panią profesorową Weiglową. Jest to bowiem mieszkanie obszerniejsze i musi być - ze względu na brak mieszkań w Gliwicach - podzielone na dwie rodziny. Jest w ślicznym położeniu, blisko nas i tuż przy budynku, w którym będziemy obaj pracować".

Krowa na Kaszubskiej

Trochę przedakcji, dla przybliżenia postaci i okoliczności. Stanisław Fryze był jednym z najbardziej znanych profesorów Politechniki Lwowskiej - najstarszej polskiej uczelni technicznej, założonej w 1844 r. Od roku 1925 kierował Katedrą Elektrotechniki Ogólnej, mieszczącą się w pięknym, neoklasycznym gmachu głównym Politechniki, wybudowanym w latach 70. XIX wieku przy ulicy Leona Sapiehy 12 (dziś nadal mieści się tam Lwowska Politechnika, tyle że to teraz ulica Bandery). W 1936 r. zaczął w niej studiować mój ojciec. W październiku 1939 r., po włączeniu Lwowa do ZSRR, uczelnię - przekształconą w Lwowski Instytut Politechniczny - podporządkowano radzieckiej administracji, ale zajęcia prowadzone były nadal w ojczystym języku przez tych samych profesorów.

Zaraz po zajęciu Lwowa przez armię niemiecką, latem ’41, hitlerowcy zamordowali czterdzieścioro czołowych przedstawicieli lwowskiej inteligencji twórczej; wśród nich, obok Tadeusza Boya-Żeleńskiego, znalazł się wybitny geodeta Kasper Weigel (mikrobiolog Rudolf Weigl nie był jego krewnym). Gubernator Frank - pomny ciągnącej się całymi miesiącami likwidacji profesorów UJ - we Lwowie podobną akcję postanowił przeprowadzić skuteczniej. Politechnikę zawieszono, ale nieoczekiwanie szybko powołano w jej miejsce Państwowe Techniczne Kursy Zawodowe, pod niemieckim zarządem komisarycznym, z językami nauczania niemieckim i polskim. Zajęcia prowadzili nadal profesorowie Politechniki Lwowskiej, realizując przedwojenny program uczelni. W październiku 1943 r. ojciec (świeżo po ślubie z moją matką) uzyskał dyplom, przed komisją kierowaną przez profesora Fryzego, który po egzaminie zaproponował mu asystenturę; ojciec pracował na tym stanowisku do ponownego wkroczenia do Lwowa Rosjan, latem 1944 r.

Tym razem - za tzw. "drugich Ruskich" - wznowienie zajęć na Politechnice przebiegało znacznie trudniej. W styczniu ’45 aresztowano we Lwowie około 17 tys. osób, głównie przedstawicieli inteligencji technicznej, i wywieziono do obozu w Donbasie, do pracy w kopalni. Wśród wywiezionych znalazł się profesor Fryze, a także mój dziadek ze strony matki, Antoni Hollender - geodeta, kierujący przed wojną lwowskim Biurem Katastralnym, w czasie okupacji zaangażowany w akowskie podziemie. Rodziny czekały na powrót wywiezionych; większość wróciła przed końcem września ’45. Ojciec umieścił obie rodziny - teściów i swoją - w tym samym transporcie kolejowym byłych pracowników Politechniki, który opuścił Lwów 25 listopada 1945 r.; przyjechali razem do Krakowa, znaleźli mieszkania w rejonie Dietla.

Politechnika Śląska działała już wtedy od dwóch miesięcy. Przed wojną nie było na Śląsku uczelni technicznej, choć już w latach 30. planowano jej powstanie w Katowicach, a pracami przygotowawczymi kierował późniejszy rektor-założyciel uczelni gliwickiej, profesor Władysław Kuczewski (chodziłem do szkoły z jego wnuczką). Kiedy w 1945 r. wrócono do tych planów, okazało się, że Katowice nie dysponują odpowiednią bazą lokalową. W czerwcu ’45 wybór padł na Gliwice, gdzie po wysiedlonych niemieckich mieszkańcach pozostało sporo budynków, szkolnych i przemysłowych, które udało się zaadaptować na potrzeby Politechniki. Początkowo wiele z nich pełniło wprawdzie jeszcze funkcję szpitali, ale już w październiku 1945 zainaugurowano pierwszy rok akademicki, głównie siłami dydaktyków przybyłych ze Lwowa.

