Tratwa dla rozbitków

Żyją tu razem niczym w kibucu: anarchiści, imigranci z Czeczenii i Afryki, bezdomni. Francja społecznego marginesu? Oczywiście, ale jaka różnorodna. Autor „TP” odwiedził podparyski squat.

06.02.2018

Czyta się kilka minut

Ta restauracja, prowadzona przez mieszkańców paryskiego squatu, serwuje dania z żywności przekazanej przez supermarkety. Marzec 2016 r. / DOMINIQUE FAGET / AFP / EAST NEWS
Ta restauracja, prowadzona przez mieszkańców paryskiego squatu, serwuje dania z żywności przekazanej przez supermarkety. Marzec 2016 r. / DOMINIQUE FAGET / AFP / EAST NEWS

Solidne metalowe drzwi wejściowe są gęsto oblepione wlepkami, pełnymi wywrotowych haseł. „Stop przemocy gliniarzy!”, „Precz z kapitałem!”. „Znowu wstajesz z rana / Cała doba zmarnowana / Do diabła z pracą, co kradnie życie!”.

Pośród naklejek z trudem dostrzec można mały, ledwo widoczny guzik dzwonka.

Wrota otwiera czarnoskóry mężczyzna o aparycji młodzieńczego Boba Marleya, z zadartymi w górę dredami. Gestem zaprasza do środka. Za jego plecami przechodzą właśnie młodzieńcy i dziewczyny ubrani w czarne bluzy z kapturami. Z korytarza dobiega tuptanie maluchów, przywoływanych przez kobiety w muzułmańskich chustach.

Cóż to za miejsce? Gniazdo antykapitalistów, posthipisowska komuna, ośrodek dla imigrantów? A może wszystko w jednym? Po prostu – squat, jakich mało.

Witajcie w Anarchostanie!

Im dalej, tym ciekawiej.

W sali jadalnej i salonie dużo dzieci. Jedne grają w planszówki. Inne pod okiem brodatego „instruktora” uczą się stolarstwa, tnąc drewniane listwy mechaniczną piłą.

W kuchni wre robota: przy dużym stole kilka osób razem przygotowuje niedzielną kolację. Z głośnika dobiega francuski hip- -hop. Pochodząca z Algierii Nassima wkłada do pieca swój smakołyk na bazie mąki z ciecierzycy – karantikę. Przy wspólnym obieraniu jabłek na sałatkę owocową wybucha ni stąd, ni zowąd dyskusja o kapitalistycznym wyzysku i deptaniu praw pracowniczych.

– Kto jest dziś szefem kuchni? – pytam Annę, francuską lokatorkę squatu, matkę trojga dzieci. – Tylko nas nie obrażaj. Tu nie mamy żadnego szefa. Nie widziałeś napisu na drzwiach? „Precz ze stosunkami dominacji!” – uśmiech Anne jest nieco kąśliwy.

No tak, zapomniałem, jestem przecież w gościnie u podparyskich anarchistów. Na pohybel państwu i kapitalizmowi!

Owszem, to anarchiści, ale bardzo zorganizowani. Na ścianie w korytarzu wisi tygodniowy grafik zajęć: warsztaty komputerowe, treningi boksu, capoeiry, próby chóru. I ogłoszenia o cotygodniowych zebraniach lokatorów, którzy kolektywnie decydują o planowaniu codziennego życia.

Dzieje się! Na dole jest sala kinowa, obok chałupnicza drukarnia z ulotkami anarchistycznymi, kuchnia, wspólny salon-jadalnia i wielki magazyn darmowej żywności: skrzynki z warzywami, owocami, mięsem, słodyczami...

Jak to darmowej? Bo oddały je mieszkańcom squatu hiper- i supermarkety. Wszystko dlatego, że od 2016 r. francuskie prawo zakazuje wielkim sklepom, i to pod karą grzywny, wyrzucania lub niszczenia produktów spożywczych nadających się jeszcze do konsumpcji. Handlowcy wolą więc je oddać, niż płacić kary.

