Ukojenie i krzyk

Jan Garbarek: W muzyce wszystko jest dozwolone. Każdy dźwięk w danym momencie może zaistnieć, wszystko zależy od naszego osądu.

28.04.2009

Czyta się kilka minut

Łukasz Tischner: Pana muzyczna kariera zdaje się rozwijać w trzech kierunkach. Proszę wybaczyć uproszczenia, ale nazwałbym je tak: muzyka świata/etniczna, muzyka dawna/klasyczna, a wreszcie okolice fusion. Który kierunek jest dla Pana najbardziej obiecujący?

Jan Garbarek: Nie myślę o mojej muzyce w kategoriach podziałów czy kierunków. Jeśli znajdę się w takim, a nie innym kontekście, staram się wsłuchać i znaleźć uzupełniającą odpowiedź. Jest bez znaczenia, czy tym kontekstem będzie madrygał, który wykonuję z Hilliard Ensemble, muzyka hinduska czy jazz. Chodzi o znalezienie własnego klucza, by otworzyć drzwi do innego muzycznego świata.

Nawet gdy wykonuję muzykę zapisaną, np. Giji Kanczelego, każde wykonanie jest inne. Tym bardziej dotyczy to mojej współpracy z Hilliard Ensemble, który śpiewa głównie utwory muzyki dawnej. Grając z nimi, mam jednak całkowitą swobodę improwizacyjną. Z kolei kiedy mój zespół występuje z Rainerem Bruninghausem, komponuję, tworzę strukturę, ale zawsze zostawiam przestrzeń otwartą, w którą wkraczają partnerzy.

Czy Pana muzyka, gdy wkracza Pan w świat Hildegardy z Bingen lub Cristobala de Moralesa, staje się religijna? Jest w jakimś stopniu modlitwą?

To bardzo trudne pytanie. Można powiedzieć, że wszystko, co robię, jest religijne albo że nic takie nie jest. Wszystko zależy od obserwatora czy słuchacza - od tego, co dla niego jest lub nie jest religijne.

Jednak dla Hildegardy czy Moralesa muzyka była rozmową z Bogiem. Czy improwizując na temat ich kompozycji, włącza się Pan w jakimś sensie w tę rozmowę?

Porównałbym tę sytuację do zwiedzania galerii dawnego malarstwa. Kiedy spoglądam na stary obraz w Luwrze, odczuwam go jako człowiek współczesny i nie mam pojęcia, co mógł przeżywać lub myśleć jego autor, gdy go malował. Oczywiście, coś mogę wnioskować na podstawie tego, co widzę, ale muszę zrozumieć go jako ktoś żyjący tu i teraz. Tak też się dzieje, gdy improwizuję na temat muzyki dawnej. Muszę zareagować na dźwięk i barwę, na pogłos sali jako ktoś współczesny, w tym właśnie momencie. Dźwięk, który słyszę, jest także współczesny, choć zapisany został przed wiekami.

Podobnie jak Tomasz Stańko, Enrico Rava czy Kenny Wheeler, zaczynał Pan jako muzyk związany z nurtem free jazzu. Dlaczego odszedł Pan od tej stylistyki?

Bo ona nie miała nic wspólnego z wolnością. Opowiadał mi mój przyjaciel, świetny kontrabasista Eberhard Weber, że w latach 60. brał udział we freejazzowym zlocie, podczas którego nagrywał muzykę na trio z fortepianem. Otóż kiedy pianista rozpoczął od akordu C-dur, zapaliło się w studio światło i producent zaprotestował: "To nie jest free!". To zatem pojęcie wewnętrznie sprzeczne, bo okazuje się, że granie free obłożone jest rozmaitymi zakazami. Chciałem mieć wolność tworzenia struktury, a free zakładało bardzo ograniczony rodzaj wolności, by nie powiedzieć: niewoli. Jeśli chcę zagrać w rytmie cza-cza, to tak robię. Skoro mi tego nie wolno, to znaczy, że nie mam wolności. Free okazała się dla mnie najbardziej ciasną kategorią muzyczną, jaką znałem.

Jak dzisiaj ocenia Pan ten nurt? Czy znajduje Pan w nim coś świeżego, co wciąż Pana inspiruje?

