Teraz mam więcej pytań

Zmarła Józefa Hennelowa, nasza wieloletnia felietonistka i autorka znakomitych tekstów. Ponad dwie trzecie swojego życia poświęciła „Tygodnikowi Powszechnemu”. Czytelników i nas, młodszych redaktorów, uczyła odpowiedzialności za słowo, dystansu wobec patosu, zainteresowania pozornymi drobiazgami codzienności, za którymi zawsze stała wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka.

29.03.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Józefa Hennelowa 1 kwietnia 2020 r. skończyła 95 lat. Ponad dwie trzecie swojego życia poświęciła „Tygodnikowi Powszechnemu”. Pracę rozpoczęła jako korektorka w 1948 r., potem redaktorka, sekretarz redakcji i do 2008 r. zastępca redaktora naczelnego. Wieloletnia felietonistka i autorka znakomitych tekstów. W międzyczasie posłanka w najgorętszym okresie odradzania się polskiej wolnej demokracji.

Czytelników i nas, młodszych redaktorów, uczyła odpowiedzialności za słowo, dystansu wobec patosu, zainteresowania pozornymi drobiazgami codzienności, za którymi zawsze stała wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka. (Zdarzało się, że ceną za tę empatię były małostkowe ataki w mediach prawicowych). Przypomnijmy, że w 2013 r. została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, a z rąk kard. Stanisława Dziwisza odebrała jedno z najwyższych watykańskich odznaczeń – Order Św. Grzegorza Wielkiego przyznawany za szczególne zasługi dla Kościoła.

Pani Józefo, droga Ziuto, dziękujemy za kawał życia włożony w „Tygodnik”, za teksty, za tak wysoko postawioną poprzeczkę etosowi dziennikarskiemu, za dyskretne i życzliwe towarzyszenie. 


ARTUR SPORNIAK: Jakie Pani pamięta najwcześniejsze przeżycie religijne?

JÓZEFA HENNELOWA: Mieszkaliśmy na wileńskim starym mieście, na którym kościoły są co krok. Wychodząc od Zaułku Bernardyńskiego, w którąkolwiek z czterech stron świata się wyruszyło, szło się do przepięknie położonego kościoła: na północ była katedra, na południe uniwersytecki kościół św. Jana, a dalej Ostra Brama, na wschód gotycka św. Anna, wczesnogotycki kościół Bernardynów i rokokowy św. Michała, na zachód jeden z najpiękniejszych – maleńki kościół Bonifratrów. I właśnie z tym ostatnim mam wspomnienia. Stał przy zacisznym skwerku po drodze do szkoły. Zawsze był otwarty, w środku delikatnie oświetlony – stwarzał idealną przestrzeń do wejścia przynajmniej na chwilę w atmosferę religijną.
A ze wspomnień jeszcze wcześniejszych była Ostra Brama, bo ojciec zabierał tam moją siostrę i mnie bardzo często. To było miejsce zupełnie inne niż Jasna Góra – nie twierdza ze skrytą głęboko Madonną, tylko przestrzeń otwarta z Madonną czekającą w oknie na przechodniów. Mimo tej otwartości ludzie zachowywali się bardzo pokornie – pamiętam, że po schodach do kaplicy szli na klęczkach. Przechodziło się przez tę ulicę zawsze z odkrytą głową.
Trzecie wspomnienie to bardzo popularne wtedy nabożeństwa majowe. Doskonale pamiętam te z kościoła św. Michała, gdzie długi czas duszpasterzem był ks. Sopoćko, kierownik duchowy św. Faustyny. Zapamiętałam piękne śpiewy – ludzie śpiewali nieporównanie lepiej niż w dzisiejszym Krakowie. Zatem muzyka i ciepło atmosfery.

A religijność w domu?

Moja siostra, ja i wychowująca nas po śmierci mamy przyrodnia siostra ojca – lubiłyśmy śpiewać. W domu śpiewało się wszystkie możliwe piosenki: tradycyjne, powstańcze, religijne… Od kiedy pamiętam, ojciec śpiewał przy pracy godzinki, a w okresie Bożego Narodzenia kolędy – był bardzo muzykalny. Uwielbiał pastorałki – i śpiewał wszystkie zwrotki, tak jak później poznany przez mnie ks. Karol Wojtyła. Ojciec śpiewał nam także do snu – pamiętam, że bardzo lubił „Kto się w opiekę odda Panu swemu”.

