Tej wojny do końca nie wygramy

Skuteczna walka z terroryzmem musi znosić granice polityczne i państwowe.

JAROSŁAW MAKOWSKI: - Poparcie dla polityki George’a Busha topnieje dziś niemal tak szybko, jak kostka lodu wystawiona na słońce. Przyczyn należy szukać w okupacji Iraku, co okazało się zadaniem trudniejszym niż wygranie samej wojny. Niemal każdego dnia giną amerykańscy żołnierze, nie znaleziono dowodów na istnienie broni masowego rażenia. Bush prosi amerykańskiego podatnika o kolejne miliardy dolarów i zwraca się o pomoc do ONZ oraz sojuszników z NATO. Czy nie potwierdza to tezy, że atak na Irak był błędem?

MICHAEL WALZER: - Jeszcze przed interwencją w Iraku uważałem, że rozpoczęcie tej wojny jest błędem. Ameryka dysponowała innymi środkami, by niwelować zagrożenie, jakie stanowił Irak zarządzany przez Saddama Husajna. Jednak gdy klamka zapadła i wojna się zaczęła, twierdziłem, że musimy ją szybko wygrać i pozbyć się irackiego tyrana. Każde inne rozwiązanie, które pozwoliłoby mu nadal rządzić Irakiem, oznaczałoby tragedię nie tylko dla samych Irakijczyków, ale także dla ich sąsiadów.

Teraz, kiedy wojna się już zakończyła, wszystkim nam powinno zależeć na szybkiej - politycznej i ekonomicznej - odbudowie tego kraju. Dlatego popieram działania tymczasowego rządu wojskowego, delegalizację reżimowej partii Baas, próby napisania nowej konstytucji itd. Ba, jestem gotów, jako amerykański podatnik, zapłacić dodatkowe pieniądze, które pochłonie proces odbudowy.

Nie zmienia to faktu, że mam szereg obaw. Podstawowa wątpliwość, jeśli idzie o posunięcia administracji Busha, polega na tym, że na dłuższą metę nie będzie ona w stanie dotrzymać zobowiązań, jakie dziś składa: sfinansować realne koszty odbudowy zniszczonego kraju. To bowiem, co dzieje się w Afganistanie, nie daje wielkich nadziei na powodzenie w Iraku. Dlatego pożądanym jest, by ONZ i NATO włączyły się do operacji stabilizowania sytuacji na Bliskim Wschodzie. Brak jest jednak jakichkolwiek wiarygodnych sygnałów świadczących, by Waszyngton poważnie myślał o współpracy z Europą. Z drugiej strony Europa także nie kwapi się do zaangażowania we wspólne działania na terenie Iraku. Innymi słowy: rząd amerykański chciałby dzielić się kosztami, ale nie władzą. Francja, Niemcy czy Rosja chętnie wezmą udział w podziale władzy, ale już nie bardzo chcą dać miliony euro, by wspomóc odbudowę. Obie postawy nie dają się usprawiedliwić - zarówno pod względem moralnym, jak i politycznym.

Sytuacja w Iraku przypomina pat; jeżeli nie będziemy mieli dość siły i przekonania, by w Iraku utworzyć sensowny rząd, wojna rzeczywiście zostanie zaliczona do wielkich pomyłek. Jeśli natomiast uda się sklecić jakiś rząd, będzie to przykład niesprawiedliwej wojny, którą uratuje sprawiedliwy pokój.

  • Chłopcy wracają do domu

- Obecna administracja utrzymuje, że główna linia frontu wojny z terroryzmem przebiega właśnie w Iraku. Czy jednak sama obecność wojsk amerykańskich nie ściąga tam tysięcy gotowych na śmierć islamskich terrorystów, przyjeżdżających z całego świata?

- Wojna iracka, w przeciwieństwie do wojny w Afganistanie, nie miała wiele wspólnego z wojną z terroryzmem. Wątpię, by ktokolwiek z decydentów waszyngtońskich wierzył we współpracę partii Baas z Al-Kaidą. Powód, dla którego zdecydowano się zaatakować Irak, to przeświadczenie o produkcji i rozprzestrzenianiu broni masowego rażenia przez saddamowski reżim. Natychmiastowe poszukiwanie tej broni przez Amerykanów, wszczęte równolegle z rozpoczęciem tej wojny, pozwala sądzić, że nasi polityczni liderzy naprawdę wierzyli w jej istnienie. Więcej: w istnienie tej broni wierzyły również, jak się zdaje, niemal wszystkie służby wywiadowcze państw zachodnich. Innymi słowy: gdyby politycy nie wierzyli w jej istnienie, to by jej tak uporczywie teraz nie szukali. Dziś jednak wiemy, że wiara ta, choć szczera, okazała się płonna.

