Święty, którego znałem

Święci, których znaliśmy. Niekoniecznie ci kanonizowani czy beatyfikowani. Niekoniecznie nawet ochrzczeni czy wierzący. Żyli wśród nas. Wiele im zawdzięczamy. O opowieści o nich poprosiliśmy naszych Przyjaciół i Współpracowników.
 /
/

Moi mali święci. Mali, bo niewyniesieni na ołtarze, bez miejsca w litanii, bez oficjalnego tytułu. Ale wielcy przyjaciele Boga. Kiedyś byli mi światłem. Teraz myślę o nich, kiedy mówię, że "wierzę w świętych obcowanie". Opowiem tu o czterech, choć w mojej prywatnej litanii mam ich znacznie więcej.

Jedna z bliźniaczek (znałem je z widzenia, stawały obok siebie w akademickim kościele św. Anny) przyszła do zakrystii i zdławionym głosem poprosiła, żebym szybko poszedł do szpitala, bo mama umiera. Mam być ubrany po świecku, bo do wojskowego szpitala nie wpuszczają księży. Szybko. Oleje, Najświętszy Sakrament... Na Straszewskiego natknąłem się na ks. Malińskiego w samochodzie. Zatrzymał się, wsiadłem, powiedziałem: do szpitala. Jechaliśmy bez słowa. Po kilku minutach wchodziłem do sali, w której leżała chora, ściślej: siedziała wyprostowana, wpatrzona w drzwi. Na mój widok jej twarz rozjaśnił uśmiech. Powiedziała, że to już koniec, że lada chwila... Nie wyglądała na umierającą, ale uwierzyłem. Spytałem, niemal odruchowo, czy się nie boi umierać? Jej uśmiechu, radości w jej oczach nie zapomnę nigdy. Z tą radością właśnie odpowiedziała, że jak może się bać, że przecież całe życie szła do Niego, że się cieszy. Wierzcie mi, ona naprawdę się cieszyła. Od bliźniaczki nazajutrz się dowiedziałem, że zaraz potem umarła - odeszła... z radością. Nie wiem, kim była, jak miała na imię, jakie miała życie. Ale wiem, że taka radość w godzinie śmierci jest udziałem świętych. Często myślę o niej i ją proszę, żeby była przy mnie, gdy będę umierał.

Ojca Esblaima, Brazylijczyka z mojego zakonu, znałem mało, ale na tyle dobrze, by wiedzieć i widzieć, że się bezgranicznie oddaje swojej pracy apostolskiej. Był wychowawcą w niższym seminarium i opiekunem zgłaszających się do zakonu kandydatów. Był człowiekiem pokoju, człowiekiem dobrym, miał coś z mądrości starych księży, choć starym księdzem nie był. Miał coś takiego, że trudno było go nie lubić; coś, czym pociągał i młodych, i starych. Był księdzem, nie wiadomo dlaczego, przez wszystkich kochanym. Widziałem go dzień czy dwa przed śmiercią, której bliskości nikt się nie domyślał. Dopiero potem w jego papierach znaleźliśmy dokument lekarski, wskazujący na to, że on wiedział. Nikomu nie powiedział, że jego serce niszczy bakteria, która przez ugryzienie jakiegoś pajączka dostaje się do krwi, z krwią do serca i, początkowo niedostrzegalnie, rozpoczyna destrukcyjną pracę. Kiedy zostaje odkryta, zwykle - tak było w przypadku ojca Esblaima - na ratunek jest za późno. Nie mówił o tym wszystkim, bo chciał do końca służyć. Nie mówił, ale sam wiedział, że jego dni są policzone. Dlatego nie tracił czasu. Zrozumieliśmy to wszystko dopiero, kiedy umarł. Odkryliśmy, jakiej próby była jego pogoda, jego pobożność, jaką wagę miały jego słowa. Wiedział, że lada chwila ma umrzeć, i żył tak, jakby wszystko było zupełnie normalnie. Wzywam jego pomocy, kiedy mi się wydaje, że jestem zbyt zmęczony, i niczego mi się nie chce.