Profesor Fryze przyjechał jednym z ostatnich transportów, w czerwcu 1946 r. Ten przyjazd obrósł w mnóstwo anegdot, przez to między innymi, że rodzinie Fryzów towarzyszyła krowa, którą profesorowa hodowała potem w ogrodzie na Kaszubskiej; ale i dlatego, że profesor był legendarnym wykładowcą. W lipcu odbył się w gmachu Wydziału Elektrycznego wieczór powitalny na jego cześć (a także wybitnego termodynamika, Stanisława Ochęduszki, który przybył wraz z nim), po czym rozentuzjazmowani studenci zanieśli obu profesorów na ramionach do ich domów. Profesor Fryze został też od razu dziekanem i w ramach jego polityki kadrowej w maju 1947 r. mój ojciec zaczął pracę w Gliwicach. Nie znam szczegółów remontu, którego konieczność zapowiadał cytowany na wstępie list. Wiem, że latem rodzice sprowadzili się z Krakowa. Ponieważ w Gliwicach odnaleźli trochę swoich lwowskich przyjaciół i zdobyli nowych, ten pierwszy rok wspominali potem jako okres zabaw, imprezowania. Odreagowywali kilka lat zmór.

Wycieczka na Wezuwiusz

Dla mnie mieszkanie przy ulicy Bolesława Krzywoustego 1 to był stan naturalny, dom. Po lewej od korytarza trzy pokoje; my zajmowaliśmy drugi i trzeci. W pierwszym mieszkała Zofia Weiglowa, wdowa po rektorze Politechniki Lwowskiej. Po prawej łazienka, z napisami na kranach warm i kalt (myślałem, że tak jest w całej Polsce). Bojler często się psuł i przychodził go naprawiać pan Pawełek, zawsze roześmiany lwowski złota rączka. Dalej służbówka, gdzie spała kuzynka profesora Weigla, Ludwika, emerytowana nauczycielka; przyjechały ze Lwowa z Zofią i spędzały odtąd razem całe dnie. Na wprost kuchnia, w której - po przyjściu koło dziesiątej z zakupami - w dni powszednie władzę obejmowała pani Anna. Była gliwicką autochtonką, wdową. Jej mąż zginął na froncie jako żołnierz Wehrmachtu. Jeszcze w czasie wojny sprzedawała cukierki w kinie przy ulicy Strzody, potem zbombardowanym. Po wojnie zaczęła pracować u przybyłych ze Lwowa pań. Profesorowa Jakóbowa poleciła ją mojej mamie, poszukującej niani dla mnie. Ale ponieważ mama stale pracowała - pani Anna została u rodziców na 20 lat, prawie do swojej śmierci. Stała się członkiem rodziny, wtajemniczonym we wszystkie sekrety. Z latami wchodziłem z nią w komitywę; odwiedzałem ją w jej mieszkaniu przy Pszczyńskiej, gdzie żyła z matką i córką. Ta część miasta to był osobny świat: stare kobiety stojące przed domami i rozmawiające po niemiecku, czego nie spotykało się w centrum, gdzie dominował lwowski zaśpiew. Ale matka pani Anny, Petronela, w długiej śląskiej sukni, mówiła piękną gwarą, a córka Zuza - używała już zwykłej polszczyzny, nawet bez akcentu.