Trzeba sobie jednak jasno powiedzieć: każdy obserwator życia międzynarodowego widzi, że toczymy wojnę z terroryzmem - jeśli nie w Iraku, to w innych krajach, które same nigdy nie poradzą sobie z tym problemem. Walka z terroryzmem to przede wszystkim praca policyjna i wywiadowcza, która powinna przekraczać granice polityczne i państwowe. Ta nowa “wojna" domaga się międzynarodowej współpracy na wielką skalę, której sam Bush i Ameryka nie jest w stanie zorganizować.

Oczywiście jest niebezpieczeństwo, że Irak stanie się polem bitwy tej wojny, ale nie jest to przesądzone. Wątpię, by tysiące islamskich terrorystów wędrowało do Iraku tak, jak pielgrzymi muzułmańscy wędrują do Mekki. Terroryzm nie jest ruchem masowym. Dlatego nie regularna armia, ale dziesiątki czy setki gotowych na śmierć “męczenników" wystarczą, by mieszkańcy wielkich amerykańskich czy europejskich metropolii nie mogli spać spokojnie.

- Zatem powinniśmy się przyzwyczaić do terroryzmu...

- Wojnę przeciw terroryzmowi można porównać do wojny, jaką policja prowadzi z przestępczością zorganizowaną, do wojny z gangami handlującymi narkotykami czy do walki z biedą: trzeba ją prowadzić, ale nie jest możliwe, by kiedykolwiek definitywnie ją skończyć. Więcej, nie jest możliwe definitywne zwycięstwo, ale istnieją momenty, kiedy możemy powiedzieć, że odnosimy sukces. Zwycięstwem będzie rozbijanie terrorystycznych organizacji czy złapanie ich liderów. Zbudowanie atmosfery, w której coraz trudniej organizacjom tym będzie zdobyć nowych zwolenników lub apologetów. A co najważniejsze: wszystko to jesteśmy w stanie robić, chroniąc jednocześnie nasze podstawowe prawa obywatelskie i nasze wartości demokratyczne. Jeżeli tak potoczą się sprawy, będziemy mogli z czystym sumieniem powiedzieć, że także w czasie “wojny" można normalnie żyć. Ale, niestety, obecna rzeczywistość odbiega od tego scenariusza...

- Dziś już głośno się mówi, że brak spektakularnych sukcesów w Iraku może sprawić, iż Amerykanie zaczną domagać się wycofania armii z tego kraju. Czy możliwa jest powtórka z Wietnamu?

- W polityce obowiązuje zasada: “nigdy nie mów nigdy". Dlatego nie wykluczałbym takiego rozwiązania. Zarazem chcę wierzyć, że tak się nie stanie. Zawołanie by “sprowadzić amerykańskich chłopców do domu", które dziś usłyszeć można przede wszystkim wśród amerykańskiej lewicy, ale podchwytują je także niektórzy sympatycy prawicy, jest przejawem krótkowzroczności i nieodpowiedzialności. Decyzja o ataku na Irak była wolnym wyborem Ameryki. A to oznacza, że rozwiązanie, jakie podjęto - słusznie czy nie, to inna rzecz - stanowi nierozerwalną całość: walka i to, co po niej zostawiliśmy na polu bitwy, chwała zwycięstwa i ciężka praca przy obudowie zniszczonego kraju.

Porównywanie Iraku z wydarzeniami w Wietnamie jest chybione. Chyba że się wierzy, iż Saddam reprezentuje wszystkich Irakijczyków. Albo że partia Baas jest ruchem narodowowyzwoleńczym, bądź że jej zwolennicy są w stanie - jak komuniści w Wietnamie - ogarnąć i poprowadzić Irakijczyków na śmiertelną wojnę. W toczącej się bitwie o serca i umysły Irakijczyków nie postawiłbym dolara na stary reżim ani na rządy zaprowadzane przy pomocy siły militarnej USA. Stawiam za to na powolny proces normalizacji, w trakcie którego jakaś grupa ludzi, choć dziś jeszcze nie wiemy kto dokładnie, będzie w stanie zbudować w miarę stabilny rząd.

  • Zła polityka

- Ale, jak przestrzega Benjamin Barber, demokracji nie można zaprowadzać siłą. Demokracja to ruch, który rodzi się i formułuje oddolnie.

