Teraz Polska

Nasz hydraulik, który tak mocno przyczynił się do klęski traktatu konstytucyjnego we Francji, stał się najlepszą reklamą promocyjną Polski za granicą. Przystojny chłopak z poreferendalnego plakatu zaprasza do odwiedzin naszego kraju. Ale i tak przyjeżdża do nas w tym roku więcej obcojęzycznych turystów niż kiedykolwiek.
 /
/

Na razie za wcześnie na statystyki - to dopiero początek sezonu, który apogeum osiągnie we wrześniu - ale jedno wiadomo już na pewno: w maju liczba zagranicznych turystów, którzy odwiedzili Kraków, najbardziej “eksportowe" miasto Polski, zdublowała niemal ubiegłoroczne wyniki i przekroczyła rekord roku 2000, kiedy to dawna stolica Polski mogła liczyć na międzynarodową reklamę jako jedna z kulturalnych stolic Europy.

Co więcej, do Polski przyjeżdżają dziś turyści z krajów, których obywatele pojawiali się u nas dawniej dosyć rzadko. Dotąd dominowali Amerykanie, Niemcy, Izraelczycy oraz mieszkańcy byłego ZSRR. Powody, dla których odwiedzali Polskę, nie zawsze były jednak turystyczne w klasycznym tego słowa znaczeniu.

Podróż do przeszłości

Amerykanie legitymowali się często polskim pochodzeniem, przyjeżdżali więc, by poznać pozostawioną na Podhalu rodzinę, odbyć pielgrzymkę na Jasną Górę i do Wadowic, by nauczyć się języka dziadków podczas jednego z letnich kursów (co niektórym z nich umożliwiło podjęcie tu studiów, o wiele tańszych niż w rodzinnym kraju).

Niemcy przyjeżdżali, by podczas “podróży studyjnej" przez Polskę tanio i miło wykorzystać przysługujący im w niektórych landach urlop “edukacyjny" (przyznawany i dofinansowywany niezależnie od urlopu wypoczynkowego, o ile tylko udowodniło się, że czas wolny od pracy przeznaczony zostanie na dokształcanie się, niekoniecznie zresztą w wykonywanym zawodzie). Przyjeżdżali, by odbyć podróż sentymentalną przez Dolny Śląsk, Opolszczyznę, Pomorze Zachodnie albo Mazury - ziemie, z którymi wiązała ich rodzinna historia. Przyjeżdżali też (a dotyczy to głównie grup szkolnych oraz różnych chrześcijańskich stowarzyszeń i parafii), by rozliczyć się z przeszłością, której namacalne ślady pozostały w Auschwitz, Treblince, na Majdanku.

W przypadku ludzi młodych impulsem do odbycia takiej podróży okazywała się często “Lista Schindlera" Spielberga, której oglądanie stanowi dziś element niemal obligatoryjny w niemieckim systemie edukacyjnym. Swoistą aberracją były proponowane przez niektóre biura podróży programy wycieczki “Szlakami Schindlera", niekoniecznie uwzględniające krakowskie Podgórze - dzielnicę, gdzie w latach 1941-43 mieściło się getto i gdzie znajduje się przejęta przez Schindlera Emalienfabrik.

Pamięć Holokaustu była także powodem, dla którego po 1989 r. masowo zaczęła przyjeżdżać do Polski żydowska młodzież z USA i Izraela. Choć pojawiali się tu także inni pielgrzymi. Bobowa, Leżajsk, Góra Kalwaria, Kozienice dopiero teraz uczą się, że chasydzi - przybywający tu najczęściej tylko raz do roku, ale za to regularnie - dają im szansę rozwoju i szansę dobrej sławy, która może ściągnąć kiedyś posażnych inwestorów.

Dziś poza angielskim, niemieckim i nowohebrajskim na ulicach wielkich polskich miast równie często usłyszeć można francuski, włoski, portugalski czy hiszpański - ten ostatni także w wersjach latynoamerykańskich. Co sprawiło, że nowe grupy turystów - zamiast na Majorkę bądź Karaiby - decydują się od niedawna na wyjazd do kraju o nienajcieplejszym klimacie, zeszpeconym krajobrazie i niezrozumiałej historii?

Niewątpliwie kolosalne znaczenie - symboliczne, ale i czysto praktyczne - miało wejście Polski do Unii Europejskiej. Symboliczne, bo kraj kojarzony dotąd przede wszystkim z wódką i furmanką stał się bliższy mentalnie, a przynajmniej rozbudził ciekawość. Praktyczne, bo Polska stała się bardziej dostępna: co prawda mieszkańcy Unii od dawna nie potrzebowali już wizy, żeby tu wjechać, musieli jednak legitymować się paszportem, a tym dokumentem dysponuje na przykład tylko 20 procent Włochów... Teraz nie trzeba już załatwiać skomplikowanych formalności, wystarczy dowód osobisty, zwykła carte d’identité.

