Tańczący bóg

Wyłączmy dźwięk. Zostawmy obraz. Spróbujmy czytać muzykę oczami, z ruchów i mimiki wykonawcy. Czasem bywa to mylące. Kiedy gra Renaud Capuçon, primadonna francuskich skrzypiec, wszystko jest na wierzchu: cała emocja w minie i w geście. Za obrazkiem nie ma nikogo, kosmiczna pustka. Są jednak tacy, którzy nigdy nas nie zawiodą. Ucieleśniają muzykę, zdolni są wręcz zastąpić całą orkiestrę. Są jakby żywą partyturą, którą czytać może nawet głuchy.

12.12.2004

Czyta się kilka minut

Należy do tej kategorii dwóch największych zapewne dyrygentów ostatnich lat: Marc Minkowski i Carlos Kleiber. Ten pierwszy ma coś z tańczącego misia. Kołysze się, przyklęka, podskakuje; wznieca pożary i gasi je niematerialnym pianissimo. Z rozpalonych do białości muzyków wyciska wszystko, co da się wycisnąć. Z jego ruchów i gestów wyczytać można całą interpretację, w najdrobniejszych niuansach. Tego drugiego Hans Hotter nazywał “tańczącym bogiem". Błysk w oku, zniewalający uśmiech, kocia miękkość i zwinność gestu - wszystko przekłada się bezpośrednio na muzykę, mogłoby nawet ją zastąpić. Tylko Kleibera nikt nam nie zastąpi.

Leciuteńko, cichuteńko...

Minkowski dostarczy nam jeszcze wielu wzruszeń. Carlos Kleiber także, lecz już nie na żywo. Odszedł dyskretnie w środku lata, 13 lipca. Zajęty opłakiwaniem różnych idoli z gutaperki świat omalże nie zauważył, że stracił księcia wśród artystów.

Pochowano go w małej wiosce w Słowenii, u boku jego żony Słowenki, zmarłej kilka miesięcy wcześniej. Jego dzieci odczekały wręcz tydzień z zakomunikowaniem o jego śmierci, “jakby chciały odtworzyć gest ojca, który pozostawał często, po wybrzmieniu ostatniego akordu, z podniesionymi rękami, aby opóźnić brawa" - pisze ładnie Jean-Charles Hoffelé w specjalnym numerze miesięcznika “Diapason", poświęconym legendarnemu dyrygentowi.

Żył zresztą równie dyskretnie: żadnych wywiadów, żadnych przecieków z życia prywatnego. Od piętnastu lat był chory, ale i wcześniej udzielał się w dawkach homeo-patycznych, stając się tym większym obiektem pożądania. Wielbili go wszyscy: publiczność, artyści i nawet, co zaskakujące, wielcy rywale. Dla wielu był największym dyrygentem drugiej połowy stulecia. Tak to widział chociażby Światosław Richter, który jako jedyny zdołał go nakłonić do akompaniowania soliście, w koncercie fortepianowym Dvořaka.

Największe teatry świata kusiły go bajecznymi kontraktami, wszystkie orkiestry marzyły o jego batucie, śpiewaczki deklarowały mu swą miłość - na próżno. Karajan mówił, że “to geniusz, ale dyryguje tylko wtedy, gdy ma pustą lodówkę". Można to ująć mniej przyziemnie. Na pieniądzach mu nie zależało, marzył o perfekcji. “Proszę was, bądźcie cierpliwi! - błagał zmaltretowanych muzyków podczas próby uwertury do “Zemsty Nietoperza" - a zobaczycie, jakie to będzie piękne!".

Szczyt elegancji

Tego nie wystarczy usłyszeć, trzeba to zobaczyć. A zostało wiele filmów, także z prób, z których część przeniesiono na DVD. Ci, którzy mieli szczęście ujrzeć choć raz “tańczącego boga", wiedzą, że nie ma wielu zdolnych muzykę do tego stopnia roztańczyć. Nigdy nie gestykulował pod publiczkę, walczył gestem o wyciśnięcie maksimum ekspresji z każdej nuty. Gdy osiągnął z biegiem lat absolutną techniczną swobodę, mógł właściwie obyć się bez rąk, dyrygując oczami lub uśmiechem. Szczyt elegancji, giętka i smukła sylwetka, absolutna precyzja gestu.

Techniczną łatwość zawdzięczał pewnie ojcu, po którym odziedziczył setki partytur opatrzonych cennymi uwagami. Erich Kleiber był bowiem jednym z największych mistrzów opery. Ale niełatwo być synem genialnego ojca. “Skromny i nieśmiały, Carlos cierpiał wciąż na kompleks niższości, przekonany, że nigdy Erichowi nie dorówna" - twierdzi Gwyneth Jones, która towarzyszyła mu przez lata jako Marszałkowa w legendarnych wersjach “Kawalera z różą" Ryszarda Straussa.

Syn ojca

Urodził się w Berlinie w roku 1930, ale już pięć lat później - nie akceptując reżymu nazistów - Erich wywiózł całą rodzinę do Buenos Aires. Mimo oczywistych uzdolnień syna, najwyraźniej nie zachęcał go do pójścia w swoje ślady. Carlos początkowo uległ woli ojca, studiował nawet przez dwa lata chemię. Czyżby przeczuwał, że dane mu będzie zostać jednym z największych alchemików dźwięku?