- Nie można jednak odrzucić siłowego wariantu wprowadzania nowych porządków politycznych: znajomość historii podpowiada, że jest to możliwe. Na przykład religia, co powinno dawać do myślenia, także była wprowadzana siłą: nie tylko islam zdobywał dusze swych wiernych siłą, ale także chrześcijaństwo. Trzeba jednak pamiętać o starym porzekadle: możesz dokonać wielu rzeczy wojując mieczem, ale nie możesz na nim usiąść. Porządek polityczny, który zaprowadza się siłą, nie będzie miał długiego żywota, chyba że będzie wspierany przez inne niż tylko siłowe czynniki społeczne.

Demokrację udało się zaprowadzić przy udziale czynników siłowych po II wojnie światowej w Niemczech i Japonii. Jednak ten proces był wspierany równocześnie przez inne czynniki - polityczne i ekonomiczne. To nie znaczy, że historia musi się powtórzyć w Iraku. Tego nie wiem. Natomiast ludzie, którzy znają ten kraj i kulturę islamską, twierdzą, że nie jest to możliwe. Dlatego sukcesem będzie już, gdy w Iraku uda się stworzyć coś na wzór - bardziej lub mniej - demokratycznego rządu: władzy, która byłaby w stanie zagwarantować podstawowe wolności obywatelskie i respektowała prawa człowieka. To jednak kwestia przyszłości: dziś ktokolwiek przejmie władzę w Iraku, będzie musiał uciekać się do argumentów siłowych. Dlatego ci, którzy zdecydują się na taki krok, będą musieli szukać moralnej i politycznej legitymizacji swych działań. Przede wszystkim poprzez administracyjną wydajność, tzn. walkę z przestępczością i korupcją, zagwarantowanie otwartej dyskusji, budowanie społeczeństwa obywatelskiego, zagwarantowanie wolnych wyborów i pokojowego przekazywania władzy.

- Mimo wielu kłopotów obecna administracja nadal prezentuje politykę: “albo wszyscy zaczną robić to, czego chcemy, albo do widzenia". Czy USA, jedyne supermocarstwo na świecie, mogą sobie pozwolić na taką arogancję - szczególnie wobec naturalnego sojusznika, jakim nadal pozostaje dla Ameryki jednocząca się Europa?

- Jako amerykański lewicowiec zgadzam się, że arogancja i unilateralizm to zła polityka. A kiedy arogancja przyjmuje ideologiczną formę, z czym mamy do czynienia w USA, prowadzi to do jeszcze gorszej polityki. Wielu z nas, którzy się takiej polityce sprzeciwiają, jednocześnie nie dostrzega, by nasi “naturalni sojusznicy" z Europy skłonni byli nas wspierać. Ameryka potrzebuje prawdziwych partnerów, którzy mogą powiedzieć naszym liderom w oczy: “tak", jak i “nie", którzy czasami potrafią przyłączyć się do sprawowania władzy i którzy są w stanie ustalać zasady jej sprawowania. Muszą to być partnerzy przygotowani do przyjęcia odpowiedzialności za kierunek, w którym będzie zmierzał świat. Sęk w tym, że wielu naszych europejskich sojuszników nie chce przyjąć na siebie tej odpowiedzialności. Nasze stosunki transatlantyckie byłyby dużo lepsze, gdyby jakaś grupa państw europejskich samodzielnie objęła dowództwo w byłej Jugosławii bez amerykańskiej pomocy i niezależnie od Waszyngtonu. Jeżeli dziś chcemy zrozumieć amerykański unilateralizm, to pamiętajmy o - i żałujmy - upadku Europy, jaki miał miejsce na Bałkanach.

Nie idzie mi o usprawiedliwianie amerykańskiego unilateralizmu. Jestem przekonany, że USA muszą znaleźć sposób, by powrócić do liberalnego internacjonalizmu, który kwitł w Ameryce po 1945 roku, w efekcie którego powstało ONZ, plan Marshalla, NATO, porozumienie, na mocy którego utworzono Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy itd. Mając to na uwadze, lewica i centrolewica amerykańska powinna zrobić wszystko, by jej kandydat wygrał zbliżające się wybory prezydenckie.

- Może Ameryce jest nie na rękę silna politycznie, ekonomicznie i militarnie Europa? Donald Rumsfeld dość skutecznie doprowadził do konfliktu między “nową Europą" a “starą Europą". Ciekawe jednak, jak długo Polska i inne kraje Europy Środkowej mogą popierać politykę USA, dążąc jednocześnie do silniejszej integracji w ramach Unii Europejskiej?

- Jeżeli uznamy, że arogancja i unilateralizm są niebezpieczne dla Ameryki, to silna Europa - jako nasz naturalny sojusznik - jest dziś nam bardzo potrzebna. Z drugiej strony nie sądzę, by mogła powstać silna i odpowiedzialna Europa, gdyby takie państwa jak Polska zaczęły bezkrytycznie wspierać francuską politykę zagraniczną jako alternatywę dla polityki Stanów Zjednoczonych. Antyamerykanizm nie może być źródłem silnej i przyzwoitej Europy.