Moim prywatnym świętym jest też kalwiński pastor Brat Roger, założyciel Taizé. Siadałem z nim przy stole, gawędziłem, klękałem do wspólnej modlitwy. Kilkakrotnie prosił mnie o kapłańskie błogosławieństwo, a kiedy ostatni raz się z nim żegnałem, on udzielił mi błogosławieństwa. Jest moim świętym, bo był przeniknięty Bogiem jak światłem. Trudno to inaczej wyrazić. Był pełen dobroci, ale nie bezkrytycznie naiwnej, poczciwej. O nie, dwa razy słyszałem z jego ust twardy (i jednocześnie pełen smutku) osąd czyichś zachowań. W obu przypadkach chodziło o niegodne potraktowanie Pana Boga lub człowieka. Jeden z tych twardych sądów dotyczył księży, którzy odeszli od kapłaństwa. Kiedy tak siadałem z nim przy stole albo klękałem do modlitwy, wiedziałem, że siedzę czy klęczę obok człowieka świętego. Co przez to rozumiem? To, co powiedziałem na początku: że był przeniknięty Panem Bogiem jak światłem.

Moim osobistym świętym jest także ojciec Piotr Rostworowski, kameduła. I mam kłopot, jak z Bratem Rogerem, bo trudno mi dostarczyć dowodów do ewentualnej beatyfikacji. Obok niebywałej inteligencji, erudycji, poczucia humoru, które czasem przybierało postać subtelnej złośliwości, obok radości bijącej z jego roześmianych oczu, był w nim taki wymiar istnienia, do którego ja mogę tylko docierać moją słabą wiarą. On w tym wymiarze po prostu istniał. Można było to uchwycić np. w zaskakujących zwrotach rozmowy, kiedy potraktowane przez niego rzeczy banalne jak woda zmieniały się, niczym w Kanie Galilejskiej, w wino. Było to coś, czego ani nauczyć się nie można, ani udawać się nie da. Chyba nawet o tym nie wiedząc, wszystko widział w Bożym świetle. Dlatego była w nim taka życzliwość do świata i tyle radości.

Jak widać, przekonania o świętości "moich świętych" nie czerpię z ich biografii, ani nie wiążę z wielkością ich dokonań. Gdybym miał jakieś rzeczowe dowody na ich świętość, może by już byli beatyfikowani. A ja tylko i po prostu wiem, że są święci: kobieta, która czterdzieści lat temu zmarła w wojskowym szpitalu, ojciec Esblaim Brazylijczyk, Brat Roger, ojciec Piotr Rostworowski i jeszcze kilku innych. To, że ich spotkałem, uważam za dar Boży, może nawet cud, a ich beatyfikacja - jeśli o mnie chodzi, nie ma tu nic do rzeczy.

Ks. Adam Boniecki

***

Nim został biskupem, był po prostu "księdzem od studentów" w Kolegiacie św. Anny w Krakowie. Teraz bp Jan Pietraszko (1911-88) jest już nawet Sługą Bożym, ale dla mnie, wówczas studentki geografii na UJ, i licznego grona młodych ludzi, czyli tzw. rodzinki, był po prostu wujkiem. Żyje w moim sercu i pamięci świadectwem swojej przyjaźni z Chrystusem; tę przyjaźń odczuwałam podczas każdej jego Mszy, bo od znaku krzyża na początku po błogosławieństwo końcowe było to kroczenie za Chrystusem. Więcej: chciał, by wszyscy uczestnicy tak właśnie, jak najpełniej, przeżywali tę Chrystusową obecność. Swoim skupieniem torował drogę... Otwierała się przed nim tajemnica naszej wiary, ale on nie chciał wchodzić tam samemu. Chyba nie mogło być inaczej, skoro jego zawołaniem było: "Z ludu wzięty, dla ludu ustanowiony" - ten lud zawsze leżał mu na sercu.

Zmarł siedemnaście lat temu, ale do dzisiaj słyszę, jak pytał w homilii: "Słyszeliście kiedyś trzask łamanej hostii? Czyście się nad tym zastanawiali?". Apelował do serca, jego ulubionym zwrotem było: "Kładę to wam na sercu". Odwoływał się do daru Bożego: "Masz rozum, używaj go". Uczył jedynej sprawiedliwości - ewangelicznej, Chrystusowej. Nie śpiewał, mówiąc, że nie ma głosu, i jego Msze były zwykle recytowane. Raz udało nam się go namówić na śpiewy i zaśpiewał swoją ulubioną kolędę: "Oj maluśki, maluśki" w wersji góralskiej. On miał głos - to był głos użyczany Słowu...