Na pierwszym piętrze szaro-brunatnego gmaszyska – sala komputerowa, palarnia, biblioteka (książki uzyskano od darczyńców). Drugie i trzecie piętro – to przestrzeń mieszkalna. Na czwartym – sale do treningu sztuk walki. I wreszcie taras, z którego rozciąga się panorama na fabryczne kominy Ivry, leżącego tuż za rogatkami Paryża.

Historia okupacji

W budynku jest ponad 50 lokatorów. Mieszkania dwupokojowe zajmują rodziny z dziećmi, pozostali żyją w kawalerkach. Ponad połowę lokatorów stanowią imigranci z Czeczenii i ich piętnaścioro potomstwa. Oprócz tego rezyduje jedna rodzina z Ukrainy oraz nielegalni przybysze z Senegalu, Mali, Afganistanu i Algierii. Sąsiadują z nimi młodzi lewicowi aktywiści i francuscy bezdomni. Koktajl kultur i stylów życia, łączący rozmaitych życiowych rozbitków.

Swój wielki squat mieszkańcy nazywają dumnie „Samorządnym Ośrodkiem Społecznym” (francuski skrót: CSA). Jego historia – czyli historia okupacji tego budynku – zaczęła się ponad pół roku temu.

Wcześniej była tu siedziba Towarzystwa Ubezpieczeń Studenckich; po jego bankructwie budynek przejął bank Crédit Mutuel. Przez dwa lata gmach straszył pustką.

Okazję zwietrzył miejscowy kolektyw lewicowych aktywistów, rozsianych po innych squatach w Ivry. W maju 2017 r. wkroczyli do akcji: zajęli i „zarekwirowali” budynek. A potem przygarnęli imigrantów, błąkających się bez stałego dachu nad głową.

Teraz bank toczy sądową batalię o odzyskanie własności, ale na razie squatterzy postawili na swoim: wyrokiem trybunału mogą pozostać w budynku do wiosny 2019 r. Francuski sąd, jak w wielu innych podobnych przypadkach (okupowanie squatów jest nad Sekwaną chlebem powszednim), uznał racje dzikich lokatorów. Przeważył argument, że squat jest azylem dla społecznie wykluczonych.

Bank oczywiście nie daje za wygraną, złożył apelację od wyroku. I w końcu na pewno wygra. Ale do tego czasu squatterzy znajdą inne miejsce do życia.

Marginesy się przyciągają

Dlaczego lokalni anarchiści z Ivry przychodzą z pomocą nielegalnym imigrantom? Złośliwy powiedziałby: na złość „banksterom” i francuskim władzom, broniącym się przed napływem biedy z całego świata.

Jednym z mózgów skoku na bankową własność był 32-letni Cédric. – Kim jestem? – powtarza pytanie. – Politycznym aktywistą, już z dziesięć lat czy dłużej.

Jest też wędrowcem. Ze swoją dziewczyną od czterech latach mieszka na squatach w Ivry. Przenosili się już kilka razy. Zapewnia, że nie pchnęła go do tego życiowa konieczność, ale wybór. Także polityczny. – Z moją dziewczyną wybraliśmy życie prekariuszy – tłumaczy. – Wiem, że gdybym chciał, stać by mnie było na wynajem mieszkania. Ale nie mogę pogodzić się z tym, że w Paryżu jest pełno pustostanów, a mimo to tysiące ludzi żyją na ulicy.

Wcześniej, podobnie jak wielu jego francuskich rówieśników, Cédric zarabiał 800 euro miesięcznie, z czego 600 euro szło na czynsz wynajmowanego wówczas mieszkania. Potem dostał lepszą pracę, ale mimo to nie mógł się pogodzić z sytuacją ludzi ulicy. Został, jak mówi, squatterem, żeby pokazać solidarność z bezdomnymi, z eksmitowanymi, z nielegalnymi imigrantami.

