Szpetna szesnastoletnia

Łatwość niwelatorskich gestów w odniesieniu do literatury współczesnej mówi więcej o samopoczuciu czy stanie ducha polskiej krytyki niż o faktycznej kondycji samej literatury.

18.12.2005

Czyta się kilka minut

---ramka 401839|prawo|1---Utyskiwania na katastrofalny stan współczesnej poezji i prozy są z reguły odpryskiem dość nieskomplikowanego, choć skrywanego wstydliwie syndromu społecznej nieprzydatności, który doskwiera “interpretatorom" aspirującym do roli “prawodawców". Socjopsychologiczny mechanizm owej frustracji karmi się nieodmiennie nowoczesnym mitem “inteligencji", który to mit, na skutek fatalnego splotu historycznych i politycznych okoliczności, trwa w polskiej świadomości w niezmienionym kształcie praktycznie od końca XIX wieku.

Rola społeczna przeciw tożsamości

Niezbywalną częścią tego mitu - przechowywanego w skarbcu społecznej świadomości niczym najświętsza relikwia - jest przekonanie, że jedynym wiarygodnym wskaźnikiem wartości ludzkich sądów jest ich społeczne uprawomocnienie, moc publicznego oddziaływania. Dlatego właśnie jego wyznawcy, wypowiadając jakąś opinię, zmierzają do tego, by nadać jej charakter powszechnie wiążący, nie akceptują bowiem faktu, że ich stwierdzenia i sądy mogą mieć wartość i prawomocność jedynie lokalną albo - co gorsza - indywidualną. Sąd, który nie staje się sądem obowiązującym, jest w ich przekonaniu czysto prywatny, a więc bezwartościowy.

Typowy przedstawiciel polskiej inteligencji jest przeto bardziej przejęty swoją “rolą społeczną" niż budowaniem solidnych podstaw własnej tożsamości, między innymi poprzez czytanie literatury. Ta ostatnia służy mu raczej jako oręż w walce o społeczny prestiż niż jako budulec osobowości w świecie, w którym proceder matrycowania tożsamości (będący obsesją największych twórców XX-wiecznych antyutopii: Orwella i Huxleya) zniknął niepostrzeżenie, a obowiązek dokonywania życiowych wyborów spadł na barki wolnych i samotnych jednostek. Polskiej inteligencji to “prywatne" (interpretacyjne) zadanie jawi się jednak nadal jako kwestia drugorzędna i pokornie ustępuje miejsca poczuciu społecznej (prawodawczej) misji, uwzględniającej między innymi ambicje ładotwórcze (stąd tak silna tęsknota za czasem przejrzystych kryteriów i podziałów akceptowanych - to kolejne złudzenie - przez wszystkich rozsądnych uczestników dyskusji, a w przypadku literatury “przez obie strony dialogu, pisarzy i publiczność").

Teren nierozpoznany

Rzecz w tym, że owym wysokim aspiracjom, połączonym z łatwością ferowania ogólnikowych sądów i kreślenia katastroficznych wizji, nie towarzyszy z reguły gruntowne czy choćby przyzwoite analityczne “rozpoznanie terenu". Dlatego utyskiwania na mizerię polskiej literatury przybierają formę harcowniczych wypadów, a nie przemyślanych kampanii. I dlatego poetyka pamfletu zastępuje poważne omówienia krytyczne. Uniwersyteccy badacze traktują zwykle czytanie i komentowanie literatury współczesnej jako odskocznię od poważniejszych naukowych lub krytycznych zatrudnień, jako zajęcie przygodne i marginalne, nielicujące z powagą literaturoznawcy.