Niewątpliwie tak, ale nie ma to wiele wspólnego z freejazzowym genre. To raczej kwestia osobowości tego, kto w danym nurcie muzycznym funkcjonuje. Mam ulubionych artystów w niemal każdym gatunku muzyki - nieważne, czy jest to jazz, folk, rock, czy muzyka klasyczna.

Na Pana rozwój wpłynęło wiele muzycznych światów. Wydaje się jednak, że decydujące znaczenie miało spotkanie z George’em Russellem i Donem Cherrym. Czego Pana nauczyli?

Russell nauczył mnie, że w jakimś sensie w muzyce wszystko jest dozwolone. Wszelkie brzmienia, dźwięki w danym momencie mogą zaistnieć, wszystko zależy od własnego osądu. On był pod tym względem dość niekonwencjonalny... Brałem u niego kilka lekcji. Tłumaczył coś, dawał jakieś rady, żebym robił tak, a nie inaczej, a potem wszystko wycofywał: zapomnij, co powiedziałem, nie musisz tak robić, chyba że będziesz tak chciał. Pokazywał tylko, że jeśli szukam swego idiomu, nie mogę użyć danej nuty w określonym kontekście, bo będę brzmiał jak ktoś inny... On zmierzał w stronę totalnej wolności, ale w obrębie struktury. Tego mnie nauczył. Udawało mu się odcisnąć własną pieczęć na muzyce, którą tworzył, ale nam, grającym w jego zespole, zostawiał furtkę, byśmy mogli swobodnie improwizować w obrębie struktury, którą zarysował. Don Cherry natomiast żył tym brakiem granic i podziałów.

To on nadał nową dynamikę mariażowi jazzu i muzyki etnicznej.

Tak, był ucieleśnieniem multikulturalizmu. Nosił stroje ludowe ze wszystkich kontynentów, grał muzykę hinduską, turecką i południowoamerykańską, współpracował z artystami z całego świata... Pokazał mi też, że bardzo inspirująca może być norweska muzyka ludowa. Pamiętam, że mieliśmy coś nagrywać dla radia w Oslo i wtedy zapytał, czy nie znamy muzyków ludowych, którzy mogliby z nami wystąpić. Oczywiście znaliśmy, ale nigdy z nimi nie graliśmy. Wtedy zaprosiliśmy do studia śpiewaka. Sposób, w jaki Don scalił tę muzykę z tym, co graliśmy, był zdumiewający. To było odkrycie. Znał jakieś alchemiczne sekrety.

Dlaczego lata 60. były tak sprzyjające dla rozkwitu jazzu?

Następowała wtedy zmiana paradygmatu w kulturze. Pękały mury między dziedzinami sztuki, zrywano z obowiązującymi regułami, odkrywano nowe obszary, wyznaczając kierunki rozwoju na następne dekady. Nie wiem, dlaczego tak się działo. Taki był znak czasu.

Ważnym doświadczeniem było przenikanie się światów, wkraczanie w inne artystyczne środowiska: spotkanie muzyków klasycznych i jazzowych, zetknięcie się muzyków z choreografami, z poetami... Przez lata uczestniczyłem w Norwegii w projektach łączących jazz z poezją. Niezwykłe obrazy i frazy z wierszy Tomasa Transtrőmera służyły mi jako tytuły kompozycji.

Niektórzy krytycy określają Pana styl muzyczny mianem new age. Jak Pan odnosi się do takiej klasyfikacji?

Jeśli chcą mnie skrytykować, to proszę bardzo. Nie obchodzą mnie tego rodzaju kategorie. Nie bardzo wiem, co to jest "new age". Jeśli uważają, że jest to muzyka bez krzyku, to nie opisuje to mojej gry, bo sporo na moim saksofonie krzyczę. Nie jestem tylko kojący.

JAN GARBAREK (ur. 1947) jest muzykiem jazzowym, saksofonistą norweskim polskiego pochodzenia. Pierwsze płyty nagrał w latach 60. i 70. Związany z wytwórnią ECM, współpracował m.in. z pianistą Keithem Jarrettem, gitarzystą Billem Frisellem, pianistą Chickiem Coreą. Ostatnio wydał płyty: "Elixir" i "I Took Up The Runes". W Polsce wystąpi z męskim kwartetem wokalnym muzyki dawnej The Hilliard Ensemble.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2009