Modlił się z Wami?

Odmawialiśmy wspólnie na głos wieczorem pacierz, w którym zawsze były intencje osobiste, np. za duszę mojej mamy. To było na pewno „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario” i także chyba Dekalog – bo zbyt dobrze mi się jego treść utrwaliła. Rannego pacierza nie pamiętam, chyba nas bardzo szybko nauczono, że rano każdy modli się sam.
Oprócz kolęd śpiewało się u nas w domu pieśni wielkopostne. Zresztą bardzo szybko się z siostrą nauczyłyśmy, że w każdym czasie można sobie po prostu pośpiewać – i często śpiewałyśmy na dwa głosy. Ta oczywistość śpiewów religijnych w naszym domu, ta naturalność modlitwy ojca poprzez pieśni była dla mnie pierwszą lekcją wiary. Jego wiara była tak oczywista, jak to, że się oddycha. Nie pamiętam w ogóle upomnień typu: dlaczego nie śpiewasz z nami, jak trzymasz ręce itp. Pamiętam natomiast, że ojciec szedł nam na rękę i jak byłyśmy jeszcze w wieku przedszkolnym, zabierał nas na msze bez kazania, abyśmy się nie nudziły.

We wspomnieniach z Wilna nadmienia Pani, że wyprawy na Rossę na grób mamy były czymś magicznym.

Bo ten cmentarz jest wyjątkowo piękny – rozrzucony pośród pagórków i dolinek, gdzie rosną okazałe drzewa. Ponieważ miejsca jest mało, mogiły są wąskie, a pomniki strzeliste. Pamiętam ten cmentarz rozświetlony jeszcze świeczkami, a nie zniczami. To było żywe światło, stwarzające magiczny nastrój, zwłaszcza gdy tych zapalonych świec były tysiące.
Mama zmarła, gdy miałam dwa lata, więc wspomnienie o niej nie wiązało się z pamiętaniem np. jej twarzy – dlatego na pewno było lżejsze. Ojciec pod tym względem panował nad sobą niesłychanie. Tylko wtedy pozwalał sobie na rozrzewnienie i zaczynał płakać, gdy składałyśmy mu życzenia imieninowe. Nigdy natomiast nie widziałam, żeby płakał, ponieważ było mu smutno.

Czy ta powściągliwość pomagała wierzyć? Pytam, bo pobożność, pietas, dewocja – to określenia wskazujące na silne przeżywanie sfery religijnej. 

Pobożność jest dla mnie słowem wyjątkowo mało przystającym do tego, czym jest pietas, czyli właśnie wejście w sferę tej rzeczywistości, do której jesteśmy przeznaczeni, ale do której ciągle wędrujemy, powiedziałabym nawet – wspinamy się w trudzie. Znamy z przeżyć świętych stany niesłychanie głębokiego oderwania czy zachwycenia, ale z tym bywa różnie. Natomiast pobożność łączy się zaraz z porzekadłem „po Bożemu”. Zrobione „po Bożemu” to zrobione tak jak trzeba.
Co gorsza, oba słowa – dewocja i pobożność – mają w literaturze obrazy-ostrzeżenia. Krasicki przedstawia satyrę na panią, która bije służącą, odmawiając „Ojcze nasz”, i kończy słowem: „Uchowaj, Panie Boże, takiej pobożności”. Od razu pokazuje karykaturę nazwaną tym słowem. A dewocja u Norwida to jeszcze coś bardziej przerażającego – dewocja krzyczy, iż ktoś wychodzi z kościoła, bo nie dostrzegła, że za kościołem człowiek umiera z ran i trzeba nawet podrzeć ornat, by te rany mu zawiązać. Za kościołem – czyli przeciwstawienie bardzo wyraziste. Ale nie ma bardziej ostrzegawczego obrazu niż w Ewangelii, gdzie mamy dwóch modlących się, zwróconych ku Bogu. Pierwszy poświęca modlitwę na dziękowanie, że nie jest taki jak grzesznicy. Jest to chyba najbardziej wstrząsający obraz, jaki znam z Ewangelii. Czasami, gdy się słucha dyskutujących ze sobą publicznie, to dość pasuje to ostrzeżenie: nie jestem jako ci!
Ta Ewangelia ukazuje pobożność jako skruchę, która otwiera drogę do Boga. To jednak dopiero początek wejścia w świat, który jest nam obiecany. Jest on niewyobrażalny, ale ponieważ jesteśmy do niego przeznaczeni, to się w nim odnajdziemy bardziej niż w czymkolwiek innym. Tylko że nie istnieje żadna gwarancja.
Kiedyś w rozmowie z osobą, która nie ukrywała, że jest bardzo zadziornie nastawiona do Kościoła i do życia religijnego, usłyszałam nagle wyznanie religijne. Zdarzyło się, że ta osoba znalazła się w wyjątkowo pięknej dolinie, jakby już nieziemskiej. Odebrała to jak doświadczenie nieba. Wstrząsnęło mną to wyznanie, ponieważ było sygnałem, że Pan Bóg pozwala doznać siebie człowiekowi, o którym mogłoby się myśleć: „mój Boże, kiedy on wreszcie zatroszczy się o swoje życie religijne”.