Kiedyś powiedziałam mu, że każda wielkość onieśmiela. Po tylu latach powiem: "świętość onieśmiela". Słowa wydają się banalne, a łzy - czczym wzruszeniem. Mogę być tylko wdzięczna Bogu, że ks. Pietraszko żył wśród nas, a ja mogłam korzystać z jego światła...

S. Maria Czech, klaryska z klasztoru w Skaryszewie na ziemi radomskiej

***

Ks. Eugeniusz Dutkiewicz (1947-2002) był i nadal jest kimś bardzo bliskim. Ta bliskość obejmuje szereg elementów, które składają się na duchowe braterstwo. Braterstwo scementowane intensywnością przeżywania opieki paliatywnej, szczególnie opieki nad dziećmi. Intensywnością uczuć z tym związanych: miłości, bliskości, bólu i cierpienia. Intensywnością i bezkompromisowością w dochodzeniu do prawdy i nazywaniu jej w sytuacjach granicznych. Ten język mogę porównać tylko do sposobu mówienia Chrystusa - dosadny, bezpośredni, pełen mocy.

Nie odmówił mi, gdy Warszawskie Hospicjum dla Dzieci nie miało swojego kapelana. Przyjeżdżał co miesiąc z Gdańska, żeby prowadzić formację duchową naszego zespołu. Mówił prawdę o życiu, umieraniu i hospicjum. Szczególnie lubię wracać do tych Jego myśli, które dotykają spraw tajemniczych - misterium umierania i braterstwa: "Kiedy umierający będzie czuł nasze zrozumienie, ośmieli się, aby złożyć w nasze ręce swój ciężar duchowy. To złożenie określa się mianem - ukojenia. A moc tego ukojenia płynie z nas dlatego, że jego źródłem nie jesteśmy my, lecz to, co w nas. O źródło tych mocy trzeba pytać. I źródła tych mocy trzeba szukać" - pisał w "Więzi".

Na pytanie, jak wspomina spotkania z umierającymi dziećmi, odpowiedział: "Pamiętam, jak po wigilii szedłem do umierającego chłopca. On mnie prosił, błagał, żebym nie odchodził. Wiesz, trzyma za rękę, przytuli się. Mija dwudziesta trzecia trzydzieści, czterdzieści pięć, a ja jestem proboszczem. Mówię: »Kubusiu, muszę pasterkę odprawić, ale po Mszy świętej przyjdę do ciebie«. No musiałem, musiałem. Teraz wiem, że nie powinienem był iść na tę pasterkę. (...) Przecież Papież powiedział: »Człowiek jest drogą Kościoła«. I tej nocy ten mały Kubuś był najważniejszą drogą Kościoła, umierał. Odprawiłem pasterkę, wróciłem, a on nie żył".

Nie, nie jestem smutny. Dzięki temu, że Go spotkałem, odczuwam dziś radość, dumę i wdzięczność.

Tomasz Dangel, lekarz, działacz ruchu hospicyjnego; tekst jest skróconą wersją wspomnienia opublikowanego w 2002 r. w miesięczniku "Więź"

***

W swoim życiu spotkałam wielu ludzi, którzy byli blisko Boga - i to niekoniecznie wyrażało się jakimiś szczególnymi znakami, a tym bardziej słowami: oni sami byli takim znakiem. Ale wśród nich Grześ zajmuje miejsce szczególne. Rodzinnie znany mi od urodzenia - spotkany raz tylko. Należał do pokolenia, z którego są moje wnuki, w tym pokoleniu był najstarszy. Genialnie zdolny, zniewalająco miły. A kiedy raz spędziłam z nim kilka godzin, już ich nie zapomniałam: była w nim jakaś wzruszająca, bardzo głęboka radość. Promieniowanie radości. Wcale nie głośnej. Było tak, że chciało się, żeby był i żeby nie odchodził. A on właśnie odszedł. Nie miał dziesięciu lat, kiedy wykryto u niego guza mózgu. Bardzo długo chorował, z nawrotami, z krzepiącymi okresami prawie-wyleczenia. Wreszcie przyszła katastrofa. Miał wtedy 15 lat. Do dziś, gdy myślę o nim, mam to samo poczucie ogromnego daru. Radości właśnie. Bóg jest przecież radością. Bóg Grzesia.