Na to nałożył się fakt, że większość Europejczyków bardziej niż przed kilku laty musi liczyć się z kosztami wakacji, a Polska nadal pozostaje tańsza niż wiele innych krajów - i to nawet z tego samego regionu (wystarczy porównać ceny wycieczek do Krakowa i Pragi). Co więcej, dzięki tanim liniom lotniczym zmalały koszta podróży i skrócił się jej czas; dziś do Krakowa, Poznania czy Wrocławia niekoniecznie trzeba docierać via Warszawa.

W ten sposób szybko rozwinął się w naszym kraju dotąd bardzo elitarny i rzadki rodzaj turystyki: przyjazdy weekendowe. Koledzy z pracy, którzy w londyńskiej prasie przeczytali o krakowskich knajpach, wpadają tu na chwilę, żeby się dobrze zabawić. Dzieci fundują mamie dwudniową kurację odmładzającą w Sopocie albo Krynicy. Ktoś znajduje sobie w Polsce dentystę, ktoś inny kosmetyczkę...

Czy do wzrostu zainteresowania zagranicznych turystów Polską nie przyczyniła się też śmierć Jana Pawła II? Wydawać by się to mogło oczywiste: przecież Jego charyzmatyczna osobowość mocno kojarzona była z Polską. W ostatnich dniach Jego życia Polska była krajem najmocniej obecnym w światowych mediach. Od kilku lat daje się zauważyć wzrost ruchu pielgrzymkowego do Polski, związany głównie z Jasną Górą - tu przyjeżdżają przede wszystkim Polonusi i ludzie obeznani z historią Polski - oraz z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach. Kult Bożego Miłosierdzia zaczyna odgrywać ogromną rolę, np. w Ameryce Łacińskiej i na Bałkanach, a w Dublinie istnieje biuro turystyczne, którego właściciel żyje wyłącznie z organizowania pielgrzymek do Polski.

Właściciele niektórych polskich biur turystycznych przygotowali nawet na ten sezon “ofertę papieską", proponując zagranicznym przybyszom wizytę w miejscach związanych z Karolem Wojtyłą (w programach znaleźć można nawet propozycję spływu kajakiem trasą, którą pokonywał kiedyś z młodzieżą jej krakowski duszpasterz) oraz próbę zrozumienia polskiego katolicyzmu. Jednak przynajmniej na razie “oferta papieska" nie spotkała się z oczekiwanym odzewem. Może jest na to trochę za wcześnie. Rytm rynku turystycznego wyznacza bowiem sezon, trwający w Polsce mniej więcej od Wielkanocy do połowy października. Oferty tegorocznych podróży powstawały w ubiegłym roku. Kto wie, co okaże się najlepszym pomysłem w przyszłym sezonie?

Perkozy i świeże mleko

Na pewno nadal dominować będą klasyczne “objazdówki", podczas których pokazuje się obcokrajowcom najpiękniejsze polskie miasta: Gdańsk, Toruń, Warszawę, Kraków, Wrocław. Zazwyczaj siedmio- lub ośmiodniowa podróż obejmuje także wizytę w Częstochowie, w Auschwitz i w Wieliczce. Francuzi często łączą pobyt w Krakowie z pobytem w Warszawie (wpływa na to sentyment do nazwiska Poniatowski, a także fakt, że podróż pociągiem na trasie Kraków-Warszawa trwa tylko dwie godziny czterdzieści minut). Niemcy chętnie zrezygnują ze zwiedzania stolicy na rzecz Wrocławia.

Można by się zżymać na oczywistość takich wyborów, pamiętać jednak należy, że jak dotąd 70 procent przyjeżdżających do nas gości tylko raz decyduje się na taki kierunek swojej wakacyjnej podróży (wyjątek stanowią mieszkający po sąsiedzku Niemcy i Skandynawowie). Trzeba więc pokazać im to, co najważniejsze. Boom na Polskę nie będzie trwał wiecznie: szybciej, niż nam się to wydaje, wszyscy przyzwyczają się do naszej obecności w Unii, a na odkrycie czekają jeszcze kraje o ogromnym potencjale turystycznym: Ukraina, Rumunia, Gruzja...