Cédric od lat opiekuje się miejscowymi Czeczenami. Zaczęło się od tego, że poznał swoją dziewczynę – Rosjankę – i nauczył się jej macierzystego języka. Gdy pracował we francuskim stowarzyszeniu ­Habitat-­Cité, pomagał uchodźcom czeczeńskim nad Sekwaną. Towarzyszył im w codziennych troskach, pomagał w załatwianiu formalności.

Gdy pojawił się plan zajęcia squatu w Ivry, od razu przyszła mu do głowy myśl o Czeczenach. – Sprowadziłem tu rodziny czeczeńskie, które już znałem. Żadna z nich nie dostała statusu uchodźcy, choć starali się o to wiele razy. Niektórzy imigranci tułają się od kilku czy kilkunastu lat po socjalnych hotelach, squatach i ulicy. Jedna z Czeczenek przez pewien czas nocowała w samochodzie. Tutaj wreszcie mają godne schronienie – opowiada.

Gdy rozmawiamy, nagle na hulajnodze podjeżdża mały chłopczyk, Czeczen. Woła do Cédrica po rosyjsku: – Dlaczego nie chodzę do szkoły, mam już osiem lat?! – zagina cztery palce. – Jesteś za mały, masz nie osiem, a cztery latka – śmieje się Francuz. Prawda: inni mali Czeczeni chodzą już do francuskiej szkoły.

Opowieść Rusłana

Dziś 21-letni, ma już za sobą szkoły we Francji. Rusłan, wysoki i muskularny, szeroko się uśmiecha. – Dobrze nam tu, wreszcie odetchnęliśmy po tym wszystkim, co spotkało naszą rodzinę.

Mówi płynnie po francusku. Czasem tylko urywa, szukając słowa lub wtrącając wyrazy rosyjskie, na przemian z czeskimi. – Po wyjeździe z Czeczenii, zanim trafiliśmy do Francji, spędziłem siedem lat w Czechach, chodziłem tam do szkoły – wyjaśnia. – Wcześniej próbowaliśmy osiąść w Polsce, ale zostaliśmy tam tylko miesiąc. Byłem wtedy małym chłopcem, nic już prawie nie pamiętam.

Siedmioosobowa rodzina Rusłana – ojciec, matka i czterech braci – opuściła ojczyznę 14 lat temu, gdy trwała druga wojna czeczeńska. Odtąd szuka schronienia w Europie. Rusłan opowiada: – Ojciec był w Czeczenii weterynarzem, matka sprzedawczynią w sklepie. Nieźle im się powodziło. Potem była wojna. Wyjechaliśmy, najpierw do Czech, a potem do Francji. Po wielu latach ojcu bardzo brakowało rodzinnej wioski, miał dość tułaczki. Postanowił wrócić do kraju, przed trzema czy czterema laty. My z matką i braćmi zostaliśmy tutaj.

Rodzina od lat toczy batalię o dokumenty. I w Czechach, i we Francji. Na próżno. Tylko Rusłan, czwarty w kolejności syn, dostał francuską kartę pobytu. – W gimnazjum francuskim miałem problemy. Nie przywykłem do dyscypliny, z trudem uczyłem się nowego języka. Biłem się często z kolegami. Sześć razy zmieniałem szkoły – wspomina. W końcu prawie dotarł do matury: – Nie podszedłem do egzaminu maturalnego. Teraz tego żałuję. Byłem wtedy zagubiony, nie wiedziałem, co robić. Gdy potem pracowałem na budowie i miałem dość, powtarzałem sobie bez przerwy: po coś rzucił szkołę?

Ponieważ przerwał naukę, stracił też kawalerkę w internacie. Zaczął się tułać po squatach z matką i braćmi, ale i stąd ich wyrzucono. Rusłan trafił w końcu do noclegowni. Na krótko, bo nie mógł wytrzymać bójek i pijaństwa.