Jest bliżej nas niż my sami – jak mówił św. Augustyn.

Bóg jest gdzie indziej, niż nam się wydaje. To moment odkrywania tajemnicy. Biedni są ludzie, którym tego brakuje. Natomiast jeśli mamy szczęście, odkrywamy koło siebie ludzi, którzy na pewno są blisko z Panem Bogiem, ponieważ jest w nich jakaś cisza i uśmiech – jakaś pogoda, bez żadnej demonstracji tego, co my nazywamy pobożnością. Przypuszczam, że te osoby dużo się modlą.
Czasem zdajemy sobie z tego sprawę ex post. Kiedyś odwiedził mnie znajomy, jak się potem okazało, na kilka dni przed swoją nagłą śmiercią, która nastąpiła we śnie w podróży. Zapamiętałam, jaki był radosny. Nie ucieszony – to coś zupełnie innego. Był tak radosny i tak otwarty, że jego wizyta stała się wyjątkową przyjemnością. Kiedy usłyszałam trzy dni później, że nie żyje, zrozumiałam, że był blisko tego innego świata.

Wspomniała Pani o hipokryzji i faryzeizmie. Ale są też inne manowce pobożności – np. straszenie diabłem. Z czego to się bierze?

Nie wiem. Przyznaję, że to jedna z tych rzeczy, które jest mi najtrudniej u bliźnich zrozumieć. Nie zetknęłam się nigdy wcześniej ze zjawiskiem tak masowego zajmowania się osobowym złem w życiu religijnym – nawet w czasie wojny. Wydaje mi się, że jest to atmosfera dopiero XXI wieku.
Może to się wiąże ze skłonnością do gorszenia się? Taką skłonność przejawiają niektóre religijnie wychowywane dzieci. To było typowe dla szkoły katolickiej, takiej np. jak moja. Pamiętam, że ważne było przede wszystkim nie to, jak można, ale jak nie można się zachowywać. Z kolei w uzasadnieniu nie chodziło o to, że takie zachowanie np. krzywdzi człowieka, tylko o to, że to „obraża Pana Boga”. Kategorię gorszenia się, owego świętego oburzenia się czy zbyt łatwego gniewu, trudno jest mi zrozumieć. Ale odnajduję niestety taki wątek w Starym Testamencie i przyznaję – muszę się z tym zmagać.

W Nowym Testamencie ten wątek także jest – Jezus wyrzuca przekupniów ze świątyni. 