Czym można by skłonić te 70 procent jednorazowych turystów - zazwyczaj zadowolonych, często pozytywnie zaskoczonych, ale już zaspokojonych w swej ciekawości - do powrotu nad Odrę, Wisłę i Bug? Trudno liczyć na miliony chętnych. Giewont nigdy nie przerośnie Mont Blanc, Bałtyk nie dorówna Morzu Śródziemnemu, a Szlak Orlich Gniazd - zamkom nad Loarą. Prawdziwe lato trwa w Polsce najwyżej trzy miesiące. Dystans między jednym ważnym zabytkiem a drugim wynosi zazwyczaj dwieście kilometrów. Po drodze minąć trzeba ogromne połacie zdegradowanego krajobrazu, pogrążonego w postkomunistycznym albo nowobogackim chaosie. Nie należy tworzyć fałszywych mitów: turystyka masowa nigdy nie stanie się głównym źródłem naszych dochodów.

A jednak to właśnie natura i kultura stanowią dla nas szansę - o ile tylko zdołamy właściwie je “sprzedać". Dowodzi tego sukces tzw. gospodarstw agroturystycznych, które zaczynają zajmować poczesne miejsce w opowieściach ludzi powracających z polskich gór i łąk do zgiełkliwych zachodnioeuropejskich metropolii. Wystarczy łódka, rower, brodzik dla małych dzieci, świeże warzywa i zadbana łazienka. Właśnie taki, pozornie najbardziej banalny sposób turystycznego gospodarowania naturą jest najważniejszy. Oczywiście obok świeżego mleka (ale nie zamiast niego) można zaproponować turyście poranne podglądanie perkozów albo poszukiwanie wilczych śladów, tu jednak chętnych będzie mniej, niż mogło by się wydawać.

Wieś żyjąca z turystyki nie musi wcale znajdować się na Mazurach czy na Podhalu. Ciszę - nasz niedoceniony dotychczas towar eksportowy - znaleźć dziś można zupełnie gdzie indziej. Szkoda, że wartości świętego spokoju nie odkryto dotąd na Kielecczyźnie, która wydaje się wręcz wymarzonym miejscem na taki wypoczynek, albo na Pomorzu Zachodnim, które powinno stanowić naturalne zaplecze wakacyjno-weekendowe dla mieszkańców Berlina.

Festiwale i kongresy

Podobny mechanizm powinien rządzić “sprzedażą" polskiej kultury. Kraków na zawsze pozostanie turystyczną wizytówką naszego kraju - nawet jeśli dalej szpecić się go będzie budowanymi jakoby właśnie dla rozwoju turystyki hotelami, by przywołać tylko niechlubny przykład Sheratona wzniesionego “u stóp Wawelu". Poradzi sobie Wrocław, zorientowany na Zachód i konsekwentnie przedstawiający się jako kwintesencja mitu środkowoeuropejskiego. Ale krakowsko-wrocławskiej pewności siebie nie mogą mieć ani Zamość, ani Sandomierz, ani maleńki Kazimierz nad Wisłą. Nikt tam nie zajrzy tylko ze względu na ich walory historyczne: mnóstwo takich miasteczek znaleźć można nie tylko we Włoszech, ale nawet w Czechach. Dlatego dla takich miejsc jak Sandomierz trzeba znaleźć odpowiednią funkcję. Kto wie, czy właśnie one nie byłyby najwłaściwsze dla tzw. turystyki festiwalowo-kongresowej, która pozostaje u nas niewykorzystaną szansą? Ci, którzy przyjadą tu, aby grać Bacha albo rozmawiać o problemach współczesnej ekologii, odkryją także zabytki. Dobrym przykładem służą tu Stary Sącz albo Jarosław, które za sprawą dorocznych festiwali zaczynają funkcjonować jako nazwy znaczące w międzynarodowym środowisku muzycznym.

O ile jednak festiwale pomału wchodzą w życie małych, pełnych uroku miasteczek, o tyle ważne międzynarodowe kongresy ciągle jeszcze omijają Polskę. Nic w tym dziwnego: organizacja takich imprez wymaga potężnej infrastruktury. Nie wystarczy hotel i kościół, w którym można zagrać koncert. Potrzeba odpowiednio wyposażonego centrum kongresowego z salą na kilkaset, a nawet kilka tysięcy osób, z kabinami dla tłumaczy i pokojami do pracy. Potrzeba autostrady, którą można dojechać na lotnisko, oraz szybkich połączeń kolejowych. Tymczasem do Sandomierza - oddalonego od Krakowa jedynie o 150 kilometrów - jedzie się prawie cztery godziny krętą, wyboistą drogą. To renesansowe królewskie miasto nie ma więc jak dotąd szansy na rozwój. O czym tu zresztą mówić, skoro nawet Kraków - gdzie od ponad dwudziestu lat dyskutuje się o “perspektywach rozwoju" - nie doczekał się dotąd przyzwoitej sali wielofunkcyjnej, w której mogłyby się odbywać wielkie konferencje, koncerty, spektakle?