“Odnosiłam zawsze wrażenie - mówi Gwyneth Jones - że miotełką z piór strząsa z muzyki kurz i pajęczyny, nadając jej świeżość i niezrównany błysk". Hoffelé podkreśla, jak wiele łączy go z Arturo Toscaninim: zamiłowanie do precyzji w rysowaniu melodii, do akcentowania fraz, jakby były “mówione", do “pionowej klarowności", do szybkich temp, oszałamiającego żonglowania pulpitami, do elektrycznych crescendi i zwłaszcza ekspresyjnych decrescendi. Ale jest jedna wielka różnica: Toscanini dyrygował w czerni i bieli, Carlos Kleiber - w technikolorze.

Sekrety jego sztuki podpatrzeć można na sfilmowanych próbach. Usta mu się nie zamykają, czaruje, żongluje niezliczonymi metaforami, nierzadko o podtekstach erotycznych. Gdy pewnego razu domagał się, by tej samej frazy nie grać dwa razy tak samo, jeden z muzyków zapytał: Jak to zrobić? “Wyobraźcie sobie, że uprawiacie miłość i zmieniacie pozycję". We Francji wywołałoby to wielką uciechę, ale w Bawarii musiała zazgrzytać niejedna szczęka. Każdy wybieg był dobry, by osiągnąć zamierzony cel. Jak na przykład zacząć lekko, pianissimo? Kleiber sugeruje muzykom niby nierealne, acz genialne rozwiązanie: “Nie zaczynajcie równocześnie, pozwólcie zawsze koledze zacząć przed wami". Ależ Pan pierwszy! Nie, to ja za Panem!...

W pogoni za ideałem

Zwykło się załamywać ręce nad wąskością jego repertuaru. Ale na początku wcale tak nie było. Zainteresowania miał bardzo szerokie, i w dziedzinie opery i w symfonice. Do każdego projektu przygotowywał się z niezwykłą starannością. I co należy do rzadkości, przysłuchiwał się też próbom innych, w szczególności Karajana, asystując na przykład dzień w dzień jego przymiarkom do “Kawalera z różą" - którym potem sam zachwycił melomanów. “Dosłownie nas hipnotyzował - wspomina Ileana Contrubas. - Na końcu »Traviaty« ogarniała mnie dzika chęć, by umrzeć naprawdę. Z nikim innym tego nie doświadczyłam".

Zostało kilka świadectw tej magii, zarejestrowanych na płytach lub wideo: “Kawaler..." i “Elektra" Ryszarda Straussa, “Zemsta Nietoperza", “Carmen", “Cyganeria", “Traviata", “Otello", “Wolny strzelec" Webera. A także legendarny “Tristan", którym najprzód oczarował wszystkich w Bayreuth, by następnie u progu ery kompaktowej podjąć się kwadratury koła, jaką było nagrywanie w kawałkach tego “dramatu na jednym oddechu", przez blisko dwa lata, ze studyjnymi efektami specjalnymi.

Carlos Kleiber stał się żywą legendą, choć udzielał się coraz rzadziej. Zamykał się w obsesyjnej perfekcji. Niezdolny do kompromisów, odrzucał system nastawiony na “rentowność", żądając często dwudziestu albo i trzydziestu prób. Odrzucała go też niekompetencja reżyserów, pseudoawangardystów gwałcących tekst i dramat, by epatować gadżetami. Nie było w tym żadnych kaprysów, wyłącznie pogoń za pewnym ideałem Piękna. Traktował rzecz naprawdę poważnie, choć słynne też było jego poczucie humoru, autoironia i sztubackie facecje. Robił sławnym kolegom listowne kawały, zdarzało mu się przebierać za Borysa Beckera lub ajatollaha Chomeiniego, a na przedstawienie “Nietoperza" w Monachium przybył ucharakteryzowany na Johanna Straussa. Wszystkich podbijał wdziękiem, prostotą i szczerością. Uprawiał humor very british, ani trochę germański. W konflikt wchodził tylko z samym sobą.

***

Co zostanie po tym perfekcjoniście? Oficjalna dyskografia zamyka się w jedenastu raptem nagraniach, z których każde jest perłą: kilka wspomnianych oper, trzy symfonie Beethovena, Czwarta Brahmsa, dwa legendarne Koncerty Noworoczne. Są też na szczęście filmy, częściowo przeniesione już na DVD. Kilku nie wolno przegapić: “Kawaler z różą" z Wiednia i z Monachium, “Zemsta Nietoperza", oba wiedeńskie Koncerty Noworoczne, z 1989 i 1992 roku - ostrożnie, gdyż innych nie będziemy już mogli potem słuchać. W archiwach Deutsche Grammophon drzemią jeszcze nagrania odrzucone przez Kleibera, krąży wreszcie wiele nagrań live, mniej lub bardziej pirackich czy prywatnych. Czekają nas więc być może rozkoszne niespodzianki.

Jedną sprawiła nam już w tym roku firma Orfeo, wydając “Pastoralną" Beethovena, którą w 1983 roku Kleiber nagrał po raz pierwszy, ostatni i definitywny, desperacko i na żywo, z Bawarską Orkiestrą Symfoniczną - ot, przyzwoitym zespołem grajków, nie mogących wszak rywalizować z Filharmonikami Wiedeńskimi, a jednak - dzięki charyzmie “tańczącego boga" - nadających tej promenadzie wśród pól i łąk malowanych zbożem rozmaitem, nasyconych upajającymi zapachami, lśniących wszystkimi kolorami wiosny - ów stan panteistycznej łaski, który graniczy ze stanem nieważkości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2004