To prawda. Z jednej strony mamy formuły otwierające: „Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”, a z drugiej – formuły wykluczające: „Kto nie gromadzi ze mną, rozprasza”. Trzeba jedno i drugie przyjąć do wiadomości, co – wyznaję – jest trudne.
Dzisiaj dominuje atmosfera gorszenia się. Słucham często wieczorem w radiu Apelu Jasnogórskiego. Lubię odmawiane wspólnie na głosy tajemnice różańca. Lubię śpiew „Bogurodzicy”. Przypomina mi się Prymas Wyszyński, którego miałam szczęście znać osobiście. Jednak ostatnio w krótkim słowie przed arcybiskupim błogosławieństwem zdarzyło mi się usłyszeć dziwne ostrzeżenie przed teologią wyzwolenia. Kontekstem były dwa lata pontyfikatu i głosy zdziwione stylem papiestwa Franciszka. Zabrzmiało to jak zgrzyt. Matka Boska Jasnogórska, choć bardzo surowa, jest jednak matką i nagle przy Niej mamy się zająć ostrzeganiem przed kimś. Wydaje mi się, że jasnogórskie sanktuarium nie jest miejscem w Kościele, w którym gorszenie się miałoby być obowiązkiem.
A równocześnie zdaję sobie sprawę, że istnieje pojęcie świętego gniewu i sytuacje, w których uwaga skierowana jest bardziej na zło, które trzeba pokonać, niż na dobro, które trzeba ocalić. Ja jednak nie byłam nigdy świadkiem jakiegoś ostatecznego zła dziejącego się na moich oczach. Tego mi Pan Bóg oszczędził przez całą wojnę.

A co Pani sądzi o rozpowszechnianiu obrazków z wizerunkiem św. Jana Pawła II i z kawałkiem materiału potartym o jego relikwie? 

Dostąpiłam tego szczęścia, że znałam Karola Wojtyłę, udzielał nam nauk przedślubnych, dawał ślub, chrzcił dzieci, błogosławił 25-lecie małżeństwa i napisał list na 50-lecie małżeństwa – więc dla mnie takie obrazki są kompletnie niepotrzebne. Nie czuję też potrzeby mówienia o nim per „święty”. Nie było nigdy żadnej wątpliwości, że on stoi bez porównania bliżej Pana Boga niż my. Nawet nie tyle był przewodnikiem, co ułatwiał poczucie bliskości Pana Boga. Wystarczyło zobaczyć go w kaplicy, żeby było wiadomo, iż rozmawia z Panem Bogiem bezpośrednio. Rozumiem, że takie obrazki są komuś potrzebne jako namiastki jego obecności.
Przyznaję, że nigdy swojej wiary nie starałam się kierować np. na uzdrowieńczą moc relikwii. Pan Bóg pewnie chce decydować, co wybiera dla kogo i kiedy komu co pomaga. Ale przypominam, że nawet Wanda Półtawska, uzdrowiona nagle przez Ojca Pio, przez długie dni nie mogła się pogodzić, że otrzymała cud. Zanotowała w swojej książce „Beskidzkie rekolekcje”, że było jej z tym bardzo trudno.

A pobożność związana z kultem obrazu „Jezu, ufam Tobie”?

Siostra Faustyna napisała bardzo dziwny dzienniczek. Wolę dialog św. Teresy Wielkiej, cytowany np. przez Tadeusza Żychiewicza, niż obraz Pana Jezusa pouczającego siostrę Faustynę, że to jest właśnie Jego język i Jego świat. Pamiętam cytat z „Dzienniczka” wybity na okładkę „Gościa Niedzielnego”: „Sekretarko Mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu Moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień Mojej sprawiedliwości” (965). Dlaczego tu pada słowo „straszliwy”? Zupełnie nie umiem sobie z nim poradzić.
Natomiast obraz „Jezu, ufam Tobie” dla bardzo wielu, co jest zastanawiające, oddziałuje mocniej niż wszystkie inne. Widocznie mam duszę trochę prawosławną, ponieważ dla mnie obraz nie może być tłumaczony tak realistycznie: krew, woda, serce przebite… Dla mnie obraz religijny musi być jakimś znakiem, transmisją obecności za pomocą symboli. Moim wzorcem jest oczywiście Matka Boska Ostrobramska. Ale obrazek „Jezu, ufam Tobie” mam w domu – zżyłam się z nim podczas wojny. Żaden intelektualista nie musi się przeciwko niemu buntować. Niech się po prostu ludzie nim cieszą.

Czym jest dla Pani modlitwa?

