Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na scenę wychodzi nie pierwszej młodości Murzynka (rok urodzenia 1918), dość pokaźnej tuszy, w długiej spódnicy i czarnej, niedyskretnie lśniącej bluzce. Cerę ma bardzo jasną: kiedy stoi na tle czarnego kontrabasisty Skeeter Bettsa, wydaje się białą kobietą. Ale kiedy otwiera usta i w odpowiedzi na oklaski mówi „Thank you so much”, kiedy zaczyna śpiewać, niemal tańcząc w rytm jazzu, znika wszystko, pozostaje tylko głos, najpiękniejszy głos świata (wybaczcie wielbiciele Marii Callas). Fascynujący głos Elli Fitzgerald, „pierwszej damy jazzu”, występującej po raz pierwszy w Polsce, po raz pierwszy w Europie wschodniej, na estradzie sali kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury.
Głos Elli Fitzgerald jest zjawiskiem zupełnie niewiarygodnym. Siła tego głosu, jego skala, jego nieporównana pewność i czystość, jego ciepła, matowa barwa, fantastyczna technika, wirtuozeria pozbawiona cienia teatralności, absolutna muzykalność. Zdumiewa łatwość i naturalność, z jaką Ella „bierze” najtrudniejsze przeszkody, chwile, w których jej głos staje się instrumentem o nieosiągalnych w technice muzycznej możliwościach, w których porzucając tekst przechodzi na wokalizy, improwizując najbardziej niespodziewane a przecież bezbłędne zestawienia kolorystyczne.
Ale Ella Fitzgerald to nie tylko głos i śpiew, piosenka, nie tylko „pop-singing” i estrada. Za tym wszystkim jest jeszcze jej osobowość, bezpośredniość i naturalność, spontaniczność i wdzięk. Ella nie jest piękna „z natury”, nie dorównuje urodą setkom swoich rodaczek, a przecież staje się piękna kiedy śpiewa.
Jeszcze więcej. Przez to, co Ella śpiewa i przez to, co jak to śpiewa, otrzymujemy przekaz całej czarnej komponenty amerykańskiej kultury. Nie tylko folkloru potomków czarnych niewolników przywiezionych przez Atlantyk 300 lat temu z wybrzeży zachodniej Afryki. Otrzymujemy przekaz ich przeżyć, cierpień i wzruszeń, ich tęsknot i nadziei, ich żywiołowej, dziecinnej radości spontaniczności i temperamentu. Mimo że to śpiew nieraz dosyć odległy od ortodoksyjnego jazzu, odnajdujemy w nim melancholię bluesów Dixielandu, melancholie robotników z plantacji bawełny nad Mississippi, ludzi z Basin Stret w Nowym Orleanie i z zaułków Haarlemu. Odnajdujemy ślady gospelsongs i negro-spirituals, przekaz tej religijnej nadziei na wyzwolenie, tego marzenia o „zielonych pastwiskach” Ziemi Obiecanej, w której Mississippi miesza się z rzeką Jordan. Mojżesz staje się przewodnikiem ludu, a Eliasz na swym wozie ognistym ma twarz czarnego człowieka.
Słuchając głosu i śpiewu Elli Fitzgerald trudno opędzić się od refleksji natury politycznej, a może po prostu ludzkiej? A mianowicie, że ci ludzie, których ambasadorem jest Ella Fitzgerald, Marian Anderson, czy Mahalia Jackson, lub też – w innych dziedzinach działalności Ralph Bunche, James Baldwin, czy Martin Luther King, przywódca walki o podstawowe prawa obywatelskie i ludzkie Murzynów amerykańskich, że ci ludzie stoją o całe niebo wyżej od tych, którzy im tych praw odmawiają. Ella Fitzgerald, jej bracia i siostry ujawniają nam swoją dojrzałość kulturalną, opartą o szeroką skalę wrażliwości moralnej. W porównaniu z nimi tacy ludzie jak szeryf Jim Clark z miasta Selma, jak gubernator Alabamy, jak członkowie Ku-Klux-Klanu John Birch Society są reprezentantami jakiegoś prymitywnego plemienia, któremu jeszcze się nie śniło o rozwoju kulturalnym i moralnym, jakkolwiek jego członkowie jeżdżą Cadillacami, a swoje konserwy przechowują w frigidaire’ach . To plemię to bynajmniej nie naród amerykański. Naród amerykański, naród Lincolnów, i Kennedych jest dużo większy i najlepsi jego synowie wraz z Murzynami maszerują w walce o ich prawa. Wolno ufać, że jest to większość, która zwycięży i która także i te niedorozwinięte odłamy swego narody wprowadzi na drogi kultury i moralności, w czym niemałą zasługę mieć będą czarni bracia Elli Fitzgerald.
Dygresja ta zaprowadziła nas daleko od recitalu Elli. Niech służy za życzenia dla niej i wyraz wdzięczności. Nie tylko dla niej, ale i dla dwu towarzyszących jej znakomitych czarnych zespołów, o których tu więcej by napisać należało, dla tria wielkiego Oscara Petersona oraz tria Tommy Falnagana. A także wdzięczności dla „Pagartu”, który Ellę do Polski sprowadził i któremu niech będzie wybaczone, że bezwstydnie zdzierał za bilety.
Come again, Ella.
Tekst ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” nr 16/1965.