Pokój profesorowej Weiglowej, w ciągu dnia zawsze otwarty, różnił się od naszych skromnych, prowizorycznie umeblowanych pomieszczeń. Mimo ciasnoty, panował w nim wykwint, resztki świetności z siedmio- czy ośmiopokojowego lwowskiego mieszkania przy Romanowicza 3 (obecnie Saksagańskiego), gdzie jest dziś wmurowana tablica poświęcona pamięci profesora. Na ścianach sporo obrazów, w tym kilka pejzaży Stanisławskiego. Na stolikach rzeźby. Na szafach skórzane walizy z nalepkami hoteli - z Wenecji, Rzymu, Biarritz. Za jedną z szaf stał ogromny obraz oparty o ścianę; byłem go ciekaw, z boku wyzierało intrygujące ciemne tło. Ale babcia Zosia (tak ją nazywałem, podobnie jak jej kuzynkę Lutę; miałem więc cztery babcie) nie pozwalała. Przyrzekła, że pokaże mi ten obraz, kiedy będziemy wracali do Lwowa. Można było od biedy wysunąć go zza szafy pod jej nieobecność, nigdy sobie jednak na to nie pozwoliłem; czułem, że umowa obowiązuje. Na półkach albumy, wśród nich mój ulubiony - Pompeje i Herkulanum; opowiadała mi przy nim o wycieczce na Wezuwiusza. Jej mąż miał wszechstronne zainteresowania; nie tylko jeździł na międzynarodowe kongresy, we Lwowie był też prezesem kasyna literackiego i kuratorem akademickiego chóru, dla którego komponował. Szczęśliwe życie rodzinne, dwoje pięknych, udanych dzieci. Czasem, w niedzielne popołudnia, godzinami wspominały Lwów z moją mamą.

Pewnych tematów jednak nie poruszały, w każdym razie nie przy mnie. Tylko od mamy znałem przebieg dwóch decydujących dni życia profesorowej. Jej córka (chyba Maria, ale nie jestem pewien) wyszła za mąż w 1938 r. Wakacje młodzi małżonkowie spędzali razem z rodzicami w Sopocie. Weiglowie opalali się, a córka z mężem poszła się kąpać. W pewnym momencie zaczęła tonąć; mąż kąpiący się obok nie zdołał jej uratować. Ratownicy wyciągnęli z wody ich dwa martwe ciała. Zdarzenie o trzy lata późniejsze było już fragmentem zbiorowego nieszczęścia, możliwym dziś do odtworzenia z opracowań historycznych. Późnym wieczorem 3 lipca 1941 r. do mieszkania przy Romanowicza przyszli hitlerowcy. Mieli nakaz wyprowadzenia Kaspra Weigla. Z łazienki wyszedł w piżamie ich dorosły syn Józef, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zabrali więc i jego. Nazajutrz o świcie obaj zostali rozstrzelani na Wzgórzach Wuleckich.

Znałem twarze tych trojga jej najbliższych zmarłych, bo fotografie stały na nocnym stoliku. Nie przypuszczam jednak, żebym wtedy zastanawiał się, jak często o nich myśli. Nie uśmiechała się. Była jednostajnie pogodna, ale rozmawiało się z nią trochę jak przez szybę. Stawiała pasjanse i dużo czytała. Obie z kuzynką na zmianę chodziły do wypożyczalni w okolicy Rynku, potem omawiały lektury. Kiedy chorowałem, graliśmy w trójkę w remika. Miałem wrażenie, że składający jej wizyty znajomi oszczędzają ją. W czasie przyjęć imieninowych 15 maja - stałymi gośćmi byli profesorostwo Ochęduszkowie i mieszkający za ścianą na tym samym piętrze Gogolewscy, a także profesorowa Burzyńska (której mąż, wybitny matematyk, był ciężko chory) i moi rodzice - z jej pokoju dochodziły głównie aktualne anegdoty. Rzadziej wspominano wtedy Lwów, bo profesor Gogolewski pochodził z Warszawy (opowiadano, że może dlatego kierowana przezeń Katedra Maszyn Elektrycznych wyróżniała się na Wydziale perfekcyjną organizacją). Nie wiem jednak, o czym rozmawiała z gośćmi, którzy odwiedzali ją w jour fixe, wyznaczony chyba na wtorek o 10 rano. Wtedy wyjątkowo zamykała drzwi; choć w przypadku odwiedzin pana Zagajewskiego (dziadka Adama), który był jednym z jej częstszych gości - może ze względu na jego tubalny głos.