Mówi, że wpadł wtedy w złe towarzystwo, podobnie jak jego młodszy o półtora roku brat. To on namówił Rusłana do zajęcia starego opuszczonego domu. W squacie nikogo nie było, ale dom był wciąż umeblowany. Policja potraktowała ich więc jak włamywaczy i osadziła obu braci w areszcie. Na domiar złego w aucie należącym do Czeczenów znaleziono pistolet. Rusłan twierdzi, że był to straszak ze ślepymi nabojami. Ale prokurator zażądał dla braci roku pozbawienia wolności, w tym 6 miesięcy bezwarunkowego więzienia.

– Byłem przerażony tak surową karą. Wszystko się stało przez moją głupotę. Szukaliśmy tylko dachu nad głową, a w efekcie trafiłem na kilka miesięcy do ciężkiego więzienia we Fresnes – opowiada.

Wyszedł pół roku temu. Jego młodszy brat ciągle siedzi, bo postawiono mu też inne, cięższe zarzuty. Rodzina liczy, że w lutym wyjdzie na wolność. – Czuję, że go nie upilnowałem, on przecież ledwo skończył 18 lat. Powinienem lepiej dbać o niego, to obowiązek starszego brata, prawda? – martwi się Rusłan.

Chce wrócić do normalnego życia, znaleźć pracę. Zaczął praktyki w sklepie, aby zostać rzeźnikiem.

Duch wspólnoty

Życie w squacie nie jest sielanką. Imigranci z różnych kultur, nierzadko po traumatycznych przejściach, z trudem uczą się normalnego życia. To musi rodzić napięcia.

Cédric: – Wbrew pozorom prawie nie ma tutaj konfliktów kulturowych. Seksizm, owszem, to się zdarza, ale rzadziej, niż się spodziewałem. Mieliśmy trudną sytuację z mężczyzną, który źle traktował kobiety. Ale po rozmowie z nami chyba zrozumiał i problem zniknął.

Większość lokatorów squatu to praktykujący muzułmanie. Chodzą na modlitwy do pobliskiego meczetu. Cédric: – Oczywiście stawiają czasem pytania: czy kobieta muzułmańska może chodzić bez chusty albo czy kobieta wolna z dziećmi może się lepiej „prowadzić”? Ale to głośna wymiana zdań, nic więcej. Większe problemy od różnic kulturowych sprawiają sprawy porządkowe, np. kto ma sprzątać wspólne przestrzenie, gotować.

Życie we wspólnocie ułatwiają proste reguły. Cédric: – Ważny jest dla nas duch miejsca: walka z przejawami rasizmu, przestrzeganie równości kobiet i mężczyzn, brak hierarchii. Z zasady nie chcieliśmy wybierać przewodniczącego, decyzje podejmują wspólnie lokatorzy. Nie wszyscy byli tym zachwyceni. Czeczeni pytali mnie na początku: „Gdie naczalnik?”. Pogodzili się w końcu, że nie ma „naczalnika”. Ale nikogo nie zmuszamy do udziału w zebraniach. Ani tym bardziej do popierania naszej aktywności politycznej.

Istnienie wspólnoty anarchistów w Ivry przeczy zasadzie, że nie ma nic za darmo. Mieszkańcy żyją niemal wyłącznie dzięki „gratisom” i wymianie usług: od mebli znalezionych dosłownie na ulicy po usługi wolontariuszy, którzy prowadzą rozmaite kursy i warsztaty dla mieszkańców. I co najważniejsze: lokatorzy korzystają darmowo z ogrzewania, prądu i wody. Jak na razie przed odłączeniem mediów chroni ich korzystny dla nich wyrok sądu. A także obecność w budynku licznych dzieci.

Squat otwiera się na swoich sąsiadów z przedmieść. Co niedzielę mieszkańcy organizują Dzień Otwarty i zapraszają na kolację wszystkich chętnych z okolicy. Dochód (cena posiłku – „co łaska”) przeznaczony jest na utrzymanie squatu.

Przetrwać zimę

Podparyski eksperyment wywołuje też pytania o sytuację uchodźców we Francji. Na przykład: jak wielu z nich spędza tę zimę bez dachu nad głową?