Czy to się da powiedzieć w jednym słowie? Jest modlitwa, którą mnie Kościół otacza i której jestem świadkiem, i jest modlitwa, która jest moim odniesieniem się do Pana Boga. Zdaję sobie sprawę, że nie umiem się modlić tak jak święci. Nawet nie wiem, jak oni to robią, że w modlitwie przestają istnieć i jest tylko Pan Bóg. W każdym razie modlitwa jest wyrazem czegoś najbardziej osobistego, co się w sobie ma – wszystko jedno, czy to jest to najlepsze, czy najbiedniejsze i najbardziej godne pożałowania.

Jest lepsza i gorsza modlitwa?

Mówię o tym, co jest w człowieku. Ale oczywiście, że jest gorsza modlitwa – np. bezmyślna. Człowiek klepie zdrowaśki, a myślami jest w świecie swoich pretensji czy lęków. Ale i tak ona się jeszcze czegoś trzyma.
W szkole przed wojną przeszłam przez okres naiwnego wychowania religijnego, gdyż uczono nas przede wszystkim praktyk: różne nabożeństwa, różaniec, Sodalicja Mariańska, pierwsze piątki, pierwsze soboty – zawsze się coś „odrabiało”. Nie wiem jak w innych krajach, ale polski Kościół cały czas żyje wędrówką takiego czy innego obrazu lub relikwii.
To, co odkrywał Prymas Wyszyński jako praktykę w wojnie z PRL-em o dusze ludzi, dzisiaj powtarza się na zasadzie wiary, że to ma wartość samą w sobie.

Ulubione modlitwy?

Odkąd nie mogę czytać, na nowo odkrywam różaniec, ale często nie trzymam się konkretnych tajemnic. Różaniec nie musi być tak bez litości powtarzany, można przecież wybierać z Ewangelii różne momenty. Zwłaszcza od kiedy Jan Paweł II dołączył czwartą część – tajemnicę światła. A z ulubionych modlitw liturgicznych najpiękniejsze są dla mnie Lamentacje Jeremiasza z wielkopiątkowej Ciemnej Jutrzni. Jedna z lamentacji zaczyna się obrazem: „Jak opustoszało miasto pełne ludzi”. To słowa wstrząsające!

W książce „Bo jestem z Wilna” mówi Pani o wierze jako o czymś bardzo osobistym, otwartym – „niegotowym”. Czym jest wobec tego wyznanie wiary podczas mszy w kościele?

W ostatnim „Znaku” cytowane jest zdanie Hannah Arendt, że na świecie są ludzie, a nie człowiek. Być może w mówieniu o wierze akcentuję zbyt swoje ja, gdyż istnieje też rzeczywistość wiary jako wspólnota. Z tym jest mi trudno i czegoś mi może brakuje. To znaczy nie mam żadnej trudności w odnalezieniu się na mszy, gdziekolwiek bym była. Pamiętam na wakacjach na Krecie przed mszą w kościele katolickim od razu zapytano nas o narodowość, byliśmy przedstawicielami szóstej z kolei grupy i zdecydowano się czytać Ewangelię także po polsku. To dodatkowa radość, że Kościół jest tak różnorodny.
Mam do dziś trudność wynikającą z mojego doświadczenia w życiu publicznym w nowej Polsce, że wyznawanie wiary koniecznie musi być manifestowane wspólnotą. Zawsze mi się wydaje, że ktoś może to odbierać jako ochotę zdominowania go: nieważne, jak on to odbiera, ważne, by zapanowało owo „my”.

„Czasem się człowiek za tę wiarę chroni, czasem z nią szarpie, a czasem nabiera sił do życia dopiero, gdy stając przed prawdą odnajduje sens swojej egzystencji” – pisała Pani.