Tuwim i Asnyk

Wyjątkowość naszego mieszkania potęgował fakt, że willa była jedynym domem na całej ulicy. Nie było więc adresu Krzywoustego 2 ani 3. Teraz widzę na nowym planie Gliwic, że nasza ulica została przedłużona aż do Kaszubskiej. Wtedy była krótką aleją wysadzaną topolami, z jednej strony kończącą się gmachem Wydziału Elektrycznego przy ulicy Katowickiej (dziś Akademicka), z drugiej - kościółkiem Świętego Michała, wraz z budynkiem seminarium duchownego przy Łużyckiej. Nasz balkon wychodził na ogród (latem można było zrywać wiśnie, nie wychodząc z mieszkania), dalej na rozległy plac węglowy, wreszcie na boisko, na którym klerycy grali w piłkę. Czasem wypożyczali je studentom z sąsiednich akademików, którzy urządzali tam międzywydziałowe rozgrywki ligowe. Śledziłem je, nie kibicując jednak żadnej drużynie, tylko sprawozdawcy (rozważałem uprawianie w przyszłości tego zawodu). Stawałem zawsze blisko studenta o charakterystycznej twarzy, który z niezmiernie profesjonalną werwą prowadził transmisje meczów bezpośrednio do radiowęzła. Rozpoznałem go po latach na ekranie telewizyjnym: to był lwowianin Mariusz Walter, któremu - jak dziś widać - nie przeszło zamiłowanie do piłki nożnej.

Pewnego dnia, wiosną 1963 r., zobaczyłem z balkonu zbliżającego się energicznym krokiem do naszego domu profesora Fryzego; wbrew sugestiom z listu sprzed lat - był u nas rzadkim gościem, Zofii Weiglowej nie odwiedzał nigdy. Teraz żegnał się najwyraźniej; a ponieważ był moim ojcem chrzestnym - zażądał ode mnie zeszytów do polskiego i matematyki. Miałem nadzieję, że doceni moje wypracowanie o Tuwimie, którego poezją byłem świeżo zafascynowany, on jednak skwitował je zgryźliwą uwagą: "A cóż to był za poeta - pan Tuwim? Poeta to był Asnyk!" i wyrecytował chyba całą zwrotkę "Trzeba z żywymi naprzód iść". Było to deprymujące, bo przecież zostałem przy swoim zdaniu. Profesor zmarł rok później, ale wtedy nie mieszkaliśmy już przy Krzywoustego. Kuria odzyskała swoją willę i Politechnika przyznała jej lokatorom zastępcze mieszkania służbowe w brzydkich wieżowcach w centrum miasta.

***

Wcześniej, pod koniec lipca 1962 r., zmarła profesorowa Weiglowa. Rodzice wezwali mnie z wakacji, ale zdążyłem już tylko na pogrzeb. W mieszkaniu panował rozgardiasz, rozsuwano meble. Niedoszła synowa, przybyła z Jeleniej Góry, rozdzielała rzeczy po zmarłej. Mojemu ojcu przypadł mosiężny dyskobol i lampa, która stoi dziś na moim biurku. Zza odsuniętej od ściany szafy bezwstydnie wyłonił się obraz. Był marny, przedstawiał zlot czarownic na Łysej Górze. Miałem na niego okropną ochotę, ale nie odważyłem się nikogo poprosić. Nie wróciliśmy przecież do Lwowa; wiedziałem, że brak mi argumentów.

Korzystałem z książek: "Politechnika Śląska 1945-1955" (Gliwice 1957); Karol Henryk Lubelski, "Wybrane zagadnienia z elektrotechniki teoretycznej (Częstochowa 1991; tu biogram mojego ojca, autorstwa Aleksandra Gąsiorskiego); Tadeusz Wróbel, "Przystanek Gliwice. Dalsze losy chłopca z Borysławia" (Warszawa 2004).

Tadeusz Lubelski (ur. w 1949 r. w Gliwicach) jest filmoznawcą, krytykiem filmowym, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, szefem Instytutu Sztuk Audiowizualnych UJ, autorem m.in. prac o Tadeuszu Konwickim, Krzysztofie Kieślowskim, Andrzeju Wajdzie, a także obszernej "Historii kina polskiego" oraz redaktorem i współautorem "Encyklopedii kina".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Gliwice (23/2011)