Prezydent Emmanuel Macron obiecywał, że do końca 2017 r. we Francji nie będzie „ani jednego imigranta na ulicy, ani w lesie”. Łatwo można się przekonać, że obietnica pozostała na papierze. Choć zlikwidowano obozowisko na przedmieściu stolicy w Porte de la Chapelle, to w okolicach paryskiego kanału Saint-Martin widać dziś wciąż dziesiątki namiotów. Koczują w nich imigranci liczący na szansę złożenia wniosku o azyl. Także w Calais – na miejscu usuniętego w październiku 2016 r. miasteczka namiotów i szałasów, zwanego „dżunglą” – znów wyrosły namioty imigrantów. Na możliwość przeprawy do Anglii czeka dziś tam, według danych francuskich NGOsów, ok. 600 osób.

Tymczasem z podanych w styczniu liczb francuskiego urzędu ds. ochrony uchodźców Ofpra wynika, że w minionym roku podanie o azyl we Francji złożyła rekordowa liczba ludzi: ponad 100 tys. (to wzrost o 17 proc. w porównaniu z rokiem 2016). Na czele są Albańczycy, Afgańczycy i Haitańczycy, na szóstym miejscu Syryjczycy. Ale łącznie w pierwszej dziesiątce przeważają obywatele państw Afryki: Sudanu, Gwinei, Konga, Wybrzeża Kości Słoniowej czy Algierii.

Ponad jedna trzecia wnioskodawców dostaje azyl, blisko dwie trzecie – odmowę.

W ubiegłych latach deportowano średnio co dziesiątego nielegalnego imigranta we Francji. Ale władze zaostrzają kurs. Minister spraw wewnętrznych Gérard Collomb oznajmił, że w 2017 r. wydalono z kraju 26 tys. osób, czyli o 14 proc. więcej niż rok wcześniej.

Pomoc czy kontrola

Z drugiej strony, bardzo wielu zwykłych Francuzów i liczne organizacje pozarządowe pomagają imigrantom przetrwać zimę. Robią to dlatego, że uważają, iż pomoc dla imigrantów instytucji państwowych jest niedostateczna. Albo wręcz zła.

Tak właśnie uważa Anne, lokatorka naszego squatu w Ivry pod Paryżem. Tłumaczy, że taka opinia wynika z jej własnych doświadczeń: przepracowała 10 lat w opiece społecznej, również w ośrodku dla azylantów. To właśnie to ostatnie miejsce pracy odebrało jej wiarę w sens pomocy organizowanej przez aparat państwowy.

Anne: – Pytasz, jak państwo francuskie pomaga imigrantom? Mogę powiedzieć, jak ono im nie pomaga. Podkreślam: jak nie pomaga. Bo ośrodki dla azylantów mają umożliwić przede wszystkim kontrolę imigrantów. Żyją w nich często odizolowani, zamknięci w czterech ścianach.

– W ośrodku, gdzie pracowałam – opowiada Anne – trzy czwarte ludzi leżało całymi dniami na łóżkach, w depresyjnych nastrojach. Zakazywano im przyjmowania gości z zewnątrz czy obchodzenia świąt religijnych. Nie mogli nawet gotować, bo nie mieli dostępu do własnej kuchni. Wiecznie ich kontrolowano. Po kilku tygodniach pobytu w takim miejscu ludzie wariowali. Czuli się nawet gorzej, niż uciekając ze swoich krajów pogrążonych w wojnie.

– U nas, w squacie, jest inaczej – mówi Anne. – Imigranci odpowiadają za siebie. Żyją, jak chcą. Nawet jeśli zdarzają się konflikty, jest to lepsze od odgórnej kontroli – puentuje.

Drzwi „Anarchostanu” już się zamykają. Ale słowa Anne zostają w pamięci. Niepokoją.©

Niektóre imiona bohaterów reportażu zostały zmienione na ich prośbę. Tekst ilustruje zdjęcie agencyjne – mieszkańcy squatu nie zgodzili się na publikację swych wizerunków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2018