Józefa Hennelowa, zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego"

***

Na przełomie lat 60. i 70. fascynowała mnie mistyka, mitologia oraz niezwykłe postacie. Byłem częstym gościem kolegi ze studiów, mieszkającego w szyickiej miejscowości Al-Kifl, wśród gajów palmowych, na skrzyżowaniu dróg do Karbali i Nadżafu. Poznałem tam starszego człowieka, który wydawał się inny: spokojny, mądry, bardziej zrównoważony niż pozostali. Nazywał się Abu Hasan (Ojciec Dobrego), ale nikt nie zwracał się do niego tym imieniem. Wszyscy wspominali go jako Malak (Anioł). Pytałem miejscowych, dlaczego akurat Malak? Odpowiadano: "To nie człowiek, to wysłaniec niebios, człowiek we wcieleniu anioła, ze względu na czyny i zachowanie. Bez niego zginęliby wszyscy, to on chodzi po domach, uspokajając wściekłych, nawołując do poszanowania żywych jak zmarłych, pomagając chorym, starszym i obłąkanym, organizując zbiórkę dla biedniejszych rodzin i dzieci, mobilizując nas podczas powodzi, która dwa razy odizolowała gminę od reszty świata, dzieląc się posiłkami z potrzebującymi, i to on przyzwyczaił wielu z nas do kontemplacji, nigdy nie używając ostrych lub nieprzyjemnych wyrazów".

Jego motto brzmiało: "Pracuj dla życia, jakbyś miał żyć wiecznie, i pracuj dla życia po życiu, jakbyś miał jutro umrzeć". Okazało się potem, że autorem tej maksymy był Imam Ali. Ale to nie wszystko. Widziałem Anioła, jak czyścił tablice i nagrobki z napisami hebrajskimi i Gwiazdą Dawida, a gdy zapytałem: "Dlaczego?", rzekł: "To są ślady ludzkie, które trzeba szanować, dlatego trzeba pielęgnować ten cmentarz". Cmentarz był skromny, ale zadbany jak Anioł. A kiedy zaprosił mnie do pobliskiego meczetu na wspólną modlitwę ku czci zmarłych, odpowiedziałem: "Przecież nie umiem się modlić!". Zaszeptał do mojego ucha: "Nie szkodzi. Ważna jest intencja". Zaczął powtarzać: "O czym będę mówić, Panie? Czyż nie o tym właśnie, że nie wiem, skąd tu przybyłem, do tego życia, które ku śmierci biegnie?". Dopiero po latach, w Polsce, trafiłem na te słowa w "Wyznaniach" św. Augustyna.

Zaprzyjaźniłem się z nim, wysyłałem mu leki z Polski, które prawdopodobnie do niego nie docierały. Po latach usłyszałem, że Anioł zmarł z powodu choroby i głodu, podczas embarga nałożonego na Irak po inwazji na Kuwejt.

Hatif Janabi, poeta, pisarz i eseista, pochodzi z Iraku, mieszka w Warszawie

***

Łatwo mówić o świętości kogoś, kogo już nie ma. Mnie fascynuje świętość "bieżąca". Na przykład JG - siedem lat temu wyszedł z alkoholu i prowadzi z żoną sierociniec. WM - fantastyczny muzyk, przed 15 laty też wyszedł z alkoholu. W tej chwili kłania mu się cała warszawska Praga, bo jest duchowym przywódcą ludzi, którzy wychodzą z nałogu. Jest człowiekiem ascetycznym. Oczywiście, znam też zmarłych, którzy mieli w sobie świętość, np. Jacek Kuroń (1934-2004). Był to człowiek z krwi i kości, pełen namiętności, wyniszczał się dla wszystkich, wyrzekał życia prywatnego, łącznie z tym, że uniemożliwiono mu czuwanie przy umierającej ukochanej żonie.

Przeważnie mówi się o cudach sprawionych przez kogoś po śmierci. Cuda nie wydarzają się, by o nich opowiadać, epatować nimi, ale po to, by się przydarzały. Jeśli ludzie epatują cudami uczynionymi przez tych, co odeszli, nie dostrzegają cudów, jakie zdarzają się na co dzień. Albo nie widzą wokół siebie żyjących świętych. Bo niby prawdziwe cuda przydarzają się wielkim, a my tacy malutcy. Ja po prostu tropię świętość w ludziach, z którymi się spotykam. Czasem ją widzę. I to jest fascynujące.