Uczę się, że trzeba ciągle pamiętać, iż życie nie jest jeszcze skończone i jeszcze są przed człowiekiem doświadczenia, o których myślał, że ich już nie dozna. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy kiedykolwiek wątpiłam. Odpowiedziałam, że nie – owszem buntowałam się nieraz, ale nigdy nie wątpiłam. Teraz nie mogłabym tak powiedzieć. Wydaje mi się czasami – zwłaszcza po różnych doświadczeniach związanych po prostu najzwyczajniej z ludzkim przeżywaniem chorób czy starości – że może być taka sytuacja wątpienia. Muszę sobie wówczas przypominać Małą Teresę z Lisieux, która też mówiła, że ma kompletnie ciemno. Wówczas wiara jest chronieniem się. Albo nie wychodzi w ogóle chronienie się – mogą być momenty rozglądania się bezradnie.
W ogóle jeśli chodzi o siebie samego, niczego nie ma się zapewnionego na starość. Zresztą, tak jak z całą egzystencją – nigdy nie wiadomo, czy człowiek będzie zdrowym, mądrym, lubianym, czy nie zmieni mu się charakter na piekielny i nie stanie się nie do zniesienia.
Muszę wreszcie na któreś pytanie zacząć odpowiadać: „nie wiem”, bo dopiero wtedy będzie to uczciwy wywiad…

Rozumiem, że taka właśnie jest odpowiedź na pytanie: jak będzie w przyszłym życiu?

Rzeczywiście, nie wiem, ale tak dogłębnie nie wiem. Bardzo podziwiam fizyków, np. księdza Michała Hellera, dla którego właśnie matematyka jest drogą do odkrywania Pana Boga. On dociera bliżej Pana Boga.
Nie można odpowiedzieć sobie niczego na tak wiele pytań, zanim się znajdziemy po tamtej stronie. Nie wiem, jaki rodzaj zawierzenia będzie ratunkiem na ostatni moment. Teraz się nad tym ciągle zastanawiam; odkąd wybrałam sobie ten margines pisania w „Znaku” – „Coraz bliżej albo coraz mniej”, staje się on coraz bardziej względny. Ponieważ wcale nie jest coraz bliżej. Coraz bardziej można odkrywać, że człowiek będzie żył jeszcze dłużej, niż myślał. Po co się zatem przygotowywał – przecież jeszcze wcale nie pora? Kompletnie już nie wiem, co z tym można począć. Jedni, owszem, odkrywają, że się przepięknie duchowo rozwinęli, ale inni się pewnie pogubią. Bo ludzie się gubią w najdziwniejszy sposób. A powiedzenie sobie, że chcę uzyskać jakąkolwiek odpowiedź, zanim pójdę na tamtą stronę… Pan Bóg może sobie wcale tego nie życzyć.
Napisała mi żona zmarłego niedawno znajomego, bardzo zaangażowanego w pojednanie polsko-litewskie, człowieka o prostej, głębokiej pobożności, że jego umieranie trwało minutę. No, to jest ta łaska – Pan Bóg obie ręce wyciągnął i prędziutko go przytulił. Ale tylko niektórzy tej łaski dostąpią. Pytanie: dlaczego musimy tak umierać? Mało tego, jak sięgnąć w historię, ludzie zawsze umierali także w straszliwych ciemnościach. Gdzie my ich odnajdziemy?
W jaki sposób Jan Paweł II, autor „Tryptyku Rzymskiego”, potrafił przyswoić i nawet się jakoś twórczo otworzyć na „Sąd Ostateczny” Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej? Przecież te malowidła są wyrokiem! To dla mnie kompletna tajemnica. Teraz mam więcej pytań niż kiedykolwiek. Świat pokazuje się jako niewiadoma. Nic nie wiemy, co będzie po drugiej stronie, poza tym jednym, że jesteśmy dla niej stworzeni. ©℗

SIEDEM DARÓW DUCHA ŚWIĘTEGO – dar rady, bojaźni Bożej, mądrości, rozumu, męstwa, umiejętności i pobożności – pozwala nie zgubić się w meandrach życia i dojść do celu. Przez siedem kolejnych numerów „Tygodnika” w okresie Wielkiego Postu postanowiliśmy pytać o drogi ludzkie i tropić na nich ślady poszczególnych darów.
Rozmawialiśmy z sędzią Barbarą Piwnik, kardiochirurgiem Antonim Dziatkowiakiem, pedagog Krystyną Starczewską, etykiem siostrą Barbarą Chyrowicz, aktorką Stanisławą Celińską oraz raperem Łukaszem Rostkowskim. Rozmowa o pobożności z Józefą Hennelową kończy cykl.

Zobacz także:

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, publicystka, felietonistka, była posłanka. Od 1948 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, gdzie do 2008 r. pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego, a do 2012 r. publikowała felietony. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia… więcej
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015