Traktowane poważnie, zadanie to okazuje się żmudne, czasochłonne, niewdzięczne i na dłuższą metę zniechęcające, o czym wiedzą dobrze nieliczni, którzy takiego zadania się podjęli. Okazuje się bowiem, że efektami ich pracy nie są specjalnie zainteresowani ani czytelnicy - którzy w lekturowych wyborach kierują się przede wszystkim opiniami recenzentów lub poczytnych felietonistów wysokonakładowych gazet i tygodników - ani koledzy po fachu, którzy z namaszczoną powagą i zatroskaniem wzywają co pewien czas rytualnie do dokonania “wstępnych rozpoznań i uporządkowań"!

Poczucie chaosu i zagubienia jest refrenem powracającym uparcie w wypowiedziach krytyków i badaczy, których dzieli co prawda często znaczna różnica wieku, łączy jednak to, że współczesnej literatury nie lubią i nie czytają albo czytają nieregularnie. Zabieganym i marnie opłacanym krytykom takie postawienie sprawy jest, mówiąc nieco cynicznie, po prostu na rękę, zwalnia ich bowiem z konieczności pracochłonnego zapoznawania się z dorobkiem poprzedników. W efekcie nasza wiedza na temat literatury ostatniego szesnastolecia nie kumuluje się i nie nawarstwia, mamy do czynienia z permanentną opcją zerową. W poczuciu ogólnego zamętu można już niemal bezkarnie szermować komunałami o komercjalizacji, umasowieniu gustów i wolnej grze rynkowej, która skazuje prawdziwych twórców na społeczny niebyt, a niezależną krytykę na smętne bytowanie w środowiskowej niszy. W każdym z tych komunałów tkwi oczywiście spora doza prawdy, ich powtarzanie nie odświeża jednak naszego spojrzenia na problem.

Marzenia krytyki, marzenia pisarzy

Jedną z przyczyn rozczarowania krytyki i czytelników współczesną literaturą polską są oczywiście zawiedzione oczekiwania rozbudzone nadmiernie u progu ubiegłej dekady, a wynikające ze skłonności do periodyzowania dziejów literatury w oparciu o rytm zdarzeń politycznych. Przełom ustrojowy w Polsce wywołał zatem automatycznie apetyt na analogiczny przełom w literaturze.

Dziś jest już oczywiste, że pokolenie ówczesnych debiutantów nie potrafiło zdyskontować kredytu zaufania, którym zostało obdarzone przez krytykę i czytelników. Winą za to obarcza się zwykle samych pisarzy, wypominając im z żalem, że nie sprostali nadziejom odbiorców. Zapomina się jednak, jak wygórowane były to nadzieje, a co ważniejsze, nie bierze się pod uwagę, że proponowany scenariusz przełomu nie wszystkim młodym przypadł wówczas do gustu.

Scenariusz ten zakładał, mówiąc najogólniej, ziszczenie się marzenia o powszechnej zgodzie, o odpowiedzialnym wykorzystaniu odzyskanej wolności, o wspólnym międzypokoleniowym budowaniu gospodarstwa polskiej literatury, w którym powstawać będą “utwory dojrzałe artystycznie i jednocześnie żarliwe politycznie" i w którym znajdzie się miejsce na spór i krytykę, pod warunkiem jednak, że nie będą one “podcinaniem własnej gałęzi". Dobitnym świadectwem takich oczekiwań było wołanie krytyki (odzywające się tu i ówdzie do dziś) o panoramiczną powieść społeczno-polityczną na temat czasów współczesnych, ukazującą wielkie historyczne doświadczenie ustrojowej transformacji.