Infrastruktura turystyczna nadal pozostaje w Polsce problemem. I nie zmienia tego fakt, że jak grzyby po deszczu wyrastają w dużych miastach hotele i restauracje. Po pierwsze, w tym roku okazało się, że nadal jest ich za mało. Zdarza się, że grupy turystyczne, które przyjechały do Krakowa, muszą nocować w Bochni; są też regiony - np. na Kielecczyźnie - gdzie trudno o jakikolwiek nocleg. Po drugie, najczęściej budowane są hotele klockowate, wielopokojowe, anonimowe. Tymczasem wielu turystów poszukuje miejsc przytulnych, intymnych, o rodzinnej atmosferze - a tych jest niewiele.

Turystyka karmi się snobizmem. Gościowi zapewnić trzeba nie tylko dobry obiad, ale i dobry koncert - w pięknej przestrzeni. Dlatego tak często daje się zauważyć uśmiech zażenowania na twarzy turysty, który wychodzi z krakowskiej Filharmonii; owszem, koncert był interesujący, cóż z tego jednak, gdy w najważniejszym momencie muzykę zagłuszył hałas przejeżdżającego tramwaju... Wielką furorę robią natomiast koncerty chopinowskie (różnej zresztą jakości) organizowane przez jedno z wielkich warszawskich biur podróży w Łazienkach - w Pałacu na Wodzie i Oranżerii. Można by powiedzieć: utrwalanie stereotypów. Ale przecież w gruncie rzeczy każdy, kto przyjeżdża do Warszawy, powinien móc posłuchać muzyki Chopina, który jest, a przynajmniej mógłby być jednym z symboli tego miasta. To zdecydowanie ważniejsze niż możliwość zakupu wódki “Chopin".

Europa z drugiej ręki

Przez kilka ostatnich lat niektórym polskim biurom turystycznym udawało się zarabiać na pośredniczeniu między Zachodem a Wschodem. Turyści, którzy oswoili się już z naszym krajem, chcieli teraz poznać Lwów, Odessę, Krym. Niektórzy zapuszczali się aż na Czarnohorę i Bukowinę. Chętnie korzystali jednak przy tym z pomocy Polaków, co do których żywili przekonanie, że potrafią bezpiecznie zorganizować podróż na Wschód i dobrze porozumieć się z Ukraińcami czy Rosjanami.

Ten czas mija - i to mimo że w tym roku boom turystyczny objął także Ukrainę (co w dużej mierze wynika z faktu, że Niemcy, wyjątkowo, nie muszą w tym sezonie starać się o ukraińską wizę). Mija, ponieważ nie tylko my nabieramy doświadczenia. Na Ukrainie pojawiły się już profesjonalne i o wiele tańsze niż w Polsce biura turystyczne. Dużą konkurencją są też energiczni i pomysłowi operatorzy działający w krajach nadbałtyckich. Nota bene, wielkim powodzeniem cieszy się dziś trasa: Wilno - Tallin - Ryga - Kaliningrad.

Dlatego właśnie wzrost zainteresowania Polską nie powinien pozostawiać nas w błogim spokoju. O tym zaś, na jakim poziomie ustabilizuje się turystyka przyjazdowa, w dużym stopniu zadecyduje sposób, w jaki będziemy promować nasz kraj za granicą. A z tym bywa bardzo różnie.

Wystarczy przywołać przykład polskiego pawilonu na tegorocznym EXPO w japońskim Aichi. Zaprojektowany przez Krzysztofa Ingardena ekologiczny i delikatny budynek, w którym jako materiał wykorzystano jasną wiklinę, odwołuje się do tych wartości naszego kraju, które stanowią jego rzeczywisty atut turystyczny - zwłaszcza dla Japończyków. Polska jawi się poprzez tę architekturę jako idylliczna “kraina łagodności", nowoczesna, ale istniejąca jakby poza czasem, w przestrzeni niemal mitycznej. Ale czemu tematem ekspozycji, która znalazła się wewnątrz pawilonu, uczyniono Chopina - o którego popularności w Japonii świadczą kolejne edycje Konkursu Chopinowskiego - oraz Wieliczkę, doskonale wypromowaną dzięki UNESCO? Czy nie lepiej wykorzystać EXPO, by pokazać to, co nieznane? Bałkę i Nowosielskiego, Możdżera i Kilara, Lupę i Warlikowskiego? Czy zamiast Wieliczki nie powinniśmy pokazać np. Bieszczadów albo Pojezierza Augustowskiego?

Wciąż brakuje nam promocyjnej odwagi. Próbujemy odwoływać się do tego, co w nas światowe, a przynajmniej zachodnie. A tymczasem najbardziej atrakcyjne jest w nas to, co prowincjonalne, pograniczne, dziwaczne. Staliśmy się modni właśnie dlatego, że przynależymy do Europy “second hand". I musimy to wykorzystać.

---ramka 354943|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2005