Jacek Kleyff, muzyk, poeta, założyciel Orkiestry Na Zdrowie

***

Nie mam pewności, czy nie poznałam jej osobiście. Wierzę przecież w reinkarnację, a Simone Weil (1909-43) miała w chwili śmierci jeszcze tyle zadań przed sobą, tyle powodów, by powrócić...

Przez długi czas mylono ją z Simone Veil - byłą więźniarką Auschwitz i politykiem, znaną z wprowadzenia we Francji w 1974 r. prawa do aborcji. Pierwszą Weil uznawano zaś za wariatkę, która, choć starannie wykształcona i z zamożnego domu, jako intelektualistka pracowała wśród robotników w fabryce. Co prawda krótko, bo jej ciało, nienawykłe do pracy fizycznej, było słabsze niż duch, ale nie dawało mi to spokoju: wśród robotników? Jak lewaccy intelektualiści francuscy po 1968 r.? Od dziecka była nietypowa: jako ośmiolatka nie chciała nosić pończoch, solidaryzując się z biednymi dziećmi, które latały po ulicach z gołymi nogami nawet w największy ziąb. Nie zabiegała o szczęście osobiste, bo szczęściem była dla niej służba innym i umartwianie się dla innych. Zresztą w ogóle o siebie nie dbała, doprowadzając tym do swojej przedwczesnej śmierci. Umierała powoli - zagładzając się. I to nie z rozpaczy za kimś czy w proteście przeciwko czemuś, ale cicho, osobno, w poczuciu współodczuwania z tymi, których głodzono w obozach koncentracyjnych, i z żołnierzami walczącymi na froncie.

Często o niej myślę i dużo jej czytam. Czasami powraca pytanie: w kogo mogła się wcielić wielka dusza tej charyzmatycznej osoby, dla której wola poszukiwań duchowych i cierpienie dla doskonalenia się w dobrym okazały się ważniejsze niż własne życie?

Barbara Labuda, przed 1989 r. była działaczką "Solidarności", obecnie jest ambasadorem RP w Luksemburgu

***

Chyba nie spotkałam w życiu osoby noszącej cechy świętości. Wyobrażam sobie, że powinna ona łączyć w sobie dobroć i pokorę ze świadomością. A może z charyzmą? Autorytetem? Dobroć jest ciepła, a autorytet chłodny - nie jest to proste.

Ostatnio dziwię się pewnej kobiecie, którą spotykam w znajomej organizacji w innym kraju. Jest bardzo dobrą i łagodną osobą, nawet pokorną. Aż niepokoi to pewnych ludzi. Mnie nie. Otwarta na służenie ludziom i czerpiąca z tego radość. Robi wrażenie szczęśliwej, ale nie ma to wymiaru metafizycznego. Nie próbuję rozwiązać jej zagadki, bo nie chcę się dowiedzieć, że coś odkupuje albo buduje w ten sposób swoją pozycję. To tylko bardzo dobry człowiek. Ma w sobie wyraźną nutę tego, co uważałabym pewnie za świętość. Ale znam tylko jedną taką osobę. Może obracam się w niewłaściwych kręgach?

Święte są osoby, które całe zbudowane są ze świętości, a mnie tylko czasami przemyka jakiś pierwiastek, taka nutka, to u tego, to u tamtego.

Irena Dawid-Olczyk, pracuje w Fundacji Przeciwko Handlowi Kobietami La Strada; w 2004 r. otrzymała "Tygodnikowy" Medal Św. Jerzego

***

Spotkałem na swojej drodze Jerzego Nowosielskiego. Ten żyjący święty, artysta, najprawdopodobniej nie namaluje już nigdy żadnego obrazu. To jakby dopełnienie pokory, którą nosił w sobie przez całe życie. Nierozumiany przez nikogo: katolików i prawosławnych, intelektualistów i wiernych, artystów i krytyków - cierpliwie, pokornie i konsekwentnie malował ikony, mając świadomość, że wbrew powszechnemu mniemaniu nie ma czegoś takiego, jak kanon ikony. Znosił konieczność kompromisu, gdy - po wielekroć - właśnie wskutek niezrozumienia, nie mógł we wnętrzach kościelnych realizować swych ikonostasów w pełni ich artystycznego wyrazu. Gdy ze świątyni w Orzeszkowie wierni usunęli jego dzieło. Raz tylko - w Białym Borze - dzięki trójce Ukraińców jego myśl zmaterializowała się od początku do końca. Powtarzał mi zawsze: "Prawosławie na Białostocczyźnie ma charakter ludowy. Trzeba to zaakceptować i malować dalej". Jerzy Nowosielski to współczesny Andriej Rublow.