Sęk w tym, że marzenia krytyki nie były - z rozmaitych względów - marzeniami polskich pisarzy, i to, jak się miało okazać, nie tylko debiutantów. Podsycany przez polską krytykę “apetyt na przemianę" nie był więc z oczywistych względów jedynie bezinteresownym i pełnym nadziei oczekiwaniem na zmianę warty. Takie stawianie sprawy byłoby zresztą dowodem naiwności. Po roku ’89 w polskim życiu literackim zaistniał swoisty układ, w którym debiutanci zyskiwali życzliwość i uznanie krytyki za cenę realizacji jej wizji przełomu i zaakceptowania jej kryteriów estetycznych.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że debiutujące wówczas pokolenie posługiwało się chętnie samym pojęciem przełomu, świadome jego retorycznej nośności. Z kwestią tą wiąże się kolejna mistyfikacja, która w potocznym odbiorze zyskała już właściwie status komunału: podtrzymywane uparcie przekonanie o nadzwyczajnej marketingowej sprawności tego pokolenia przesłaniającej skutecznie jego artystyczną nędzę.

Obok Grzegorza Musiała, który w połowie lat 90. ukuł słynny już termin “wielki impresariat", niestrudzonym orędownikiem “tezy marketingowej" był i pozostał do dzisiaj wytrawny polemista i bezlitosny pogromca “młodej poezji" Julian Kornhauser. Istota owej tezy opiera się na przekonaniu, że pokolenie ówczesnych debiutantów znalazło się w wyjątkowo korzystnej - z marketingowego punktu widzenia - sytuacji i z kupieckim talentem wykorzystało koniunkturę, dowodząc niepoślednich zdolności autopromocyjnych. Ogłupiana publiczność przejrzała jednak w końcu na oczy dzięki pomocy paru przenikliwych krytyków, którzy zdemaskowali niecne socjotechniczne machlojki maskujące artystyczną pustkę.

Młodziankowie i manipulatorzy

Podważenie tej efektownej tezy nie nastręcza szczególnych trudności. Wystarczy prześledzić ówczesną prasę oraz programy stacji telewizyjnych i radiowych, żeby przypomnieć sobie, kto tak naprawdę był kołem zamachowym owej impresaryjnej machiny. Organizacją i promocją medialnego święta “młodej literatury" zajmowali się przecież głównie orędownicy i wodzireje literackiego przełomu, wspierani w wysiłkach przez niezliczoną rzeszę redaktorów i dziennikarzy “działów kulturalnych". Gdy koniunktura się wyczerpała, okazało się, ile warte są naprawdę osławione “talenty autopromocyjne" młodych pisarzy, którzy działając w rozproszeniu, znikli w medialnej czarnej dziurze.

Nie zamierzam tworzyć obrazu pokolenia niewinnych i niezaradnych młodzianków wykorzystanych przez cynicznych medialnych manipulatorów i pozostawionych własnemu opłakanemu losowi. Wina albo co najmniej grzech zaniechania tkwi naturalnie także po stronie pisarzy, którzy chętnie przystali na taki, korzystny dla siebie układ, nie licząc się z jego konsekwencjami i nie przygotowując się na nie. Jeżeli o tym wszystkim piszę, to tylko dlatego, aby pokazać, jak na początku lat 90. wyglądała w praktyce “rozmowa" krytyki, pisarzy i czytelników w jej wymiarze społecznym, jakimi rządziła się regułami i jakie intencje jej przyświecały.

Świadomie wyjaskrawiam ów obraz, nie widzę bowiem powodu, aby współczesne życie literackie przedstawiać wyłącznie za pomocą metafor salonu bądź sympozjonu, zapominając o tym, że jest to także przestrzeń ścierania się partykularnych interesów i rozdętych częstokroć nad miarę ambicji. Nie łudźmy się zresztą. Pospieszne wycofywanie się krytyki z diagnoz i ocen formułowanych zaledwie kilka lat wcześniej podyktowane było nie tyle względami estetycznymi, ile logiką strategii, w której koniunkturalny entuzjazm ustąpił miejsca ledwie skrywanej frustracji.