  • Koszmary Busha

- Czy jako Amerykanin zadaje sobie Pan pytanie, dlaczego nawet w Europie krąży widmo antyamerykanizmu?

- Nie myślę, by wielu Amerykanów zadawało sobie to pytanie. Może powinni? Ale proszę sobie wyobrazić, że demokraci wygrywają wybory i następują zmiany, o których mówiłem: Ameryka podpisze porozumienie z Kioto, zgodzi się, by podlegać jurysdykcji Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze... Czy to zmieni wizerunek USA w oczach świata arabskiego albo w kręgach europejskiej lewicy?

Zgoda: krążący po świecie antyamerykanizm jest w części naszym problemem. Powinniśmy na niego odpowiedzieć wzmożoną pracą w kierunku osiągnięcia nowego internacjonalizmu. Ale antyamerykanizm jest także skutkiem głębokich problemów społeczności krajów arabskich, jak i wewnętrznej polityki europejskiej. My nic nie możemy na to poradzić.

- W jakim stopniu zatem zwycięstwo demokraty w najbliższych wyborach prezydenckich zmieniłoby politykę zagraniczną USA? I czy dla międzynarodowego ładu należy sobie takiej zmiany życzyć?

- W takich sprawach, jak porozumienie z Kioto, porozumienie o redukcji broni masowego rażenia czy Międzynarodowy Trybunał Karny, możemy się spodziewać radykalnych zmian. Izolacjonizm i samodzielność zastąpią negocjacje i kompromis. Każdy demokratyczny kandydat przeniesie nas z powrotem do takiej czy innej wersji multilateralizmu. Ale, powtarzam, sukces multilateralizmu zależy także od innych “lateralizmów".

Jeszcze jeden przykład - cokolwiek sądzimy o wojnie w Iraku, to strefy “zakazu lotów", które zostały ustanowione jeszcze przed jej rozpoczęciem, były skutecznym rozwiązaniem, które uniemożliwiało Saddamowi zrobienie z Kurdami na północy tego, co udało mu się zrobić z szyitami na południu. Ścisła kontrola reżimu przyczyniła się do pewnej jego przemiany: powstania niezależnego Kurdystanu. Mimo to Europa nie bardzo chciała wspierać taki sposób działania, jak kontrola strefy zakazu lotów: niewielkie wsparcie nadeszło tylko ze strony Brytyjczyków. Francja odmówiła współpracy. Wszystkie te decyzje podejmowano w czasie prezydentury Billa Clintona, kiedy to jeszcze Stany Zjednoczone aktywnie zabiegały o współpracę z innymi sojusznikami. Jeśli Bush w momencie dojścia do władzy miałby do czynienia z sytuacją, w której wszyscy - Francja, Niemcy... - naciskaliby na zmianę reżimu w Iraku, wtedy konflikt miałby inny scenariusz. Tak się nie stało.

Chciałbym natomiast wierzyć, że gdyby na miejscu Busha znajdował się demokrata, administracja zastosowałaby lepszą wersję Clintonowej polityki zagranicznej - polityki wielostronnych negocjacji. A ta zapewne spotkałaby się z lepszym przyjęciem naszych europejskich sojuszników.

- Co dziś bardziej spędza sens z powiek prezydenta Busha: brak sukcesów w Iraku czy brak sukcesów ekonomicznych największej gospodarki świata?

- Jeżeli nasza gospodarka nadal będzie pogrążać się w kryzysie, jeżeli proces utraty miejsc pracy nie zostanie zahamowany w ciągu najbliższego roku, to prawdopodobnie Bush przegra wybory. I jeśli - choć obecna sytuacja polityczna przeczy takiemu założeniu - demokraci będą w stanie przedstawić mocnego kandydata i zdołają się wokół niego zjednoczyć. Jak do tej pory to im się nie udało.

Nasze wewnętrzne problemy gospodarcze mogą okazać się groźniejsze dla Ameryki niż problemy przy odbudowie Iraku. Zostaną jednak zepchnięte na drugi plan, jeżeli każdego dnia nadal będziemy tracić jednego czy dwóch żołnierzy; jeśli nie będzie widać efektów formowania się irackiego rządu i przekazywania Irakijczykom władzy. Dlatego zbliżające się wybory mogą okazać się dla Ameryki nietypowe, gdyż zdominują je przede wszystkim sprawy dotyczące polityki zagranicznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2003