Leon Tarasewicz, malarz

***

Chcę wspomnieć o rzadkich przymiotach duszy, jakimi był obdarzony i jakie umacniał w sobie Kazimierz Rudzki (1911-76). Subtelny i nadzwyczaj dowcipny, wykształcony, oczytany, wyśmienity aktor - szczególnie na estradzie nie miał równych. To wiedzą wszyscy. Ale ci z nas, którzy znali go bliżej, ze zdumieniem dowiadywali się, że Rudzki chamstwa nie znosił do tego stopnia, że czyimś chamstwem czuł się głęboko zażenowany. On nie rozumiał, że można być chamem i prostakiem. Rudzki nie czytał np. kryminałów. Żadnych. Mówił: "Wystarczająco podłe jest, że ktoś z zemsty lub dla zysku zabił innego człowieka. Szczegóły mnie brzydzą".

Godność każdego człowieka oraz wierność ludziom i sprawom - to były rygory jego wysokiego kodeksu moralnego. Aleksander Bardini mówił o Rudzkim: "W jego świetnej głowie nie mogło się pomieścić np. rozumienie mechanizmu, przy pomocy którego komuś, kto bije, udaje się przekonywanie, że jest bity".

Rudzki nie wybaczał tylko ludzkiej nielojalności. Ktoś nielojalny przestawał istnieć, po prostu. Myślę, że gdyby Rudzki dożył dzisiejszych czasów, umarłby ze wstydu. 30 lat temu umierał mężnie, jak żołnierz, którym był przecież. Był to człowiek w pełnym znaczeniu tego słowa. Wspominam go równie często, jak św. Franciszka z Asyżu. Mam do tych obu jakiś szczególny sentyment, żeby nie powiedzieć - nabożeństwo.

Stanisław Tym, aktor, scenarzysta filmowy i felietonista

***

Święty to człowiek, który między innymi czyni cuda. Piotr Skrzynecki (1930-97), twórca Piwnicy pod Baranami, niewątpliwie był cudotwórcą. "Nikt nie dopuszcza się grzechu, póki go nie opęta duch głupstwa. Cóż jednak czyni mędrzec, kiedy przychodzi do niego głupiec? Śmieje się z jego głupstw, a kiedy się śmieje, nad światem przeciąga powiew łagodności, topnieje surowość, a to, co było ciężkim brzemieniem, staje się lekkie" - powiadał rabin Baalszem Tow. Śmiech jako obrona przeciwko głupocie, niesprawiedliwości, okrucieństwu, lękowi, samotności... Właśnie tę broń stosował Piotr, a jego śmiech otulał nas poczuciem bezpieczeństwa i przywracał życiu sens, wskazując, co w nim naprawdę ważne. "Najciekawszą, najważniejszą przygodą jest rozmowa z drugim człowiekiem. Rozmowa, w której wszystko może się zdarzyć - czarodziejstwo i niezwykłość. Dobro i zło. Życie może się zdarzyć" - mówił. Uważnie słuchał, a w jego obecności ludzie rozkwitali - stawali się mądrzejsi, inteligentniejsi, zabawniejsi. Nie lubił monotonii codzienności, uciekał przed nią, organizując najrozmaitsze święta, bo, jak twierdził, "święto to bunt przeciwko rzeczywistości, która jest absurdalna, która jest abstrakcyjna, której się nie rozumie". Dzięki Piotrowi rzeczywistość nabierała blasku. Dzięki niemu odrywaliśmy się od spraw przyziemnych i przenosiliśmy się w rejony sacrum. Coraz bardziej Go brakuje. Zwłaszcza ostatnio.

Katarzyna Zimmerer, pisarka i tłumaczka

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2005