Dlaczego młodym pisarzom nie udało się podtrzymać zainteresowania “literaturą przełomu"? Czy winna jest po prostu mizerna jakość ich artystycznych propozycji, jak twierdzą autorzy kolejnych gorzkich pamfletów? Taka odpowiedź jest oczywiście wygodnym uproszczeniem. Jej zwolennicy nie tłumaczą zresztą, na czym polega artystyczna wyższość literatury wcześniejszych dekad nad literaturą najnowszą, uznając to - nie wiedzieć czemu - za fakt niewymagający dowodzenia. Ograniczają się do nostalgicznych westchnień za “dawnymi dobrymi czasami" albo do wyliczania tytułów, które - jak rozumiem - mają porazić czytelnika, przywracając mu w cudowny sposób właściwe wyczucie proporcji.

W cieniu Starych Mistrzów

Mechanizm odchodzenia “poważnej" krytyki literackiej od twórczości nowej generacji ma oczywiście także swoje wewnętrzne przyczyny. Widać to najwyraźniej na przykładzie poezji. Coraz dotkliwiej odczuwana nieprzystawalność oczekiwań krytyki wobec artystycznej oferty młodych poetów (zarówno w jej warstwie językowej, jak i światopoglądowej) spowodowała wyraźny spadek zainteresowania komentowaniem “nowej" liryki wśród badaczy starszego pokolenia. Ten naturalny mechanizm wzmocniła wyrazista i mocno zaznaczona obecność Starych Mistrzów - Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej - którzy w latach 90. wydali ważne tomy wierszy, skupiając na sobie uwagę znacznej części krytyki.

Starzy Mistrzowie stali się rychło, w dość powszechnym odczuciu, reprezentantami autentycznej poezji (głębokiej, metafizycznej, dojrzałej artystycznie), a debiutanci, choć metrykalnie już przecież dojrzali, wepchnięci zostali - w iście gombrowiczowskim stylu - w rolę niedowarzonej literackiej dziatwy. Cała ich twórczość powstawała niejako w cieniu Wielkich Mistrzów i w efekcie milczącej na ogół konfrontacji skazywana była na podrzędność i marginalizację. Wymownym świadectwem trwałości tego podziału i siły jego inercyjnego oddziaływania jest dla mnie tegoroczna Nagroda Kościelskich dla Jacka Dehnela, poety, który koi nostalgię za znanym.

Życie w próżni

Kwestia ostatnia. Otóż współczesna literatura powstaje w swoistej próżni komunikacyjnej. Mam tu na myśli brak kontekstu uznawanego dotąd za nieodzowny element dobrego, bo czytelnego i wielokrotnie sprawdzonego w praktyce osadzenia literatury współczesnej w wygodnej społecznej otulinie.

Co składa się na ów kontekst? W rozumieniu najszerszym konkretny moment historyczny, wobec którego twórczość debiutujących pisarzy się określa, a więc “przeżycie pokoleniowe" pełniące funkcję integrującą, a jednocześnie dostarczające swoistego wspólnotowego kodu językowego. Takim doświadczeniem była II wojna światowa, październik ’56 roku, wydarzenia marcowe, a wcześniej oczywiście odzyskanie niepodległości. Co ciekawe, w przypadku twórców debiutujących po roku ’89 doświadczenie takie faktycznie wystąpiło, tyle że z rozmaitych względów przedstawiciele owego pokolenia postanowili się z nim nie identyfikować, manifestując swój brak zainteresowania dla porządku historii. Analiza przyczyn tej postawy wymagałaby osobnych rozważań dotyczących miłosno-nienawistnego splotu literatury i polityki, z którego daremnie próbują się wywikłać kolejne generacje polskich pisarzy (choć, Bogiem a prawdą, w ich dramatycznych gestach nie widać na ogół szczególnej determinacji).

Drugim elementem wspomnianego kontekstu, który pomaga w budowaniu typowej sytuacji nadawczo-odbiorczej między debiutantami a ich czytelnikami, jest sformułowany w postaci zbiorowych manifestów lub też dający się wyczytać z samej twórczości pisarzy pozytywny program literacki. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że takiego programu próżno by szukać w tekstach ówczesnych debiutantów. Poetycka seria debiutów “bruLionu" czy tom “przyszli barbarzyńcy" były raczej świadomą parodią programowych wystąpień pokoleniowych, a tworzone ex post przez krytykę doraźne podziały na barbarzyńców i klasycystów, postmodernistów i metafizyków, prozę kobiecą bądź mitograficzną raziły arbitralnością i nie przetrwały próby czasu.

Z tymi zjawiskami wiąże się także swoisty mechanizm debiutu pokoleniowego w opozycji do starszej generacji lub pewnej miarodajnej i odczuwanej jako aktualna tradycji literackiej. Strategię ówczesnych debiutantów można by określić, sięgając po tytuł jednej z głośnych wtedy powieści, mianem “absolutnej amnezji". Nowe pokolenie pisarzy okazało się pozbawione potrzeby toczenia literackich i światopoglądowych polemik z twórcami starszymi. Spór z literacką tradycją zastąpiła swoista egzystencjalna forma indywidualnej kontestacji wymierzona raczej przeciwko pewnemu typowi kultury i utrwalonym sposobom społecznej komunikacji literackiej.

Debiutanci stronili jednak także od sporów wewnątrzpokoleniowych, jakby nie dowierzali takiemu modelowi wymiany czy manifestowania poglądów. “Przełom komunikacyjny" polegający na decentralizacji obiegu literackiego i wytworzeniu się wielu regionalnych obiegów był zatem w równym stopniu skutkiem urynkowienia i komercjalizacji kultury, co dziełem samych pisarzy, którzy na własną rękę postanowili walczyć o swoją wybitność, porzucając myśl o zjednoczeniu z powodu braku jednoczącej idei.

***

Nie wiem, czy w ostatnich szesnastu latach pojawiły się dzieła wybitne. Nie jestem nawet pewien, czy bieżąca krytyka literacka jest powołana do ferowania tego typu wyroków. Byłbym w tej kwestii raczej ostrożny i wstrzemięźliwy. Książki mają swoje losy, a losy te kształtuje dynamiczny proces polegający, mówiąc w uproszczeniu, na obustronnych interwencjach: dzieło, przekształcając zastany obraz kultury, wpływa na nasz sposób postrzegania świata i samo nabiera nowych znaczeń pod presją zmieniającego się kulturowego kontekstu. Jedynie uświadomienie sobie tej więzi między tekstem a światem może przywrócić czytaniu jego egzystencjalny wymiar, może - mówiąc górnolotnie - ponownie związać literaturę z naszym życiem.

Cenię sobie wysoko arystokratyzm ducha prezentowany przez Michała Pawła Markowskiego, dlatego nie dziwię się specjalnie, że nie znajduje on czasu ani dostatecznych powodów, aby zajmować się lekturą współczesnych polskich pisarzy. Czytanie literatury najnowszej jest jednak dla wielu osób najbardziej naturalną i najskuteczniejszą szkołą lektury, która zaowocować może w przyszłości sięgnięciem po takich autorów jak Balzac, Proust czy Perec (o Heglu nie wspominając). Skuteczne zniechęcanie do poznawania współczesnej polskiej literatury - poprzez tworzenie barwnych wizji jej przyspieszonej agonii lub lekceważące zbywanie jej twórców - nie jest najlepszą receptą na wychowanie takich czytelników. Bo jak powiada trafnie pewien bliski mi Krytyk, “zniechęceni do czytania literatury współczesnej raczej nie sięgną po arcydzieła przeszłości. Tylko tyle". No właśnie. Tylko tyle.

Tomasz Kunz (ur. 1969) jest literaturoznawcą i tłumaczem, pracownikiem Katedry Antropologii Literatury i Badań Kulturowych UJ. Ostatnio opublikował “Strategie negatywne w poezji Tadeusza Różewicza. Od poetyki tekstu do poetyki lektury" (2005).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2005